Wloskie sekrety A5.doc

(2009 KB) Pobierz
Włoskie sekrety




Małgorzata Elżbieta Yildirim

Włoskie sekrety

 

 

Rok pierwszego wydania: 2011

 

 

Ktoś bardzo się stara, aby prawda nie wyszła na jaw, i gotów jest na wszystko, aby zachować własne sekrety. Miranda prowadzi ustabilizowane życie. Ma kochającą rodzinę i oddanych przyjaciół. Spokój burzy tragiczna wiadomość o śmierci jej ukochanej ciotki - Agnes. Testament, zgodnie z którym to Miranda odziedziczyła zawrotną sumę pieniędzy i dom we włoskim Sorrento, zaskakuje całą rodzinę. Nie wszyscy chcą pogodzić się z ostatnią wolą zmarłej. Miranda jednak, wbrew siostrze i jej mężowi, rzuca pracę i wyjeżdża do Włoch. Na miejscu poznaje ludzi, którzy stają się jej bliscy niczym rodzina, i wdaje się w romans z tajemniczym i pociągającym Rafaelem. Szybko odkrywa nowe fakty z życia ciotki, na które składało się wiele dramatycznych wydarzeń, o czym nikt z rodziny nie miała pojęcia. Niewyjaśnione historie otaczające włoską willę oraz tajemnice związane z przeszłością ciotki zmienią życie Mirandy.


 

 

 

 

 

 

 

 

My, ludzie, umieramy na samą myśl o miłościach, które przepadły na zawsze, o chwilach, które mogłyby być piękne, a nie były, o skarbach, które mogłyby być odkryte, ale pozostały na zawsze niewidoczne pod piaskami. Obawiamy się sięgać po swoje największe marzenia, ponieważ wydaje nam się, że nie jesteśmy ich godni lub że nigdy nam się to nie uda.

Paulo Coelho

 

 

 

 

 

Prawda jest naszym najdroższym skarbem i widocznie dlatego tak ostrożnie się z nią obchodzimy.

Mark Twain


Prolog.

Nie mam wątpliwości, że dzisiejszy dzień był jednym z najgorszych w moim życiu.

Właśnie wracałam z pogrzebu.

Ciągle miałam trudności z powstrzymaniem łez, które napływały mi do oczu bez końca. Niecały tydzień wcześniej w bezsensownym wypadku samochodowym zginęła moja ciotka, Agnes. Nie przesadzę, mówiąc, że była mi bliższa niż moja rodzona siostra. Nie chodzi o to, że mam złe relacje z Katie. Kocham ją, oczywiście, tak jak powinno się kochać siostrę, ale z Agnes łączyło mnie więcej. Choćby wieczny głód poznawania świata i ludzi.

Katie natomiast jest stateczną żoną i matką trójki dzieciaków, a nasze życiowe plany i ambicje nie mogą się bardziej od siebie różnić. Dla niej świat zaczyna się i kończy na mężu i dzieciach. Ja nie wyobrażam sobie posiadania rodziny i pozostaję głucha na jej rady w tej kwestii. Według niej, powinnam znaleźć sobie jakiegoś przyzwoitego faceta, zaobrączkować go i w regularnych odstępach czasu rodzić mu dzieci.

Dziękuję bardzo, ale to zupełnie nie dla mnie.

Już dawno doszłam do wniosku, że z nas dwóch to ona zagarnęła całą pulę prorodzinnych zachowań, bo ja kompletnie nie czuję powołania w tym kierunku. Czy moim zachłannym rodzicom nie wystarcza, że mają już trójkę wnucząt? W końcu mam dopiero dwadzieścia cztery lata i może po prostu nie przyszła na mnie pora?

To nie tak, że nie pragnę mieć dzieci. Kiedyś pewnie nastąpi ten czas, ale przede wszystkim muszę znaleźć odpowiedniego mężczyznę.

Najwyraźniej jednak mam pecha i trafiam na samych nieodpowiednich. Choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że po tym, jak trafiłam na nieodpowiedniego, zaczęłam unikać całej reszty.

Westchnęłam głęboko i weszłam na klatkę schodową. Skupienie się na siostrze i moich pseudozwiązkach pomogło mi na pięć minut odepchnąć gorzkie myśli dotyczące wydarzeń dnia. Pierwsze kroki, jak zwykle, skierowałam do skrzynki na listy. Pod stertą rachunków i ulotek reklamowych niemal ugięła mi się ręka. Pobieżnie rzuciłam okiem na papiery, wcisnęłam przycisk windy i starając się nie myśleć o niczym konkretnym, wjechałam na szóste piętro, na którym znajduje się moje mieszkanie.

Zamykałam już za sobą drzwi, kiedy spośród listów wysunął się jeden i upadł na posadzkę w przedpokoju. Schyliłam się i automatycznie zerknęłam na nadawcę.

Kancelaria Prawna Maxwell i Syn. Nic mi to nie mówiło.

Interesujące. Nie jestem przecież zamieszana w żadne postępowanie sądowe, nigdy nie byłam karana. Drogą eliminacji doszłam do wniosku, że to musi być pomyłka, ale ciekawość zwyciężyła. Rozerwałam kopertę i zagłębiłam się w treść oficjalnego pisma.

Informowano w nim, że mam się zgłosić do wspomnianej kancelarii dwunastego kwietnia, czyli za dwa dni, na odczytanie ostatniej woli tragicznie zmarłej.

Wciąż nie mogłam uwierzyć, że tak bezsensownie i nagle... I że już jej nie ma.

Niecałe dwa tygodnie temu odwiedziłam Agnes; siedziałyśmy i zaśmiewałyśmy się z jakiejś historii, która przydarzyła się jej niedawno. A w tej chwili nie potrafiłam sobie przypomnieć, czego dotyczyła. Próbowałam się skupić i przywołać wspomnienie tej ostatniej rozmowy, brzmienia śmiechu mojej ciotki. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.

Nie mogłam sobie darować, że od tamtej pory nie widziałyśmy się już więcej. Że to spotkanie już na zawsze miało zostać w mojej pamięci ostatnim. Gdybym o tym wiedziała, raz jeszcze powiedziałabym, że ją kocham, a mój uścisk trwałby o kilka sekund dłużej. Może nawet byłby mocniejszy. Teraz nie mogłam już nic na to poradzić, tak samo jak na złe myśli, które na dobre zadomowiły się w mojej głowie.

Ściskając kurczowo list w ręku, osunęłam się na podłogę i ponownie zaniosłam płaczem.

Nie przyszło mi do głowy, jak daleko idące konsekwencje będzie miał testament ciotki Agnes i jak odmieni nie tylko mnie, ale także życie całej mojej rodziny.


Rozdział 1.

Następny dzień wcale nie okazał się łatwiejszy. Po bezsennej nocy nie potrafiłam zmobilizować się, aby wstać z łóżka; przed oczami wciąż przemykały mi sceny z pogrzebu. Nie zdziwiła mnie obecność na nim tak wielu osób. Agnes była bardzo towarzyska i naprawdę trudno było nie darzyć jej ciepłymi uczuciami. Poza tym pogrzeby zawsze przyciągają ludzi, bo człowiek pokornieje w obliczu śmierci i chyba - w jakimś stopniu - zwyczajnie nie potrafi jej się oprzeć.

Bardziej zaskoczona byłam listem, który otrzymałam poprzedniego dnia. Nie spodziewałam się, że ciotka sporządziła testament, a tym bardziej, że znajdzie się w nim moje imię. Do tej pory słowo testament kojarzyło mi się z powieścią wiktoriańską, bo, dzięki Bogu, nie musiałam uczestniczyć w wielu pogrzebach. Wprawdzie kilka lat temu pochowaliśmy matkę mojego taty, a niedługo później jego ojca, ale ich śmierć nie zrobiła na mnie aż tak dużego wrażenia. Być może dlatego, że dziadkowie mieszkali na innym kontynencie i nie widywałam ich zbyt często.

Wychodząc z założenia, że łatwiej będzie mi przetrwać ciężkie chwile, gdy zajmę umysł pracą, postanowiłam nie brać wolnego dnia. Dzisiaj czekało mnie bardzo wiele zadań, co w tej chwili wydało mi się niemal błogosławieństwem. Nie mogę powiedzieć, że nie lubię tego, co robię, po prostu ostatnio przygniatała mnie monotonia. Poza tym zawieszeniu uległo też moje życie towarzyskie, gdyż postanowiłam poświęcić się zawodowemu. Błędne koło - zaniedbać sferę prywatną na rzecz pracy, aby po krótkim czasie odkryć, że nie stawia ona przede mną oczekiwanych wyzwań.

A przynajmniej są one niewystarczające, nie takie, jak wyobrażałam sobie na początku. A może po prostu ze mną jest coś nie tak, skoro tak szybko się nudzę?

Pracuję niedaleko centrum stolicy stanu Massachusetts, w Museum of Fine Arts, [Jedno z bardziej znanych muzeów w Bostonie, słynie z kolekcji sztuki azjatyckiej oraz bogatej kolekcji europejskiej. Największą popularnością cieszą się tam obrazy impresjonistów.] które mieści się na Huntington Avenue. Dojazd komunikacją miejską z St. George Street, niedaleko skweru Franklina, zajmuje mi około piętnastu minut. Kocham Boston za to, że nie jest tak zatłoczony jak inne metropolie; wydaje mi się, że w miejscach przepełnionych, takich jak choćby Nowy Jork, żyjący w pędzie ludzie zatracają swoje człowieczeństwo. Urodziłam się właśnie w Bostonie i poza krótkimi wyjazdami nigdy nie myślałam, aby przenieść się na stałe gdzie indziej. Nigdy nie czułam takiej potrzeby.

Dzisiaj miałam oprowadzać wycieczkę, więc ubrałam się w czarny kostium - spodnie z marynarką, do tego buty na niezbyt wysokim obcasie. Podeszłam do lustra, aby ocenić końcowy efekt.

Żaden makijaż świata nie zdołałby ukryć tego, że połowę poprzedniego dnia i większą część nocy przepłakałam. Moje niebieskie oczy były zapuchnięte i podkrążone. Włosy, w naturalnym odcieniu ciemnego blond, sięgające ramion, związałam w węzeł na karku. Stwierdziłam, że kostium układa się na mojej sylwetce w miarę dobrze - nie jestem ani specjalnie niska, ani specjalnie wysoka, mam prawie sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu. Figurę i - na szczęście! - przemianę materii odziedziczyłam po tacie, więc nie muszę spędzać życia na wiecznej diecie i wyciskaniu siódmych potów na wyczerpujących treningach. Moja siostra nie znosi mnie za to, bo jej się pod tym względem tak nie poszczęściło. Jeśli tylko przestaje liczyć każdy kęs, który wkłada do ust, natychmiast przybiera na wadze. Według mnie jednak wygląda świetnie, jak na swoje trzydzieści cztery lata i fakt, że urodziła trójkę dzieci. Co zresztą bezustannie wszyscy jej powtarzamy.

Do pracy dobiegłam odrobinę spóźniona. Nie na tyle jednak, aby usprawiedliwiło to godne bazyliszka spojrzenie, jakie rzuciła mi sekretarka szefa. Pani Moore przepracowała w muzeum trzydzieści pięć lat i nie mogła pogodzić się z tym, że na odpowiedzialnych stanowiskach znajdują się teraz takie dzieci jak ja. Na szczęście mój szef, pan Michael Barton, nie podzielał jej zdania.

Zresztą, ponieważ ukończyłam studia na wydziale historii sztuki w Cornell University, czułam się jak najbardziej przygotowana do wykonywanej pracy. Pomachałam radośnie sekretarce i pomknęłam do swojego pokoju.

Właściwie nie był to do końca mój pokój, bo dzieliłam go z kolegą, którego szczerze nie znosiłam. W związku z tym starałam się spędzać tu jak najmniej czasu.

Mark Dalton.

Kolejny powód, dla którego warto rozejrzeć się za nową pracą. Należy on, niestety, do gatunku facetów, którego nie mogę znieść.

Nie dociera do niego fakt, że na tym świecie istnieje dziewczyna, która na jego widok nie mdleje z zachwytu. Jakiś miesiąc temu zdecydowanie przeholował, przechodząc od głupich propozycji do działania, i skończyło się na wymierzeniu siarczystego policzka. Od tamtej pory Mark stara się mnie unikać. Gdybym wiedziała, jaki będzie efekt, zdecydowałabym się na ten ruch już wcześniej.

Szkoda tylko, że tak bardzo nie lubię siłowych rozwiązań. Pewnie żyłoby mi się o wiele łatwiej, gdybym była bardziej asertywna, jak mawia mój najbliższy przyjaciel, Jack Marley. Sama myśl o nim przywołała uśmiech na moją twarz.

Hm... Jack jest bardzo wrażliwym i delikatnym facetem i wyobrażenie go sobie w takiej sytuacji wydało mi się bardzo zabawne. Ma on skłonności do udzielania rad, do których sam nigdy w życiu by się nie zastosował. Ale czy wszyscy nie postępujemy dokładnie w taki sam sposób?

Dostrzegłam moją grupę i wpinając identyfikator w klapę marynarki, zbliżyłam się do niej pośpiesznie.

- Witam. Nazywam się Miranda Powell i będę miała przyjemność oprowadzić dziś państwa po wystawie postimpresjonistów...

Mój głos już nie drżał przy takich okazjach; przez osiem miesięcy pracy przyzwyczaiłam się do publicznych wystąpień, niegdyś mojej prawdziwej zmory. Ale do tej pory nie lubię pozostawać w centrum uwagi licznej grupy.

Dzisiejsza wycieczka była jednak wyjątkowo zdyscyplinowana, więc zwiedzanie przebiegło w sympatycznej atmosferze.

Po południu czekało mnie zebranie wszystkich pracowników na miesięcznym sprawozdaniu, które składaliśmy przed sobą wzajemnie, ale przede wszystkim - przed naszym szefem. W rezultacie dzień upłynął szybko, zgodnie z moimi nadziejami, myśli wypełniły codzienne sprawy, nie pozostawiając miejsca na przeżywanie osobistych dramatów.

Po pracy postanowiłam pojechać do rodziców. Śmierć ciotki obudziła we mnie potrzebę kontaktu z bliskimi.

Mama i tata, czyli Emma i Adam Powellowie, posiadają mieszkanie na Beacon Street, niedaleko rzeki Charles. Z kolei moja siostra wraz z mężem i dziećmi zajmuje apartament zaledwie dwie przecznice dalej, na Marlborough Street. W ten sposób, nawet mieszkając osobno, jesteśmy wciąż blisko siebie.

Ma to, oczywiście, plusy i minusy. A powiedzenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, sprawdza się nawet w przypadku tak zżytej ze sobą rodziny, jak nasza.

Otworzyła mi mama, a ja już w drzwiach dostrzegłam tak samo podkrążone i zgaszone oczy jak te, które spoglądały na mnie z lustra. Bez słowa przycisnęła mnie mocno do siebie. Stałyśmy tak przez chwilę w niemym geście pocieszenia. Agnes była starszą siostrą mojej mamy, więc szok i ból, które musiała teraz odczuwać, były jeszcze większe niż moje. O ile można porównywać natężenie rozpaczy.

- Mirando kochanie, cieszę się, że przyszłaś... - powiedziała mama, dyskretnie osuszając załzawione oczy.

- Ja też - odparłam, zgodnie z prawdą. - Od razu zrobiło mi się jakoś lepiej - dodałam.

Mama jest niewysoką kobietą o rubensowskich kształtach, z których jest bardzo dumna. Zwykle prezentuje światu pogodną twarz, czego, z oczywistych względów, teraz nie było widać.

Objęte, stanowiące niemal jedność, przeszłyśmy do kuchni. Kochałam ten dom i jego atmosferę, a najbardziej ludzi, którzy go stworzyli - nie tylko ciężką pracą, ale przede wszystkim miłością, którą darzyli swoje dzieci i siebie nawzajem. To właśnie widok uczucia w oczach moich rodziców, gdy na siebie patrzyli, zdecydowanie podnosił poprzeczkę, jaką ustawiłam w swoim prywatnym życiu. Obiecałam sobie, że nigdy nie zadowolę się tylko cieniem. Chcę mieć to, co stało się ich udziałem. Po trzydziestu ośmiu latach małżeństwa patrzyli na siebie z takim samym oddaniem jak wtedy, gdy się poznali.

To właśnie moje zbyt wygórowane żądania i oczekiwania, jak je określił mój były chłopak Rob, są powodem, dla którego nikt nigdy mnie nie pokocha. Odpędziłam od siebie te przykre myśli. Mama potrafiła czytać z mojej twarzy, a nie chciałam rozmawiać na ten temat. Moi rodzice bardzo lubili Roba, nie mieli jednak pojęcia, dlaczego właściwie nie jesteśmy już razem i mieli się tego nigdy nie dowiedzieć.

Zamknęłam oczy, chłonąc ciszę i pozwalając mamie zakrzątnąć się koło mnie. Nagle coś mi się przypomniało.

- Mamo, czy wy też otrzymaliście list z kancelarii?

- Owszem i szczerze mówiąc, jesteśmy zaskoczeni. Nie miałam pojęcia, że Agnes spisała swoją ostatnią wolę. No, ale to nie są przecież tematy, które porusza się w codziennej rozmowie. Być może Gordon wie coś na ten temat, tyle że dzisiaj jeszcze do niego nie dzwoniłam. - Zamyśliła się, mówiąc o mężczyźnie, z którym Agnes związana była przez ostatnie piętnaście lat.

Przygotowała nam po filiżance herbaty i usiadła naprzeciwko mnie.

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć - powtórzyłam, po raz nie wiadomo który. - To takie bezsensowne!

- Każda nagła śmierć w kwiecie wieku jest bezsensowna, skarbie - odparła mama z przekonaniem. Sprawiała wrażenie roztargnionej.

Usłyszałyśmy windę i przelotnie pomyślałam, że to pewnie tata wraca z pracy. Po chwili otworzył drzwi do mieszkania, potwierdzając moje przypuszczenie.

Ojciec jest chirurgiem w Massachusetts General Hospital. Ponieważ ponad wszystko stawia zdrowie pacjentów, często zdarza mu się przegapić jakieś ważne momenty z naszego życia. Czyż nie tacy właśnie powinni być dobrzy lekarze? Nie jestem tylko przekonana, czy wskazane jest, aby posiadali rodzinę. Choć z drugiej strony przez tyle lat nie zdołałam dostrzec napięć między rodzicami na tle późnych powrotów taty, a i my jako dzieci nigdy nie czułyśmy się przez niego zaniedbywane. Wiem jednak, że nasza rodzina stanowiła pewnego rodzaju wyjątek. Większość kolegów taty po fachu jest już po rozwodzie, a ich dzieci nie chcą mieć z nimi nic wspólnego.

Tata z pochodzenia jest Polakiem. Pierwotnie jego nazwisko brzmiało Pawela, ale ponieważ nastręczało problemy, ojciec postanowił zmienić je oficjalnie na Powell; miało to miejsce, zanim jeszcze pobrali się z mamą. Wiem z opowiadań, że czyn ten nie spotkał się z aprobatą rodziców taty. Dziadkowie czuli się tak, jakby ich syn wstydził się swego pochodzenia, a co za tym idzie - w pewnym stopniu również matki i ojca. Tato jednak miał na uwadze fakt, że pewnego dnia sam zostanie ojcem, i chciał, aby jego dzieci miały zapewniony taki sam start, jak inne. Sam dobrze pamiętał czas, gdy przybył do Bostonu, aby korzystając ze stypendium, studiować tu medycynę. Jego początki nie były łatwe, z różnych względów.

- Mira! - Twarz ojca rozpogodziła się na mój widok i przywitał mnie krótszą wersją mego imienia, której używał, odkąd sięgam pamięcią. - Jak się ma moja mała dziewczynka? - zapytał, obejmując mnie i całując w policzek.

W jego oczach i ramionach zawsze byłam i pozostanę małą dziewczynką. Od dziecka miałam pewność, że nie zmieni tego nic i nikt. Nigdy. Bezcenne uczucie.

- Na pewno nie tak dobrze, jak ty wyglądasz - odpowiedziałam z uśmiechem.

I nie było w tym przesady. Tato jest wysokim mężczyzną o bujnej czuprynie, której kolor określa się jako pieprz z solą. Ma nienaganną sylwetkę, którą w dużej mierze zawdzięcza swojej pasji - żeglarstwu, jego oczy mają natomiast trudną do opisania barwę. Coś pomiędzy szarością a błękitem.

- Ach! Oto słowa, jakie każdy mężczyzna pragnie słyszeć z ust młodej, atrakcyjnej kobiety - rzekł z szelmowskim błyskiem w oku - nawet jeśli jest jego córką.

Roześmieliśmy się wszyscy, po raz pierwszy od kilku dni swobodnie.

Podczas tych paru godzin rozmawialiśmy o Agnes i, jak zawsze, zwyczajnie - o życiu i codziennych sprawach. Nie mogliśmy nie myśleć o czekającym nas nazajutrz spotkaniu z prawnikiem ciotki. To było tak abstrakcyjne, ale i czyniło jej śmierć jeszcze bardziej realną. O ile to możliwe.

W końcu wróciłam do swojego małego mieszkanka, które po raz pierwszy, odkąd zamieszkałam w nim trzy lata temu, wydało mi się za ciche.

Następnego ranka miałam jeszcze mniejszą ochotę niż zwykle, aby wstać i pójść do pracy. Tak mnie to przeraziło, że zerwałam się z łóżka i popędziłam pod prysznic. Jack, jak na psychologa przystało, zapewne powiedziałby mi, że to początki depresji. Czy to możliwe? Ogarniająca mnie ostatnio apatia zagarniała mnie w swe objęcia zdecydowanie zbyt często i na zbyt długo. Miałam jednak nadzieję, że mój podły nastrój wkrótce przeminie.

Samopoczucia nie poprawił mi fakt, że pierwszą osobą, którą spotkałam w muzeum, był Mark Dalton. Ominęłam go szerokim łukiem, nie zerkając nawet w jego stronę. Wymamrotał coś pod nosem, ale o godzinie dziewiątej rano nie miałam ochoty wdawać się z nim w pyskówkę, więc postanowiłam udawać, że nie dotarło do mnie ani jedno jego słowo.

Sięgając po słuchawkę, postanowiłam rozpocząć dzień od przypomnienia siostrze o spotkaniu u adwokata, wyznaczonym na dzisiejsze popołudnie.

Katie odebrała po siedmiu sygnałach, kiedy już miałam się rozłączyć.

- Halo - wymamrotała zaspanym głosem.

W pierwszym tchórzliwym odruchu miałam zamiar odłożyć słuchawkę bez słowa. Moja siostra nie znosi wczesnych pobudek i wiedziałam, że nieźle mi się dostanie.

- Przepraszam, zapomniałam, że dla ciebie jeszcze za wcześnie... - zaczęłam nerwowo - ...ale natknęłam się na Marka i musiałam się czymś zająć, aby nie zaczynać dnia od spięcia i nie powiedzieć czegoś, czego mogłabym później żałować - dodałam na wydechu.

Powiedziałam prawdę i to uratowało mnie przed awanturą. O zachowaniu mojego kolegi z pracy Katie wiedziała wszystko. Jej zdaniem, nie powinnam była ograniczać się do wymierzenia mu policzka. Ona wybrałaby opcję ciosu kolanem i złożenie skargi, ale ja, w przeciwieństwie do mojej siostry, nie jestem i nigdy nie byłam skłonna do wzbudzania niepotrzebnej sensacji.

- Rozumiem. Wszystko w porządku? - zapytała już całkowicie rozbudzona.

W jej głosie pojawiła się nutka zrozumienia i współczucia jednocześnie, co podziałało na mnie jak balsam.

- Tak, oczywiście. Chciałam ci tylko przypomnieć, że widzimy się wieczorem u prawnika. Nie zapomniałaś, prawda?

- Oczywiście, że nie. W końcu takie rzeczy nie zdarzają się codziennie - odpowiedziała podekscytowana Katie.

Wzdrygnęłam się.

Moja siostra nie miała bynajmniej na myśli śmierci Agnes, a wyłącznie wizytę w kancelarii adwokackiej, niemniej jednak odebrałam to stwierdzenie jako zupełnie nie na miejscu. Chociaż w jakimś sensie Katie miała rację - takie rzeczy nie zdarzały się codziennie. Oby tak pozostało, pomyślałam.

Porozmawiałyśmy jeszcze chwilę, po czym wróciłam do pracy, pozwalając Katie poudawać, że zajmuje się domem.

Prawda wyglądała trochę inaczej.

Moja siostra nie pracuje zawodowo, ale nie oznacza to, że poświęca czas na prace domowe i wychowywanie pociech. Ma do dyspozycji opiekunkę do dzieci, mimo że nie są to już maleństwa. Claudia, Monica i Tom mają kolejno osiem, sześć oraz trzy lata. Poza tym z Katie i jej rodziną mieszka na stałe pomoc domowa, która gotuje, sprząta, pierze i Bóg wie co jeszcze.

Mimo to wieczorami pani domu bywa bardziej wyczerpana niż jej wracający do domu, po ośmiu godzinach pracy, mąż. Spędza, oczywiście, czas na zajęciach z aerobicu, chodzi na zakupy, spotyka się z ludźmi, ale trudno mi sobie wyobrazić, że wykańcza ją właśnie ta działalność. Skarciłam się w duchu i tłumacząc sobie po raz tysięczny, że to nie moja sprawa, powróciłam myślami do zadań na dziś.

Skupienie się na zwykłych sprawach wymagało ode mnie trochę wysiłku. Nic nie mogłam poradzić na to, że wszelkie kwestie wydawały mi się teraz mało istotne.

Ale w obliczu absolutu, jakim jest śmierć, nabiera się dystansu zarówno do życia jako takiego, jak i codziennych zajęć.

Wychodząc po południu z pracy, jeszcze raz rzuciłam okiem na adres prawnika. Na myśl o nadchodzącym spotkaniu zaczynałam odczuwać dziwne podenerwowanie. Ponieważ miałam jeszcze zapas czasu, wysiadłam z autobusu kilka przecznic wcześniej. Chciałam ukoić nerwy krótkim spacerem.

Biuro adwokata mieściło się na Shawmut Avenue, blisko parku. Wzięłam głęboki oddech i zgodnie z instrukcją wjechałam na trzecie piętro.

Ku mojemu zdumieniu prawników było dwóch, choć właściwie nie wiedziałam, czemu aż tak mnie to zaskoczyło. Rodzinne podobieństwo widoczne było na pierwszy rzut oka. No tak. Maxwell i Syn.

Starszy mężczyzna wyglądał na dobrotliwego wujaszka, ale wrażeniu przeczyły oczy ukryte za okularami w drucianych oprawkach, bystre, patrzące przenikliwie. Młodszy był wysoki, bardzo szczupły, o dziwnie nieprzyjemnej, lisiej twarzy. Obydwaj ubrani byli niemal identycznie - w prążkowane, ciemnoszare garnitury. Na mój widok poderwali się jednocześnie, jak przystało na zgrany duet, który dokładnie zna wszystkie figury tańca. Odruch nabyty przez lata praktyki.

- Witam. Nazywam się Miranda Powell i jestem tu z powodu...

- Nie było mi dane dokończyć.

- Tak, tak, oczywiście. Pozostało nam dzisiaj już tylko to jedno spotkanie - wszedł mi w słowo starszy.

Sprawiał wrażenie odrobinę zniecierpliwionego; onieśmielił mnie.

Wyciągnął w moim kierunku wypielęgnowaną dłoń.

- Jestem Arthur Maxwell. A to mój syn, Robert - dodał, energicznie potrząsając moją ręką.

Młodszy tylko sztywno skinął mi głową.

Zanim zdążyłam się zmartwić tym, że nie wiem, o czym mam z nimi rozmawiać, dobiegły nas głosy świadczące, że nadciąga reszta mojej rodziny. Odetchnęłam z ulgą. Odwróciliśmy się w stronę drzwi, aby ich wspólnie powitać.

Pierwsi wkroczyli rodzice, za nimi moja siostra z mężem. Krótkie włosy Katie, o kilka tonów ciemniejsze od moich, tworzyły wokół jej twarzy w kształcie serca roztrzepaną chmurę loków. Miała na sobie sukienkę w upiornym odcieniu różu; zupełnie jakby nie była w żałobie. Po zaciśniętych nagle ustach prawników domyśliłam się, że nie mnie jednej przyszła do głowy podobna myśl.

Jej mąż, John Baxter, wyglądał jak zwykle. Niepozornie. Patrząc na niego, nikt by się nie domyślił, że ma przed sobą prężnego biznesmena, który z powodzeniem prowadzi własną firmę ochroniarską Baxter Safety. Rysy jego twarzy nie zapadały ludziom w pamięć, podobnie jak raczej koścista sylwetka.

Tuż za nimi stał Gordon Stewart, który przez piętnaście lat nieformalnego związku z Agnes stał się na poły formalnym, i kochanym, członkiem naszej rodziny. Wysoki, zadbany ponadsześćdziesięcioletni mężczyzna o niemal całkowicie siwych włosach i życzliwych niebieskich oczach wyglądał dziś jak cień samego siebie. Przeżycia ostatnich dni dołożyły mu przynajmniej dziesięć lat. W niczym nie przypominał tryskającego jeszcze niedawno energią i humorem właściciela agencji nieruchomości.

Ostatnio zresztą nikt z naszej rodziny nie wyglądał i nie zachowywał się tak, jak zwykle.

Bo okoliczności nie były takie, jak zwykle.

- Przejdźmy do odczytania testamentu - przerwał nam powitania Maxwell senior. - Z reguły ujawnienie ostatniej woli odbywa się w ścisłym gronie rodzinnym, ale moja klientka pozostawiła ścisłe wytyczne co do przebiegu naszego spotkania - dodał.

Ostatnią uwagę prawnik skierował do Gordona, sprawiając przy tym wrażenie, jakby oczekiwał z naszej strony sprzeciwu. Jednak żadne z nas nie zamierzało zgłaszać weta. To, że w oczach prawa Agnes i Gordon nie byli małżeństwem, nie zmieniało absolutnie niczego. Piętnaście lat to dość długo na przyzwyczajenie innych do swojej obecności, pomyślałam przelotnie.

Jedynie Katie miała zastrzeżenia, ale nie bezpośrednio do Gordona. Nie podobało jej się po prostu, że przez tyle lat Agnes nie zdecydowała się wyjść za swego partnera ani nawet z nim zamieszkać, mimo iż wszyscy wiedzieliśmy, że Gordon nie ustawał w próbach namówienia mojej ciotki na jedno i drugie.

Arthur Maxwell zaczął odczytywać prawne formułki, które kompletnie nic mi nie mówiły, więc odpłynęłam myślami do jednego z ostatnich spotkań z nieboszczką...

Nieco ponad trzy tygodnie temu wybrałyśmy się na wspólne zakupy do Nowego Jorku. Agnes miała styl bycia bliższy moim rówieśniczkom niż odpowiedni dla nieco starszej siostry mojej mamy. Stanowiłyśmy rodzinę, ale byłyśmy także, a może przede wszystkim, przyjaciółkami. Pamiętam, jak śmiałyśmy się, przymierzając odważne ubrania, których żadna z nas nie miała zamiaru kupować. Z Agnes nawet zwykłe zakupy zmieniały się w odprężającą zabawę.

Katie odmówiła wyjazdu, tłumacząc się brakiem czasu, ale my wiedziałyśmy swoje. Moja siostra nie mogła znieść, że kobieta starsza od je...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin