KC 02 Mroczny t A5.doc

(3444 KB) Pobierz
Mroczny tron




Django Wexler

Mroczny tron

Cykl: Kampanie Cienia Tom 2

 

 

Przełożył Zbigniew A. Królicki

Tytuł oryginału: Book Two of the Shadow Campaigns: The Shadow Throne

Wydanie oryginalne 2014

Wydanie polskie 2015

 

 

Każdy potrafi uknuć spisek albo wystrzelić kulę z zasadzki. W świecie muszkietów i magii jednak potrzeba czegoś więcej, by zasiąść na tronie.

Raesinia, córka umierającego króla Vordanu, ma po nim legalnie przejąć władzę w królestwie. Diuk Orlanko, minister informacji i szef tajnej policji, zna jednak mroczny sekret, którego ujawnienie byłoby dla niej katastrofą. W walce z będącym na usługach ciemności przeciwnikiem Raesinię wspomagają niezwykli sojusznicy - Janus bet Vhalnich, bohater wojenny wracający ze zwycięskiej kampanii w Khandarze, oraz jego wierni zastępcy: kapitan Marcus d’Ivore i porucznik Winter Ihernglass. I oni muszą się odwołać do magii, by kraj ostatecznie nie pogrążył się w chaosie.

To jednak nie koniec zaciętej rozgrywki...

- 2 -




 





Spis treści:

Prolog.              6

Część 1.              12

Część 2.              137

Część 3.              273

Część 4.              413

Część 5.              511

Epilog.              684

Podziękowania.              691

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Mamy i Taty,

jak zawsze


Prolog.

Ostatni Diuk.

O tym, co się dzieje w gmachu Ministerstwa Informacji, krążyły przeróżne historie.

Budynek - nazywany Pajęczyną - z zewnątrz wyglądał dość niewinnie: kolejny dowód upodobania Farusa VI do marmuru, klasycystycznych kolumn oraz kunsztownie zdobionych fasad. Wewnątrz, jak mówiono, był labiryntem pokrytym kurzem, półmrocznym, wypełnionym tajnymi archiwami; w celach roiło się od szczurów, na które zastawiano wymyślne śmiercionośne pułapki. W niejednym romansie przygodowym bohater ratował ukochaną z jego przepastnych lochów.

Diuk Mallus Kengire Orlanko, minister informacji i przywódca Konkordatu, uważał te plotki za lekko irytujące. W rzeczywistości Pajęczyna była oświetlona tysiącem lamp naftowych, we dnie i w nocy, a cały oddział młodszych kancelistów uzupełniał naftę i wymieniał knoty. W końcu nie miałoby sensu, żeby urzędnicy psuli sobie oczy, wytężając wzrok przy blasku świec. A gdyby ktoś się nad tym przez chwilę zastanowił, znacznie trudniej zakraść się do jasno oświetlonego i tętniącego gorączkową aktywnością budynku niż do zatęchłego lochu pełnego śmiertelnych pułapek. Co do cel, oczywiście było ich tu trochę, ale na pewno bez szczurów. Orlanko nie tolerował szkodników w swoim królestwie.

Opowieści te odzwierciedlały po prostu powszechną skłonność do przedkładania barwnych fantazji nad prozaiczną rzeczywistość. Zdaniem Orlanka, jeśli Vordanajowie jako naród mieli jakąś przywarę, to był nią nadmiar wyobraźni przeważającej nad zdrowym rozsądkiem. Nie narzekał na to. Przez lata stał się ekspertem w jej wykorzystywaniu.

Jego gabinet na ostatnim piętrze budynku był wyjątkowo mały i dobrze zorganizowany. Gdyby trafił tam ktoś postronny - choć oczywiście nikogo takiego nigdy tam nie wpuszczano - mógłby się zastanawiać, gdzie podziewają się wszystkie te księgi i papiery. W końcu było to serce Ministerstwa Informacji, centralny ośrodek nerwowy Konkordatu, tej wszechmocnej (i znów tylko w ludzkiej wyobraźni) tajnej policji, która wiedziała wszystko o wszystkich. Tymczasem w gabinecie Ostatni Diuk siedział za skromnym dębowym biurkiem, na którym leżało tylko kilka niedużych plików papierów i nie było tam ani regału z książkami, ani nawet żadnego oprawionego w skórę tomu pełnego ponurych sekretów.

I takie wrażenie diuk także uważał za brak zdrowego rozsądku. Jaki sens zamieniać gabinet w bibliotekę? Cały ten budynek był jego biblioteką i jedyną rzeczą, której potrzebował do wykonywania swojej pracy, był mosiężny dzwoneczek na biurku. Jego dźwięk przywoływał urzędnika - jednego z wielu cierpliwie czekających na zewnątrz - który w milczeniu wysłuchiwał poleceń Ostatniego Diuka i schodził z nimi do archiwów, wyznaczając kancelistów i podkancelistów, którzy dzielili rozkaz na cząstkowe zadania. Akta czytano, kopiowano, podsumowywano i zestawiano, aż wysłany z tym rozkazem urzędnik wracał do gabinetu Orlanka z kolejnym niewielkim plikiem papierów. Była to machina służąca zdobywaniu wiedzy oraz egzekwowaniu woli człowieka siedzącego za tym biurkiem i Orlanko był z niej niezmiernie dumny. Ten budynek był dziełem jego życia.

W pewnym sensie Andreas niepokoił go. Nie tyle on sam, ile potrzeba korzystania z usług jego i jemu podobnych. Diuk pragnął, żeby wszystko było takie jak jego ministerstwo, w którym wystarczy zadzwonić dzwoneczkiem i powiedzieć kilka słów, żeby wprawić w ruch całą ogromną maszynerię. Niestety, za murami Pajęczyny sprawy nie toczyły się tak gładko i wymagały zatrudniania takich osobników, którzy - jak Andreas - posiadali pewne... szczególne zdolności.

Ten trzydziestokilkuletni mężczyzna średniego wzrostu miał trudną do zapamiętania twarz, co było dużą zaletą w jego profesji. Nosił czarny, sięgający do ziemi skórzany płaszcz - nieoficjalny mundur agentów Konkordatu. Rodzice straszyli nim dzieci, co było przydatne, ponieważ skoro wszyscy wiedzieli, jak wygląda agent Konkordatu, tym łatwiej w razie potrzeby było mu nie wyglądać na takiego.

Orlanko rozsiadł się w swoim fotelu, który lekko zaskrzypiał, gdy ukryte sprężyny zamortyzowały ciężar jego ciała. Poprawił okulary i udał, że dopiero teraz zauważył Andreasa, choć agent cierpliwie czekał już co najmniej od kwadransa.

- Ach, Andreasie.

- Panie.

- Czy są jakieś postępy w śledztwie dotyczącym Szarej Róży?

Niektóre sprawy były zbyt delikatne, aby powierzać je machinie. Szara Róża była inną specjalną agentką Orlanka, jedną z najlepszych, ale przed kilkoma laty zerwała się ze smyczy i znikła bez śladu. Z zasady minister nie mógł tolerować czegoś takiego. Andreas tropił ją od tamtej pory z wytrwałością ogara, cierpliwie podążając nawet najniklejszym śladem. Czasem diuk myślał, że Andreas ma w sobie coś z maszyny.

- Mam kilka obiecujących tropów, milordzie - rzekł Andreas. - Moi ludzie się tym zajmują.

- Wciąż jesteś przekonany, że nie opuściła kraju?

- Wszystko świadczy o tym, że pozostała w mieście, milordzie.

Przeklęta baba, pomyślał Orlanko. Gdyby postąpiła logicznie i umknęła poza zasięg jego długich rąk, chętnie odwołałby polowanie. Nie wiedziała o niczym, co mogłoby mu zaszkodzić na tym etapie. Pozostając jednak w pobliżu, rzucała wyzwanie jego władzy, a tego nie mógł tolerować. Było to irytujące marnotrawstwo środków.

- Cóż, jestem pewny, że twoi ludzie poradzą sobie bez ciebie przez jakiś czas. Są inne sprawy, które wymagają twojej uwagi.

- Tak, panie.

Andreas cierpliwie czekał z rękami założonymi z tyłu.

- Czy słyszałeś wieści z Khandaru?

- Tak. Pułkownik Vhalnich chyba odniósł walne zwycięstwo. Cynobrowy Tron jest bezpieczny i po raz kolejny wdzięczny jego królewskiej mości.

- Tak każą nam wierzyć gazety - rzekł kwaśno Orlanko. Vhalnich omalże został bohaterem narodowym. Zwykle takie heroiczne opowieści były przesadzone, lecz agenci diuka donieśli mu, że w tym wypadku są jak najbardziej prawdziwe. - Najwyraźniej Vhalnich jest już w drodze powrotnej. Spodziewają się go lada dzień.

- A ta specjalna agentka, którą wysłał pan z nim?

- Nie mam od niej żadnych wieści. - Orlanko postukał palcem w raport. - Co samo w sobie jest wymowne. Jeśli założyć najgorsze, została wyeliminowana.

- I Tysiąc Imion może być w rękach Vhalnicha. - Twarz Andreasa zdradzała lekkie ożywienie. - Czy mam go usunąć zaraz po przybyciu?

Diuk powstrzymał westchnienie. Jeśli Andreas miał jakąś wadę, była nią wyraźna skłonność do zbyt pochopnego stosowania nazbyt drastycznych metod. Dziwna przywara u kogoś tak cierpliwego we wszystkich innych sprawach. Orlanko podejrzewał, że Andreas po prostu lubi zabijać ludzi.

- To byłoby nazbyt oczywiste, nie sądzisz? - Orlanko pokręcił głową. - Nie, Vhalnich niewątpliwie będzie się cieszył łaską króla i podziwem tłumu. Na razie go nie tkniemy. Lecz jego królewska mość jest bardzo chory. Jeśli umrze... zobaczymy.

- Tak, panie.

- Musimy wiedzieć, co się wydarzyło w Khandarze, Andreasie. Czy te Imiona, które tak interesują naszych przyjaciół z Elizjum, naprawdę istnieją oraz czy Vhalnich je ma. A także czy pojmuje ich wagę. - Diuk odchylił się w fotelu, aż zaskrzypiały sprężyny. - Dowiedz się.

- Rozumiem, panie.

- Vhalnich jest bardzo sprytny i będzie się miał na baczności. Skup się na ludziach z jego otoczenia. Tylko nie nazbyt ostentacyjnie, oczywiście.

- Tak, panie.

Na twarzy Andreasa malowało się lekkie rozczarowanie.

- I wkrótce mogę mieć dla ciebie inne zadanie, w zależności od stanu zdrowia króla. Na dworze jest kilka koterii mających nadzieję wykorzystać zamieszanie. Naturalnie, wszystkie rozpracowaliśmy i żadna z nich nie jest szczególnie groźna. Jednak zniknięcie kilku osób w dobrze wybranej chwili powinno wzbudzić w nich lęk przed karą bożą. - A raczej, pomyślał, lęk przed Ostatnim Diukiem. Tak będzie lepiej. - Dopilnuj, żeby twoi ludzie byli gotowi.

- Oczywiście, panie.

- To wszystko.

Andreas znikł jak duch. Orlanko spojrzał na stos raportów, poprawił okulary i otworzył pierwszą teczkę.

Nikt nie rozumiał, jak trudna jest jego praca. Trzymanie tego miasta w ryzach czasem przypominało próbę jazdy na nieujarzmionym rumaku. Owszem, wiedział o wszystkich ważnych wydarzeniach, praktycznie zanim do nich doszło, wystarczyło szepnąć, by Andreas lub ktoś z jego ludzi zawlókł podejrzaną osobę do lochu, w którym już nigdy nie ujrzy słońca. Jednak co z tego? Nie można zamknąć wszystkich. Jego zadanie było o wiele trudniejsze: sprawić, aby stworzyli więzienie w swych umysłach, ze swoich obaw, zamknęli się w nim i wyrzucili klucz. Pracował nad tym przez lata i lubił myśleć, że wykonał dobrą robotę. Czarne płaszcze były jej częścią. Tajemnicze zniknięcia, ciała wyławiane z rzeki pomagały jedynie naoliwić tryby. Strach zapełniał każdy ciemny kąt zakapturzonymi postaciami, chociaż nawet on nie mógł zatrudnić odpowiedniej liczby agentów do tej pracy.

Nie obawiał się knowań. W końcu żaden spisek nie przetrwa ujawnienia i pozbawienia przywódcy, a on był ekspertem od jednego i drugiego. Orlanko jednak nauczył się wyczuwać nastroje miasta, jakby było ono żywym organizmem. Czasem sennym i zadowolonym, gdy czasy były dobre, a ludzie syci i szczęśliwi. Gdy przychodziły chude lata, stawało się agresywne i drażliwe, podatne na wybuchy gniewu i paniki. A śmierć króla zawsze budziła niepokój ludu.

Czuł, że coś nadchodzi. Miasto było jak groźnie warczący pies, jeszcze niegotowy do skoku, ale szykujący się doń. Zadaniem Orlanka było uspokoić go, kawałem krwistego steku lub celnym kopniakiem. Jeszcze nie zdecydował czym.

Kiedy jednak król umrze i chaos zostanie opanowany, w końcu będzie miał to, o czym marzył przez te wszystkie lata. Władczynię, która będzie posłuszna.

Będzie posłuszna. Orlanko uśmiechnął się. Bo inaczej...


Część 1.

Jeden.

Raesinia.

Lustrzane sale pałacu królewskiego w Ohnlei były mroczne i ciche. Nie wymarłe, gdyż tysiące lokajów, pokojówek, ogrodników, strażników, kucharzy i kuchcików ani na chwilę nie przerywało pracy, tak jak serce nie przestaje tłoczyć krwi. Poruszali się jednak ostrożnie, unikając głośnych kroków po marmurowych posadzkach i rozmawiając ściszonymi głosami, a w ogromnych kandelabrach paliło się niewiele świec. Nie rozwieszono wielkich zasłon z czarnego aksamitu i nie rozłożono czarnych dywanów, gdyż król jeszcze nie umarł, lecz w stu piwnicach i magazynach rozwijano je, wietrzono i sprawdzano ich stan. Raesinia i jej świta hałaśliwie maszerowali w tej ciszy jak szalejący rumak w warsztacie szklarza. Najpierw słychać było stukot twardych podeszew butów księżniczki - tak, tak, tak - a potem ciężkie kroki trzech eskortujących ją szarych noreldrajskich gwardzistów. Te odgłosy były dla wszystkich wystarczającym ostrzeżeniem, by zejść na bok i zrobić przejście, tak więc jej przemarszowi towarzyszyła fala pochylających się w ukłonie głów personelu stojącego pod ścianami korytarza. Pojedynczy dworzanie wyróżniali się jak kamienie szlachetne pośród odzianej w bladoniebieską liberię królewskiej służby. Zazwyczaj uprzejmość nakazywałaby księżniczce przystanąć i zamienić kilka słów z każdym dworzaninem odpowiedniej rangi, lecz w tych okolicznościach szlachcice tylko kłaniali się i dawali jej przejść. Niewątpliwie zaczynali szeptać, gdy tylko znikła za rogiem, ale Raesinia była do tego przyzwyczajona.

Do królewskich apartamentów na parterze prowadził szeroki marmurowy łuk, z rzeźbionym fryzem ukazującym króla Farusa VI pokonującego jakiegoś uzbrojonego wroga. Prapradziadek Raesinii był obecny wszędzie w Ohnlei. Wprawdzie umarł kilkadziesiąt lat przed jej narodzinami, lecz widziała jego wąską twarz ze spiczastą bródką na tylu posągach, płaskorzeźbach i portretach, że wyglądał dla niej równie znajomo jak każdy z żyjących członków jej rodziny. Zawsze podejrzewała, że ten wizerunek nie jest zbyt wierny. Przedstawiony przez rzeźbiarza król miał lekkiego zeza i zamiast skupić uwagę na przeciwniku, patrzył na przechodnia, jakby pytając: „Kim jesteś i co robisz w mojej bitwie?”.

Za łukiem rozciągał się porośnięty trawą dziedziniec, zadaszony dużymi przesuwnymi taflami szklanymi, które można było otwierać przy dobrej pogodzie, wpuszczając świeże powietrze. Tutaj król, kiedy czuł się lepiej, podejmował gości lub obiadował ze swoimi faworytami. Dziedziniec otaczała kolumnada oraz wyłożony marmurem taras, z którego dwanaścioro dębowych złoconych drzwi prowadziło do prywatnych komnat króla oraz pokoi jego sług i gwardzistów. Kilkunastu z nich pełniło służbę w różnych miejscach dziedzińca i nie byli to wyłącznie noreldrajscy szarzy, lecz także strażnicy w zielonych płaszczach i białych spodniach oraz grenadierzy królewskiej armii w niebieskich, lśniących mosiądzem mundurach vordanajskich. Strzeżenie króla było wielkim zaszczytem i żadna z tych trzech formacji nie chciała pozostawić go innym.

Na środku trawnika, trochę nie pasując do tego miejsca, stał dębowy polerowany stół, a wokół niego krzesła z wysokimi oparciami. Raesinia wielokrotnie jadała przy nim z ojcem, w towarzystwie najpotężniejszych szlachciców tego kraju, obsługiwana przez tłum uwijających się służących. Teraz jego długi i gładki jak lustro blat był niemal pusty. Na końcu stołu siedział siwowłosy mężczyzna, zgarbiony po wielu latach pochylania się nad łóżkami pacjentów. Na widok nadchodzącej Raesinii wstał z wysiłkiem, chociaż zaprotestowała machnięciem ręki.

- Dzień dobry, wasza książęca wysokość - powiedział, kłaniając się tak nisko, jak pozwalał mu na to sztywny kręgosłup. - Mam nadzieję, że czujesz się dobrze? - Mówił z twardym hamveltajskim akcentem.

Raesinia skinęła głową.

- Tak jak zwykle, profesorze doktorze Indergast.

Spojrzał na nią znad swych okularów o połówkowych szkłach.

- Powinienem przyjrzeć się twojej diecie - rzekł. - Czasem mam wrażenie, że nie rośniesz prawidłowo. Jak wiesz, mając dziewiętnaście lat, twoja matka była prawie tak wysoka jak ja.

Raesinia, która musiała nieco unieść głowę, żeby napotkać spojrzenie przygarbionego lekarza, ostrożnie wzruszyła ramionami.

- Może któregoś dnia. Teraz jednak są większe zmartwienia. Otrzymałam wiadomość, że mam przyjść natychmiast. Czy wszystko z nim w porządku?

- Jego stan nie uległ zmianie, wasza książęca wysokość - odparł Indergast. - Przepraszam, że cię zaniepokoiłem. Po prostu ocknął się i chciał cię widzieć.

Serce Raesinii wywinęło koziołka. Ostatnio jej ojciec więcej spał, niż był przytomny, a czasem majaczył w bólu i gorączce. Spędzała wiele godzin przy jego łóżku, trzymając go za rękę, ale rzadko zdawał sobie sprawę z jej obecności.

- Zatem lepiej pójdę się z nim zobaczyć - powiedziała - zanim znów zaśnie.

- Oczywiście, wasza książęca wysokość. Nie zwracaj na mnie uwagi. - Wskazał wielką otwartą księgę, która leżała przed nim na stole. - Ja tylko przeglądałem dzieło Achelosa, które arcybiskup uprzejmie mi pożyczył. Sprawdzam, czy ma nam coś użytecznego do powiedzenia.

- I ma?

- Niestety nie. Jak wszyscy starożytni, ma wiele teorii, ale mało praktycznych rad.

- Znajdziesz jakąś. Jak zawsze.

Profesor doktor Indergast przeczesał zreumatyzowaną dłonią przerzedzone włosy. Był osobistym lekarzem jej ojca, od kiedy pamiętała. Niektórzy na dworze dziwili się, dlaczego król potrzebuje cudzoziemskiego medyka, ale Raesinia pokochała tego starca. Niejeden raz przywrócił niemal umierającego króla do życia, chociaż żaden inny medyk z uniwersytetu nawet nie śmiał próbować.

- Twoje zaufanie przynosi mi zaszczyt, wasza książęca wysokość - rzekł z poważną miną. - Proszę cię jednak, abyś nie pokładała zbyt wielkiej wiary w moje zdolności. - Przerwał, po czym cicho dodał: - Cuda są domeną jego wielebności arcybiskupa.

Raesinia zacisnęła wargi, ale nic nie powiedziała. Skinęła głową staruszkowi i minęła go, zmierzając do sypialni ojca.

- Jest z nim teraz arcybiskup - powiedział za jej plecami Indergast. - Tak jak jego wysokość diuk i reszta Gabinetu.

Zwolniła, ale nie zatrzymała się. Zatem nie chodziło o to, że chory władca chce zobaczyć córkę. Jeśli król wezwał swoich ministrów, to chciał wygłosić jakieś oficjalne oświadczenie. Raesinia w duchu podziękowała Indergastowi za ostrzeżenie, kazała swojej ochronie zaczekać na zewnątrz, z gwardzistami króla, po czym otworzyła drzwi.

Królewska sypialnia była mała jak na normy Ohnlei, co oznaczało, że nie zmieściłby się w niej kort tenisowy. Jednak królewskie łoże było ogromne, a jego cztery słupki niemal się uginały pod ciężarem jedwabnych i aksamitnych zasłon. Pośrodku była widoczna tylko głowa władcy, tonącego w morzu pościeli i haftowanych poduszek.

Przy łóżku stała grupka dobrze ubranych osób, szukających wsparcia we wzajemnej bliskości. Arcybiskup Vordanu, któremu nie pozwalały na to grube fałdy szkarłatnej sutanny, okazywał eklezjastyczny spokój, stojąc nieco z boku.

Raesinia wyczuła, że weszła w trakcie jakiegoś sporu, choć mogłoby to nie być oczywiste dla kogoś, kto nie spędził całego życia na dworze Ohnlei. Był to delikatny, niezwykle uprzejmy spór toczony przez ludzi świadomych, że ich przeciwnik teoretycznie może kazać ich stracić.

- Jestem pewny, że jego królewska mość wnikliwie rozważył tę sprawę - mówił tęgi mężczyzna z gęstą brodą, stojący na czele grupki. Był to hrabia Torahn, minister wojny, skrywający niekorzystną zmianę żołnierskiej sylwetki pod dobrze skrojonym mundurem galowym. Jego zwykle rumiane policzki teraz praktycznie płonęły czerwienią. - Nie wiem jednak, czy pomyślał, jak ta sytuacja wygląda z mojego punktu widzenia. Mówimy o młodym, utalentowanym i niezwykle obiecującym oficerze oraz przeniesieniu go na niższe stanowisko...

- Tak obiecującym, że wysłaliście go do Khandaru? - wszedł mu w słowo król.

Już na sam dźwięk jego głosu Raesinii łamało się serce. Dawny pewny siebie baryton zmienił się w chrapliwy, szorstki szept.

- Gdzie dokonał wielkich rzeczy - gładko dodał Torahn. - I w swoim czasie, jeśli jego kariera nie zostanie przerwana...

- Pozostawię to jego ocenie - rzekł król. - Może odrzucić tę propozycję.

- Nie zrobi tego, wasza królewska mość - powiedział minister finansów Rackhil Grieg.

Zawsze przypominał Raesinii łasicę z tą swoją wąską twarzą i paciorkowatymi czujnymi oczkami, a niefortunny zwyczaj noszenia długich ciemnobrązowych włosów jeszcze pogłębiał to podobieństwo. Torahn posłał mu wrogie spojrzenie. Grieg pochodził z gminu, co było rzadkością wśród członków Gabinetu i budziło ich niechęć. Zawdzięczał awans wyłącznie patronatowi Ostatniego Diuka, tak więc powszechnie uważano go za zausznika Orlanka.

- W końcu - ciągnął Grieg - propozycja jego królewskiej mości jest zaszczytem, którego nie sposób odrzucić. Nawet gdyby było to sprzeczne z jego oceną tego, co jest najlepsze dla dobra służby, czyż nie czułby się zobowiązany przyjąć jej, aby nie obrazić waszej królewskiej mości odmową?

- To prawda - rzekł Torahn, jako dobry żołnierz rozpoznając prawidłowy kierunek ataku. - Dla każdego oficera królewskiej armii życzenia jego królewskiej mości muszą mieć pierwszeństwo przed wszelkimi wątpliwościami czy osobistymi sprawami.

- Czy to dotyczy również ciebie, Torahn? - warknął król z odrobiną dawnej werwy.

Minister wojny nisko się skłonił.

- Ja tylko próbuję zwrócić uwagę na te aspekty sprawy, które mogły ujść uwagi waszej królewskiej mości. Oczywiście, zastosujemy się do jego decyzji.

Nawet z drugiego końca pokoju Raesinia zdołała wyczytać prawdę z twarzy ojca. Zdecydowała, że pora się wtrącić.

- Wybaczcie, panowie. - Skinęła głową ministrom i dygnęła przed leżącym na łożu ojcem. - Wasza królewska mość mnie wzywał?

- Tak. Pozostali niech wyjdą. Porozmawiam z moją córką w cztery oczy.

Raesinia odsunęła się. Przechodząc obok niej, arcybiskup wymruczał coś współczująco z wyraźnym murnskajskim akcentem, a Torahn zaszczycił ją kosym spojrzeniem i sztywnym skinieniem głowy.

Tylko ostatni z nich przykuł jej wzrok. Niski mężczyzna, nie wyższy od niej, w opiętej kamizelce wyglądał jak kula armatnia. Czubek jego głowy był łysy, lecz wianuszek niesfornych włosów okalających czaszkę i za uszami nadawał mu wygląd starożytnego filozofa. Jednak najbardziej rzucały się w oczy jego okulary: wielkie, o szkłach szerokości dłoni, tak grubych i wypukłych, że całkowicie zniekształcały ukrytą za nimi twarz. Dziwnie zdeformowane odbicia fragmentów nosa i policzków zmieniały się przy każdym ruchu jego głowy, lecz gdy patrzył wprost na rozmówcę, tak jak teraz na Raesinię, jego oczy nagle wydawały się niepokojąco ogromne.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin