Xue Xinran
Dobre kobiety z Chin:
Głosy z ukrycia
Przełożyła z angielskiego Katarzyna Kulpa
Tytuł oryginalny: The Good Women of China: Hidden Voices
Rok pierwszego wydania: 2002
Rok pierwszego wydania polskiego: 2008
Inspiracją do napisania „Dobrych kobiet z Chin” była dla Xue Xinran wypowiedź cudzoziemca, który zapytany, co wie na temat sytuacji kobiet w społeczeństwie chińskim, stwierdził, że panuje w nim równość. Autorka postanowiła pokazać, że Chiny to nie tylko herbata, jedwab i „rewolucja kulturalna”. A poza znanymi faktami ze społecznego i politycznego życia tego kraju istnieją jeszcze sprawy nieopisane i nieznane, dotyczące życia rodzinnego i seksualnego.
Książka Xinran jest wynikiem jej długoletniego doświadczenia reporterskiego oraz rozmów, które przeprowadziła z setkami kobiet. Autorka uważnie śledzi zmiany, jakie dokonały się w sytuacji Chinek na przestrzeni dziejów. Zestawia losy matek, córek i wnuczek. W przejmujący sposób kreśli sylwetkę samobójczyni pojmującej miłość jako „obrazę moralności”, dziewczyny molestowanej przez ojca oraz tragedię młodych kobiet gwałconych przez hunwejbinów w ramach „szkolenia”. W te wszystkie historie wplata osobisty wątek, opisując własne doświadczenia z pracy w rozgłośni państwowej.
Spis treści:
Od autorki. 4
Prolog. 5
1. Moja podróż w stronę losów chińskich kobiet. 7
2. Dziewczynka, która hodowała muszkę. 16
3. Studentka. 48
4. Śmieciarka. 69
5. Matki, które przetrwały trzęsienie ziemi. 86
6. W co wierzą Chinki. 111
7. Kobieta, która kochała kobiety. 118
8. Kobieta wyswatana przez rewolucję. 138
9. Moja matka. 149
10. Kobieta, która czekała czterdzieści pięć lat. 160
11. Córka kuomintangowskiego generała. 186
12. Dzieciństwo, którego nigdy nie zapomnę. 207
13. Kobieta niepoznawana przez własnego ojca. 224
14. Modna pani. 247
15. Kobiety ze Wzgórza Wołania. 273
Epilog. 289
Podziękowania. 292
Dla wszystkich chińskich kobiet
i mojego syna, Pan Pana
Opowiedziane tu historie są prawdziwe, lecz dla bezpieczeństwa ich bohaterów nazwiska zostały zmienione.
W języku chińskim słowo „Xiao” przed nazwiskiem oznacza „młody”. Poprzedzając imię, nadaje mu znaczenie zdrobniałe, co oznacza, że mówiącego łączą z daną osobą zażyłe stosunki.
Trzeciego listopada 1999 roku o dziewiątej wieczorem wracałam do domu z wieczorowych wykładów, które prowadziłam w Studium Orientalistycznym i Afryka ni stycznym Uniwersytetu Londyńskiego. Wychodząc ze stacji metra Stamford Brook w ciemną jesienną noc, usłyszałam za sobą jakieś zamieszanie. Zanim zdążyłam zareagować, ktoś uderzył mnie mocno w głowę i popchnął na ziemię.
Instynktownie przycisnęłam do siebie torbę z jedynym egzemplarzem rękopisu, który właśnie skończyłam. Nie powstrzymało to jednak napastnika.
- Dawaj torebkę! - pokrzykiwał raz po raz.
Siła, z którą się broniłam, zaskoczyła mnie samą. W ciemności nie mogłam dostrzec żadnej twarzy. Wiedziałam tylko, że walczę z parą silnych, niewidzialnych rąk. Starałam się unikać ataku i jednocześnie kopałam w tym kierunku, gdzie spodziewałam się krocza agresora. Oddał mi - poczułam mocne uderzenia bólu w plecach i nogach, w ustach miałam słony posmak krwi.
Z krzykiem zaczęli nadbiegać przechodnie. Wkrótce mężczyznę otoczył gniewny tłum. Kiedy udało mi się podnieść, okazało się, że napastnik ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu.
Później policjanci pytali, dlaczego ryzykowałam życie, walcząc o jakąś torbę.
- Miałam w niej książkę - wyjaśniłam, zbolała i drżąca.
- Książkę? - wykrzyknął policjant. - Jaka książka może być ważniejsza od życia?
To oczywiste, że życie jest ważniejsze od książek. Jednak ta właśnie książka była moim życiem - na wiele różnych sposobów. Zawierała świadectwo życia chińskich kobiet, wynik wielu lat mojej dziennikarskiej pracy. Wiem, że zachowałam się głupio - nawet gdybym utraciła rękopis, mogłabym przecież postarać się go odtworzyć. Nie miałam jednak pewności, czy byłabym w stanie po raz kolejny znosić te wszystkie skrajne emocje. Powracanie we wspomnieniach do historii tych wszystkich kobiet, które spotkałam, sprawiało mi ból; jeszcze trudniejsze było porządkowanie tych wspomnień i szukanie dla nich odpowiedniego języka. Moja książka stanowiła wynik wielu okoliczności, których, raz utraconych, nie zdołałabym powtórnie odnaleźć. Wkraczając do krainy wspomnień, otwieramy wrota przeszłości - droga przed nami ma wiele rozstajów, a nasz szlak za każdym razem wiedzie inaczej.
Pewnego wiosennego poranka w 1989 roku jechałam ulicami Nankinu rowerem marki Lecący Gołąb, rozmyślając o moim synku Pan Panie. Zielone pąki na drzewach, chmurki zamarzającego oddechu otaczające innych rowerzystów, jedwabne szaliki kobiet trzepocące na wietrze - wszystko to mieszało się z obrazami mojego synka. Wychowywałam go sama, bez pomocy mężczyzny, i jako pracującej matce nie było mi łatwo się nim zajmować. Gdy jednak udawałam się w jakąkolwiek podróż, długą czy krótką, nawet jeśli był to tylko dojazd do pracy, mój synek wspierał mnie duchowo i dodawał mi odwagi.
- Hej, pani sławna prezenterko, uważaj, jak jedziesz! - zawołał mój kolega, kiedy chwiejnie wjeżdżałam na teren rozgłośni radiowo-telewizyjnej, gdzie pracowaliśmy.
W bramie stało dwóch uzbrojonych policjantów. Pokazałam im przepustkę. Musiałam minąć jeszcze kolejnych uzbrojonych strażników, pilnujących wejść do biur i studia.
W rozgłośni panowały zaostrzone środki bezpieczeństwa, a pracownicy mieli się na baczności przed strażnikami. Chodziły słuchy, że pewien młody żołnierz, który zasnął na nocnej warcie, był tak spięty, że zabił towarzysza, który go obudził.
Moje biuro mieściło się na szesnastym piętrze nieprzyjaznego nowoczesnego budynku o dwudziestu jeden kondygnacjach.
Wolałam piąć się po schodach niż ryzykować jazdę zawodną windą, która często się psuła. Dopiero przy biurku zdałam sobie sprawę, że zostawiłam kluczyk w zamku rowerowym. Mój kolega ulitował się i zaproponował, że zadzwoni do portiera. Nie było to wcale łatwe, ponieważ w tamtych czasach pracownicy niższego szczebla nie mieli telefonów, więc mój kolega musiał udać się w tym celu do biura kierownika działu. W końcu ktoś przyniósł mi kluczyk razem z pocztą. W sporej stercie listów jeden natychmiast przykuł moją uwagę: koperta była zrobiona z okładki jakiejś książki, a na niej przyklejono kurze piórko. Zgodnie z chińską tradycją kurze piórko oznacza głośne wołanie o pomoc.
Był to list od chłopca ze wsi odległej o około dwieście pięćdziesiąt kilometrów od Nankinu.
Wielce szanowna pani Xinran!
Słucham wszystkich Pani programów. Wszyscy w naszej wsi lubią Pani słuchać. Ale nie piszę wcale po to, żeby Pani o tym powiedzieć. Chcę Pani powierzyć pewną tajemnicę.
Tak naprawdę to żadna tajemnica, bo wszyscy we wsi o tym wiedzą. Jest tu stary, kaleki mężczyzna koło sześćdziesiątki, który ostatnio kupił sobie młodą żonę. Dziewczyna wygląda na naprawdę bardzo młodą - przypuszczam, że ktoś ją porwał. Zdarza się to często w naszych stronach, ale wiele dziewcząt ucieka. Staruch boi się, że żona mu ucieknie, więc związał ją mocno żelaznym łańcuchem.
Skóra dziewczyny w pasie jest już obtarta do żywego przez ten ciężki łańcuch, krew przesiąka jej przez ubranie. Myślę, że to może ją zabić. Proszę, niech ją Pani uratuje.
Cokolwiek Pani zrobi, niech Pani nie mówi o tym na antenie.
Jeśli inni wieśniacy się dowiedzą, wypędzę moją rodzinę.
Życzę, żeby Pani program stawał się coraz lepszy.
Wierny słuchacz
Zhang Xiaoshuan
Był to najbardziej rozpaczliwy z listów, jakie dostałam, odkąd cztery miesiące wcześniej zaczęłam prowadzić własny wieczorny program radiowy, „Słowa na wieczornym wietrze”. Mówiłam w nim o różnych aspektach życia codziennego. Odwołując się do własnych doświadczeń, starałam się zdobyć zaufanie słuchaczy i zasugerować im, jak sobie radzić z różnymi życiowymi kłopotami. „Nazywam się Xinran” - oznajmiłam na początku swojej pierwszej audycji. „Xinran” oznacza „z przyjemnością”. Xin xin ran zhang kai le yan - napisał Zhu Ziqing w swoim wierszu o wiośnie.
„Natura z przyjemnością otwiera oczy na wszystko, co nowe”. Mój program był czymś nowym dla wszystkich, w tym także dla mnie. Właśnie zostałam prezenterką i starałam się stworzyć coś, czego nikt nigdy przedtem w radiu nie robił.
Od 1949 roku media były rzecznikiem partii. Państwowe radio, państwowe gazety, a później państwowa telewizja stanowiły dla Chińczyków jedyne źródła informacji i wszystkie mówiły jednym głosem. Jakiekolwiek kontakty z zagranicą były dla nas jak bajka o żelaznym wilku. Kiedy w 1983 roku Deng Xiaoping zapoczątkował powolny proces otwierania Chin na świat, odważni dziennikarze stanęli przed możliwością wprowadzenia niewielkich modyfikacji w sposobie prezentowania wiadomości. Stało się również dozwolone, choć wymagało jeszcze większej odwagi, poruszanie w mediach tematyki życia osobistego. W swoich „Słowach na wieczornym wietrze” chciałam otworzyć miniaturowe okienko, maleńką szczelinę, by po czterdziestu latach dusznej atmosfery, ciężkiej od prochu, dusze ludzi mogły wreszcie zawołać własnym głosem i złapać głęboki oddech. Chiński pisarz i filozof Lu Xun powiedział kiedyś:
„Pierwszy człowiek, który posmakował kraba, zapewne próbował także pająka, ale zorientował się, że jest niejadalny”.
Czekając na reakcje słuchaczy, zastanawiałam się, co myślą o moim programie - uważają go za kraba czy za pająka? Liczba entuzjastycznych listów piętrzących się na moim biurku przekonała mnie, że prawdziwa jest ta pierwsza możliwość.
List, który otrzymałam od Zhanga Xiaoshuana był pierwszym, w którym domagano się ode mnie realnej pomocy, i wprawił mnie w wielkie zakłopotanie. Powiedziałam o nim kierownikowi działu i spytałam, co mam robić. Zasugerował obojętnie, żebym skontaktowała się z Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego. Połączyłam się z nimi i zaserwowałam im historię Zhanga Xiaoshuana.
Policjant na drugim końcu kabla kazał mi się uspokoić.
- Takie rzeczy zdarzają się ciągle. Gdyby każdy reagował tak jak pani, zapracowalibyśmy się na śmierć. Tak czy owak przypadek jest beznadziejny. Mamy tu całe sterty doniesień, a nasze zasoby ludzkie i finansowe są ograniczone. Na pani miejscu trzymałbym się od tego z daleka. Tacy wieśniacy nie boją się nikogo ani niczego; nawet jeśli tam wkroczymy, spalą nam samochody i pobiją funkcjonariuszy. Ci ludzie posuną się do ostateczności, byle tylko zapewnić sobie kontynuację rodu, żeby nie zgrzeszyć przed przodkami, nie zapewniając im dziedzica.
- Wobec tego - powiedziałam - nie zamierza pan wziąć żadnej odpowiedzialności za tę dziewczynę?
- Tego nie powiedziałem, ale...
- Ale co?
- Ale nie ma pośpiechu, zabierzemy się do tego powoli.
- Pozwalając na jej powolną śmierć!
Policjant stłumił chichot.
- Słusznie mówią, że policjanci walczą z ogniem wzniecanym przez dziennikarzy. Proszę mi przypomnieć, jak się pani nazywa?
- Xin... ran - wydusiłam przez zaciśnięte zęby.
- Tak, jasne, Xinran, piękne nazwisko. W porządku, Xinran, niech pani tu przyjdzie. Pomogę pani - jego słowa brzmiały, jakby wyświadczał mi przysługę, a nie spełniał swój obowiązek.
Poszłam prosto do jego gabinetu. Był typowym chińskim policjantem: krzepkim i czujnym, o niebudzącym zaufania wyrazie twarzy.
- Tam, na wsi - rzekł - niebiosa są wysoko, a cesarz daleko.
Uważał, że na wsi prawo nie działa. Chłopi boją się tylko lokalnych władz, które kontrolują dostawy pestycydów, nawozów, nasion i narzędzi rolniczych.
Policjant miał rację. W końcu to właśnie tamtejszy kierownik zaopatrzenia rolniczego uratował tę dziewczynę. Zagroził, że odetnie dostawy nawozów, jeśli jej nie wypuszczą. Trzech policjantów zawiozło mnie do wsi radiowozem. Kiedy przyjechaliśmy, sołtys musiał torować nam drogę w tłumie wieśniaków, którzy wygrażali nam pięściami i lżyli nas. Dziewczynka miała zaledwie dwanaście lat. Kiedy ją zabieraliśmy, stary płakał i siarczyście przeklinał. Bałam się wypytywać o chłopca, który do mnie napisał. Chciałam mu podziękować, ale policjant powiedział, że gdyby wieśniacy dowiedzieli się, co zrobił, mogliby wymordować całą jego rodzinę.
Przekonawszy się osobiście o sile, jaką dysponują chłopi, zrozumiałam, jak to się stało, że Mao pokonał Chiang Kai-sheka z jego brytyjską i amerykańską bronią - właśnie dzięki ich pomocy.
Dziewczyna została wysłana z powrotem do domu w Xiningu - w dwudziestodwugodzinnej podróży pociągiem towarzyszył jej funkcjonariusz policji i ktoś z rozgłośni radiowej. Okazało się, że rodzice, szukając jej, zaciągnęli dług sięgający prawie dziesięciu tysięcy juanów.
Nikt mnie nie pochwalił za uratowanie tamtej dziewczynki - spotkała mnie tylko krytyka za niepotrzebne „przemieszczanie oddziałów i budzenie niepokoju ludu” tudzież marnowanie czasu i pieniędzy rozgłośni. Byłam zdruzgotana tymi zarzutami. Dziewczynce groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, a przyjście jej na ratunek zostało uznane za „eksploatowanie narodu i opróżnianie skarbu”. Ile jest warte życie kobiety w Chinach?
Zaczęło mnie prześladować to pytanie. Większość piszących do mnie słuchaczy stanowiły kobiety. Pisały często anonimowo albo pod przybranym nazwiskiem. Wiele z tego, czego się od nich dowiedziałam, głęboko mnie poruszyło. Przedtem wydawało mi się, że rozumiem Chinki, lecz czytając te listy, zrozumiałam, jak bardzo się myliłam. Moje rodaczki wiodły żywot w warunkach dla mnie niewyobrażalnych i musiały radzić sobie z problemami, o których nie miałam pojęcia.
Wiele pytań moich słuchaczek dotyczyło sfery seksualnej. Jedna z kobiet była ciekawa, dlaczego jej serce zaczyna szybciej bić, kiedy wpada na mężczyzn w autobusie. Inna pytała, czemu oblała się potem, kiedy jakiś mężczyzna dotknął jej ręki. Przez długi czas wszelkie rozmowy na tematy seksualne były zakazane, a jakiekolwiek kontakty fizyczne między mężczyzną a kobietą, którzy nie byli małżeństwem, prowadziły do publicznego potępienia - para taka stawała się przedmiotem „zwalczania”, groziło jej nawet więzienie. Nawet intymne, łóżkowe zwierzenia między mężem a żoną mogły zostać potraktowane jako występek, a w rodzinnych kłótniach ludzie grozili, że doniosą na siebie nawzajem na policję. W rezultacie dwa pokolenia Chińczyków dorastały w całkowitej niewiedzy na temat własnych naturalnych instynktów. Ja sama w wieku dwudziestu dwu lat byłam tak nieuświadomiona, że nie chciałam trzymać za rękę nauczyciela na zabawie przy ognisku, ze strachu, że zajdę w ciążę. Moja wizja zapłodnienia pochodziła z fragmentu wyczytanego w jakiejś książce: „Trzymali się za ręce w świetle księżyca... Na wiosnę urodził im się ruchliwy chłopczyk”. Zapragnęłam dowiedzieć się więcej na temat życia intymnego Chinek, więc zdecydowałam się rozpocząć badania różnych środowisk kulturowych, w których żyły.
Stary Chen był pierwszą osobą, której opowiedziałam o moim projekcie. Był dziennikarzem z długim stażem I cieszył się wielkim szacunkiem. Podobno nawet burmistrz Nankinu się go radził. Często zasięgałam jego opinii o mojej pracy, przez wzgląd na jego stanowisko, a także po to, by skorzystać z jego rozległego doświadczenia. Tym razem zaskoczyła mnie jego reakcja. Pokręcił głową, tak łysą, że nie wiadomo, gdzie niegdyś kończyły się włosy, a zaczynała twarz, i oświadczył:
- Naiwna!
Byłam kompletnie zbita z tropu. Według Chińczyków łysa głowa jest oznaką mądrości. Czyżbym się myliła? Co było naiwnego w moim dążeniu, by zrozumieć chińskie kobiety?
Opowiedziałam o ostrzeżeniu Chena mojemu przyjacielowi, pracownikowi uniwersytetu.
- Xinran, byłaś kiedyś w fabryce biszkoptów? - zapytał.
- Nie - odpowiedziałam ze zdumieniem.
- Widzisz, a ja byłem. Dlatego nie jadam biszkoptów.
- Poradził mi, żebym poszła do piekarni i przekonała się, co ma na myśli.
Jestem osobą z natury niecierpliwą, toteż następnego ranka o piątej udałam się do piekarni, małej, ale z dobrą opinią. Nie zapowiedziałam swojej wizyty, nie spodziewałam się jednak żadnych przeszkód. Dziennikarze w Chinach nazywani są „królami bez koron”. Mają prawo swobodnego wejścia do niemal każdej instytucji w kraju.
Kierownik piekarni nie miał pojęcia, po co przyszłam, ale duże wrażenie zrobiło na nim moje poświęcenie dla pracy: powiedział, że nigdy nie widział dziennikarza, który tak wcześnie rano byłby już na nogach i zbierał materiały.
Jeszcze się całkiem nie rozwidniło; w słabym świetle fabrycznych lamp robotnice wbijały jaja do wielkiej kadzi.
Ziewały i odchrząkiwały z przeraźliwym charkotem. Powtarzające się odgłosy splunięć niepokoiły mnie. Jedna z kobiet miała całą twarz w żółtku, co było zapewne skutkiem wycierania nosa ręką, nie jakiegoś tajemniczego zabiegu upiększającego. Obserwowałam dwóch robotników, którzy dodawali aromatu i barwnika do rzadkiego ciasta przygotowanego poprzedniego dnia. Do mieszaniny dodano jajka, a następnie rozlano ją do foremek poruszających się na taśmociągu. Kiedy foremki wyjechały z pieca, kilkanaście robotnic zapakowało ciastka do pudełek. Kobiety miały okruchy w kącikach ust.
Kiedy opuściłam zakład, przypomniałam sobie słowa pewnego kolegi dziennikarza: to nie toalety i ścieki są najbrudniejsze na świecie, lecz fabryki żywności i restauracyjne kuchnie. Postanowiłam nie jeść już więcej biszkoptów, ale nie mogłam pojąć, jaki związek miało to, co zobaczyłam, z kwestią zrozumienia kobiet.
Zadzwoniłam do tamtego przyjaciela, który wydawał się zawiedziony moją niedomyślnością.
- Widziałaś, przez co przeszły te piękne, puszyste ciasteczka, zanim stały się tym, czym są. Gdybyś oglądała je tylko w sklepie, nigdy byś się tego nie dowiedziała. Nawet gdyby ci się udało napisać o tym, jak źle zarządzany jest ten zakład i jak łamie się w nim zasady higieny - myślisz, że ludzie straciliby ochotę na biszkopty? Tak samo jest z chińskimi kobietami. Powiedzmy, że uda ci się dostać do ich domów i zajrzeć do ich wspomnień - czy będziesz potrafiła osądzić zasady, wedle których żyją, czy będziesz w stanie je zmienić? Poza tym - jak wiele z tych kobiet odłoży na bok szacunek do samych siebie i zgodzi się porozmawiać z tobą? Mam wrażenie, że ten twój kolega z pracy to rzeczywiście mądry facet.
Stary Chen i mój uniwersytecki przyjaciel w jednym mieli całkowitą rację. Trudno będzie znaleźć kobiety, które zechcą swobodnie ze mną rozmawiać. Dla Chinek nagie ciało jest przedmiotem wstydu, nie zachwytu. Ukrywają je przed światem. Moja prośba o udzielenie wywiadu będzie tym samym, co prośba o zdjęcie ubrania. Zrozumiałam, że by dowiedzieć się więcej o ich życiu, będę musiała spróbować innych, subtelniejszych metod.
Moim punktem wyjścia były listy, które dostawałam od słuchaczek - pełne tęsknoty i nadziei. Spytałam dyrektora, czy mogłabym dodać na końcu swojego programu dział korespondencji, w którym omawiałabym, a może i odczytywała na antenie niektóre listy. Dyrektor nie sprzeciwił się temu pomysłowi: on także chciał zrozumieć, co myślą chińskie kobiety, sądząc, że to pomoże mu rozwiązać problem napiętych stosunków z żoną. Nie mógł jednak sam udzielić zezwolenia - musiał wysłać podanie do biura centralnego.
Doskonale znałam tę procedurę: kadra kierownicza w naszej rozgłośni składała się z chłopców na posyłki na stanowiskach, bez żadnej realnej władzy. Decyzje zapadały na wyższym szczeblu.
Po sześciu tygodniach moje podanie wróciło, zdobne w cztery czerwone pieczęcie oznaczające oficjalne zezwolenie.
Czas trwania proponowanej przeze mnie nowej części programu został ograniczony do dziesięciu minut.
Mimo to miałam uczucie, jakby manna spadła mi z nieba.
Reakcja na mój dziesięciominutowy dział korespondencyjny dalece przerosła moje oczekiwania: liczba listów od słuchaczy doszła do stu dziennie. W sortowaniu korespondencji musiało mi pomagać sześciu studentów. Tematyka listów stawała się coraz bardziej różnorodna. Wydarzenia, o których opowiadały słuchaczki, rozgrywały się w najróżniejszych częściach kraju, w różnym czasie, na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu lat, a one same pochodziły z najrozmaitszych środowisk społecznych, kulturalnych I zawodowych. Otwierały przede mną światy, które pozostawały dotąd ukryte przed większością ludzi, również przede mną. Byłam głęboko poruszona ich listami. Wiele z nich zawierało różne osobiste dodatki, jak suszone kwiaty, liście czy kawałki kory albo pamiątki wydziergane szydełkiem.
Pewnego popołudnia po powrocie do biura zastałam na biurku paczkę wraz z notką od portiera. Podobno pakunek przyniosła kobieta około czterdziestki i poprosiła o przekazanie go mnie, nie zostawiła jednak swojego nazwiska ani adresu. Kilku kolegów poradziło mi, żebym przed otwarciem zaniosła paczkę do działu bezpieczeństwa, żeby ją sprawdzili, ale odmówiłam. Czułam, że i tak nie da się oszukać przeznaczenia, a silny impuls nakazywał mi otworzyć paczkę od razu. W środku było stare pudełko po butach, ozdobione ładnym rysunkiem muchy o ludzkich cechach. Kolory niemal całkowicie wyblakły. Przy muszym otworze gębowym wypisano: „Bez nadejścia wiosny nie rozkwitną kwiaty, bez właściciela - otwierać nie wolno”.
Do pokrywki sprytnie przytwierdzono małą kłódkę.
Zawahałam się: czy wolno mi to otworzyć? W tym momencie dostrzegłam notkę, najwyraźniej świeżo przyklejoną:
„Xinran, proszę to otworzyć”.
Pudełko wypełniały pożółkłe, wyblakłe kartki pokryte pismem. Miały różne wymiary, kształty i kolory: w większości były to skrawki papieru w rodzaju tego, jakiego używa się w aktach szpitalnych. Wyglądało to na pamiętnik.
Pudełko zawierało jeszcze gruby list polecony zaadresowany do Yan Yulong z Brygady Produkcyjnej X w prowincji Shandong, a nadawcą była osoba imieniem Hongxue, która jako adres podała szpital w prowincji Henan. Data stempla: 24 sierpnia 1975 roku. Koperta była otwarta, a na samym wierzchu widniały słowa: „Xinran, uprzejmie proszę Panią o przeczytanie wszystkiego co do słowa. Wierny słuchacz”.
Ponieważ przed wejściem na antenę nie miałam już czasu przejrzeć tych kartek, zaczęłam od listu:
Droga Yulong!
Czy wszystko dobrze u Ciebie? Przepraszam, że nie napisałam wcześniej, nie miałam żadnego powodu, by zwlekać - po prostu mam Ci tyle do powiedzenia, że nie wiedziałam, od czego zacząć. Wybacz.
Jest już za późno, by błagać Cię o wybaczenie mi tego straszliwego, nienaprawialnego błędu, ale mimo to wciąż pragnę powtarzać: droga Yulong, tak mi przykro!
W swoim liście zadałaś mi dwa pytania: „Dlaczego nie chcesz widywać się z ojcem?” i „Dlaczego narysowałaś muchę i czemu zr...
entlik