Wrog bez twarzy A5.doc

(1106 KB) Pobierz
Wróg bez twarzy




Frances Shelley Wees

Wróg bez twarzy

 

 

Przełożyła z angielskiego Irena Szymańska

Tytuł oryginalny: Faceless Enemy

Rok pierwszego wydania: 1966

Rok pierwszego wydania polskiego: 1971

 

 

Kto zabił sprzedawcę pianin i fortepianów?

Wobec takiego pytania staje policja Toronto, wobec takiego pytania staje piękna, młoda Melissa Fitzgerald, dla której znalezienie na nie odpowiedzi staje się sprawą życia i śmierci.


Rozdział pierwszy.

Dziewczyna, która zameldowała się w motelu w Sugar River jako pani Jamesowa Morgan z Windsoru, była bardzo inteligentna.

Zawsze była bystra. Wszystko rozumiała o wiele szybciej niż inni. Z czasem nauczyła się nie okazywać tego. Każdy jej błąd, wszystkie kłopoty, w jakie kiedykolwiek popadała, wynikały tylko z tego, że na moment zapominała mówić czy postępować jak otaczający ją ludzie. Raz czy dwa straciła panowanie nad sobą, zdenerwowała się, i to było niebezpieczne. Co prawda, trudno nie denerwować się, mając do czynienia z ciężko myślącymi tumanami. Ale teraz nauczyła się już, że nigdy nie wolno jej wpadać w pasję i że nigdy, nigdy nie może dopuścić, aby ktokolwiek domyślił się, jaka jest mądra.

Tylko dzięki własnej inteligencji mogła siedzieć teraz w motelu i czekać, kiedy wóz policyjny przyjedzie od strony Toronto, śmignie koło motelu i skręci do domu Fitzgeraldów. Policja musi nadjechać, i to wkrótce; właściwie nie trzeba było tu czekać. Wszystko zostało zrobione; uwzględniła najdrobniejsze szczegóły. Równie dobrze mogła znajdować się o tysiąc mil stąd. Ale nie chciała być o tysiąc mil, chciała siedzieć tutaj i patrzeć, delektując się każdą chwilą, w oczekiwaniu na to, co się stanie.

Dziś jest poniedziałek. Policja mogła tu być już w sobotę, ale łatwo było przewidzieć, że nie będą działać pochopnie, kiedy chodzi o tak znakomitego, uczciwego i szacownego obywatela. Jasne, że muszą zachować ostrożność. Pan Kimball Fitzgerald jest, znakomitym, uczciwym i szacownym obywatelem. Jest wykładowcą na uniwersytecie w Toronto. Ma posiadłość ziemską, pieniądze i cieszy się bardzo, ale to bardzo dobrą reputacją. Co prawda, policja nie odważy się też za długo zwlekać. Naturalna ambicja, żeby popisać się własną przenikliwością, skłoni ich do akcji. Sądziła nawet, że przyjadą już w niedzielę, i dlatego wczoraj wynajęła tu pokój. Ale w niedzielę się nie pojawili.

Wiadomość o morderstwie podana została przez wszystkie rozgłośnie radiowe, á dziś rano nawet w dzienniku telewizyjnym. Nie, ani słowa o mordercy - jeszcze nie. Tylko informacja o znalezieniu w zamkniętym pokoju podrzędnego hoteliku - starego hotelu Meridian w północnym Toronto - zwłok mężczyzny z pięcioma ranami zadanymi nożem w plecy. Zbrodnia w afekcie - napisał jeden z reporterów; bo nie trzeba aż pięć razy ugodzić człowieka nożem, żeby go zabić. Wściekłość, nienawiść, namiętność. Świetnie. Alvin Hood, sprzedawca pianin, trzydzieści pięć lat, brunet w typie hiszpańskim - jego fotografie były w sobotnich gazetach - przystojny, żonaty, czworo dzieci, nie zaplątany w żadne afery. Człowiek zupełnie nie nadający się na ofiarę zbrodni popełnionej w afekcie przez zadźganie nożem w pokoju hotelowym. Alvin Hood był praktykującym chrześcijaninem, należał do dwóch stowarzyszeń, był działaczem harcerskim. Kto chciałby zabić Alvina Hooda? Nikt. Na tym właśnie polegał urok sytuacji. Nikt.

Na stole stał dzbanek z kawą. Wypiła wszystko i umyła starannie filiżankę. Nie miała zamiaru opuszczać swego punktu obserwacyjnego, żeby pojechać do miasta na śniadanie. Z motelu widać było most i dalej drogę wiodącą wzdłuż rzeki, a potem w górę do willi Fitzgeralda. Ruch w kierunku północnym był niewielki, zwłaszcza w poniedziałek rano. Naładowane samochody jechały w odwrotną stronę, wioząc z powrotem do rozprażonego, dusznego miasta po dwóch tygodniach wakacji dzieci, psy, namioty i kajaki.

Zajrzała jeszcze do szuflad komody, żeby upewnić się, czy nic tam nie zostało; nikt tu co prawda nie będzie szukał, ale trzeba brać pod uwagę i bzdurne przypadki. Zdarza się, że ludzie wścibiają nos w sprawy, które nic ich nie powinny obchodzić. I taką możliwość trzeba wykluczyć. Jej walizka zapakowana leżała na łóżku. Dziewczyna była gotowa do wyjścia; miała na sobie lekką, białą suknię, prostą i elegancką, która kosztowała sześćdziesiąt dolarów, doskonale pasującą do eleganckiego, białego, ogromnego samochodu, budzącego wszędzie sensację. Czterocalowe obcasy zielonych pantofli z koźlęcej skóry nabijane były świecącymi kamieniami, które mogły uchodzić za prawdziwe brylanty. Torebka, rękawiczki i długi przezroczysty szal - wszystko było w tym samym odcieniu. Bujne złociste wijące się włosy upięła wysoko nad czołem. Włosy były naprawdę piękne; wszyscy najpierw patrzyli na nie, a potem dopiero dostrzegali wytworną suknię, zgrabną sylwetkę i, kiedy zdejmowała rękawiczki, wielki szmaragd na serdecznym palcu. Każdy musiał ją zapamiętać.

Na zegarku było pięć po dziewiątej.

Zaczynała się niecierpliwić; a jeśli policja wcale się nie zjawi? Co wtedy? Muszą przyjechać. Ale jak się zachować, jeśli...

Stała w otwartych drzwiach patrząc na most i rozmyślając intensywnie. Wtedy należałoby zrobić nowe posunięcie. Drastyczne. No cóż, jest do tego zdolna, jeśli będzie trzeba, potrafi coś wykombinować. Nie po raz pierwszy w życiu.

Po drugiej stronie mostu błysnęła biel. Błysk zbliżył się, przeleciał przez most. Wóz policyjny z Toronto. Żeby zdążyć, musieli wyjechać z miasta o siódmej. Nie powinna była spodziewać się ich wcześniej. Byli już niedaleko. Dwaj mężczyźni w - samochodzie - jeden w mundurze przy kierownicy, drugi po cywilnemu. Samochód przemknął koło lasku sosnowego przed motelem, skręcił i zaczął wspinać się na wzgórze.

Na szczycie pagórka szosa krzyżowała się z lokalną drogą. Czy aby na pewno się nie myli? Czy naprawdę to ten samochód? Otworzyła drzwi siatkowe i wybiegła na gruby dywan igieł sosnowych, ale opanowała się i zwolniła kroku. Pod drzewami stały leżaki. Usiadła na jednym z nich, ułożyła się wygodnie, rozluźniła mięśnie.

Samochodu nie było już widać. Jeśli zmierzał do domu Fitzgeralda, skryłyby go teraz drzewa na poboczu pagórka - wzgórza Fitzgeralda gęsto porośniętego jasnozieloną koniczyną. Nazywano to miejsce Domem nad Łąką. Coś cudownego. W czerwcu całe zbocze było różowe od kwitnącej koniczyny.

Dom Fitzgeralda stał na osobności poniżej szczytu wzgórza. Dom z kamienia, solidny, bezpieczny i wygodny, wszystko w najlepszym gatunku, z trzema kominami. Drzwi i okiennice pomalowane na biało, farba była jeszcze świeża. U Fitzgeraldów wszystko było zawsze białe i świeżo malowane.

Koniczyna była intensywnie zielona, tak zielona jak szmaragd na jej palcu. Lipiec w tym roku był na pewno deszczowy. Nie zawsze padało w lipcu w okolicach Sugar Lake nad rzeką Sugar. Czasem od czerwca do września na próżno wyglądało się choćby jednej kropli; wtedy w ogrodach i na łąkach wszystko marniało od suszy i głodni ludzie, liczący na warzywa czy mleko od wynędzniałej krowy, po prostu dalej głodowali.

Wóz policyjny? Czekała wystarczająco długo.

Nareszcie. Przejechał już linię drzew, pnąc się na szczyt i posuwał się wzdłuż łąki. Ale w ogrodzie Fitzgeraldów rosły wysokie krzaki bzu. Czy samochód skręcił w bramę, czy może pojechał dalej? Co tam może być dalej?

Oszklony pawilon, w którym Lance Latourelle miał swoją pracownię, stał na samym szczycie pagórka za domem Fitzgeralda. Latourelle’a chyba nie było w domu; nie mieszkał tu, przyjeżdżał tylko od czasu do czasu, kiedy chciał przez parę dni w spokoju malować. Zresztą, co miała do roboty policja u Lance’a Latourelle’a? Na pewno łamał wszelkie istniejące prawa, kiedy chodziło o kobiety, ale gdyby za to policja miała go ścigać, był na to czas już dwadzieścia lat temu. Nie, nie chodzi tu o Lance’a Latourelle’a.

Ale... Nagle przeszył ją niepokój. Tego nie wzięła pod uwagę. Zwłoki kobiety utopionej w jeziorze. Czyżby o to chodziło? Kiedy myślała o tych zwłokach, doznawała tylko podniecającego uczucia radości, że pan Kimball Fitzgerald jest zewsząd otoczony śmiercią. Przed dwoma tygodniami koło tej drogi na brzegu jeziora znaleziono trupa. Znalazł go pan Kimball Fitzgerald z Domu nad Łąką na terenie posiadłości pana Kimballa Fitzgeralda. Zabawne.

Ciało nie zostało zidentyfikowane. Jak napisał bez ogródek któryś z tych bezczelnych reporterów, nie można go było zidentyfikować. Nie było palców u nóg ani u rąk i na domiar złego krowa gasząca pragnienie wodą z jeziora nadepnęła na szczękę, tak że żaden dentysta, nawet gdyby jakimś cudem znaleziono właściwego, nie mógłby stwierdzić, że ta kobieta była jego pacjentką. Żadnej biżuterii. Zwłoki leżały długi czas w wodzie. Dwa lub trzy miesiące - pisały gazety.

Prawdopodobnie nie pochodziła z okolicy Sugar Lake, zajął się więc tym Wydział Osób Zaginionych w Toronto, najbliższym dużym mieście.

Czyżby przyjechali tu w tamtej sprawie? Chodziło im o dziewczynę z jeziora, a nie o aresztowanie mordercy Alvina Hooda? Chyba po dwóch tygodniach nie mieli już co badać na wybrzeżu. A może?

Siedziała bez ruchu, pełna napięcia, wyczekująca.

Półtorej mili stąd, tam gdzie rzeka wpadała do jeziora, stały dwa żółte domki letnie z werandami wychodzącymi na plażę, tak że wprawny pływak mógł wspiąć się na barierkę i skoczyć wprost w głęboką wodę. Rzeka była płytka u brzegu, ale o parę metrów dalej dno obniżało się; w głównym korycie głębia sięgała sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu stóp i dno usiane było pniami drzew i połamanymi gałęziami. Niewiele ludzi ośmielało się pływać w rzece; miała ona niebezpieczne wiry.

Ciekawska wiewiórka wychyliła się zza drzewa i usiadła o krok od jej pantofla. Miała w życiu takie chwile, kiedy na serio myślała o zaprzyjaźnieniu się z wiewiórką - dziewczynie musi być bardzo ciężko, jeżeli roi jej się przyjaźń z wiewiórką.

Zwłoki kobiety w jeziorze... Leżała tam dwa lub trzy miesiące. Od maja. Musiała utonąć mniej więcej w maju i gazety doniosły w tydzień po znalezieniu ciała, że była od dwóch miesięcy w ciąży. Ta drobna wiadomość prasowa mogła dla kogoś być wstrząsem, katastrofą niemal.

Zaraz... Trzeba to przemyśleć. Pan Kimball Fitzgerald ożenił się w maju. Dwudziestego piątego maja. Podobno, jak głosiła fama, z punktu postanowił ożenić się z dziewczyną, którą dopiero poznał, bo wybierał się do Londynu, miał przez całe lato pracować w British Museum i nie chciał rozstawać się ze swoją lubą. Tak więc pan Kimball Fitzgerald...

Ocknęła się z ręką przy ustach, jakby zabierała się do ogryzania paznokci. Szybko ją opuściła i zacisnęła dłonie. Miała piękne paznokcie, długie, gładkie i połyskliwe. Czasami, nieczęsto, kiedy myślała o czymś intensywnie, przyłapywała się na ich ogryzaniu. Ale to nieważne. Można sobie nakleić sztuczne paznokcie i polakierować. Nie cierpiała ogryzionych paznokci; budziły w niej wstręt.

Coś mignęło na szczycie pagórka. Wracał samochód policyjny. Przejechał wzdłuż łąki porosłej koniczyną i zniknął za drzewami. Pojawił się znów na zboczu i zbliżał do motelu. Teraz było w nim trzech mężczyzn. Obok kierowcy w mundurze siedział pan Kimball Fitzgerald, równie przystojny jak zawsze, ale niezbyt szczęśliwy. Pan Fitzgerald miał rude włosy, ale bardzo ciemne, mahoniowe. Gęste, wijące się, na pewno irytowało go, że nie można ich przygładzić. Wydatny profil z tak zwanym szlachetnym czołem i prostym nosem, profil normandzkiego krzyżowca wyrzeźbiony w marmurze. Fitzgeraldowie pochodzili od normandzkich krzyżowców i wiedzieli o tym. Zresztą, pan Kimball Fitzgerald był z zawodu historykiem, a każdy, kto zna historię Irlandii, musi wiedzieć, kim są Fitzgeraldowie.

Więc pan Fitzgerald jest niezadowolony. Jego wrażliwe, pięknie zarysowane usta są mocno zaciśnięte. Spojrzenie jego szarych oczu jest na pewno zimne, twarde, może pogardliwe. Patrzy wprost przed siebie. Nie miałoby znaczenia, gdyby obejrzał się i zobaczył ją. Mignęłaby mu tylko niewyraźna twarz w modnych ciemnych okularach.

Wóz przejechał przez most i zniknął z jej pola widzenia. Już po wszystkim. Zrobiła, co należy. Teraz wreszcie sprawa została ostatecznie załatwiona. Koniec opowieści.

Wstała, strzepnęła sosnowe igły z białej sukni i wróciła do pokoju. Sprawdziła, czy włosy są w porządku, czy szminka z warg się nie starła. Wzięła szal i rękawiczki. Walizeczkę włożyła do bagażnika lśniącobiałego cadillaca.

Łysy, spocony facet w recepcji motelu zagadnął ją:

- Opuszcza nas pani? Gorąco tam w mieście. O wiele bardziej niż tutaj. Fala upałów podobno.

- W Windsor będzie jeszcze goręcej. Ale muszę już jechać do domu... Prawie cały tydzień spędziłam tu na jeziorach. - Wyjęła portfel. - Szukałam jakiegoś domu do kupienia lub wynajęcia. Szkoda, że nic mi się nie trafiło.

- Piętnaście dolarów - mruknął mechanicznie, utkwiwszy chciwe spojrzenie w grubym pliku zielonych banknotów. - Cieszylibyśmy się, gdyby się pani tu spodobało. W mieście jest agencja mieszkaniowa. Mógłbym do nich zadzwonić.

- Teraz nie mam już czasu. Ale może wrócę... Widziałam bardzo przyjemny dom z kamienia na wzgórzu w stronę jeziora. Chyba nie jest na sprzedaż?

Otworzył kasę i troskliwie ułożył w niej banknoty.

- O, nie. Przez ostatnie dziesięć lat mogła go pani zawsze wynająć na cały sezon, ale teraz już nie.

- Ktoś go kupił?

- Nie, tylko jego właściciel Kim Fitzgerald dotychczas go nie potrzebował. Matka umarła mu nagle dziesięć lat temu, on sam pojechał na studia i jego adwokat Ben Parsons wynajmował dom. Niedawno Kim się ożenił. Wykłada na uniwersytecie w Toronto, ale będzie tu mieszkał latem i spędzał weekendy zimą. Właśnie wprowadzili się tam z żoną, jeszcze się urządzają. Fitzgeraldowie mieszkają tu od trzech pokoleń... Pionierska rodzina. Nie, żadnych szans, żeby teraz dało się coś z tym zrobić.

- Trudno, straciłam okazję. A jego żona chce tu mieszkać? Pochodzi z tych okolic?

- Żona Kima? Nie, to nietutejsza, z miasta, zdaje się. Mnóstwo naszych dziewcząt ostrzyło sobie zęby na Kima, ale on nigdy nie zwracał na nie uwagi. Tutaj w każdym razie. Ale ta dziewczyna to prawdziwa piękność - tak, każdy musi to przyznać, prawdziwa piękność. Nie dziwię się, że stracił dla niej głowę. Nikt tu jeszcze dobrze jej nie zna, i być może, że taka kobieta...

- Co być może?

Wzruszył ramionami.

- Wie pani, jak to jest. Pani też jest ładną dziewczyną z miasta. Może nie chciałoby się pani siedzieć na wsi, gdzie jest cicho i nudno. Kim pisze książki, zawsze nos w robocie. Napisał już trzy lub cztery. Historyczne. Niczym innym się nie zajmuje, tylko książkami. Taka ładna babka wolałaby chyba pobawić się czasem, potańczyć. Mamy tu parę niezłych zespołów.

- Ładne dziewczyny lubią tańczyć. Więc, jak pan mówi, nic nie wiadomo. - Roześmiała się. - Chyba podjadę i rzucę okiem na ten dom. Nic nie wiadomo.

Wyprowadziła samochód na drogę. Więc młoda pani Fitzgerald jest prawdziwą pięknością. Oczywiście. Niektórzy ludzie muszą mieć wszystko, co najlepsze i najpiękniejsze. Nie zadowolą się byle czym.

Wóz lekko brał wzniesienie. Jedzie za szybko. Zdjęła nogę z gazu. Samochód sunął gładko wśród sosnowego lasu, po czerwonawej bitej drodze, upstrzonej cieniami drzew i plamami słonecznych prześwitów. Drzewa przerzedziły się, podjeżdżała do bramy Fitzgeraldów.

Brama była otwarta. Wjechała na podjazd i stanęła przed ganeczkiem kuchennego wejścia. Wysiadła z samochodu. Nagle poczuła się radośnie podniecona. Stała na świętej ziemi Fitzgeraldów.

Stara kobieta, mała i pulchna, w niebieskiej sukience, wyszła na ganek. Kto to może być? Matka pana Kimballa Fitzgeralda nie żyje. Zresztą, ta kobieta jest o wiele za mało dystyngowana, żeby należeć do rodziny. To na pewno żona farmera, pani Holland; pomaga w gospodarstwie młodej pani Fitzgerald, jak przez całe życie pomagała jej teściowej. Miała pytające, trochę niespokojne spojrzenie. Naturalnie. Policja przecież właśnie zabrała panicza do mamra. Czy aby wie o tym? Może tylko zdziwiła ją niespodziewana wizyta policjantów? Może rozegrali to bardzo, bardzo dyskretnie? Zupełnie możliwe.

- Czy zastałam pana Fitzgeralda?

- Nie, nie ma go. To znaczy... Nie ma go teraz w domu. Wyjechał przed chwilą.

- A kiedy wróci?

Nie, nic jej nie powiedziano i niczego się nie domyślała. Odpowiedziała spokojnie:

- Nie wiem dokładnie. Ale na pewno nie tak zaraz. Pojechał do Toronto. Czy mam poprosić panią Fitzgerald?

Właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi na prawo, te, przez które wchodziło się wprost do jadalni. Młoda pani Fitzgerald wyszła do ogrodu; niosła bardzo piękny kryształowy wazon i sekator. Nie spojrzała w stronę samochodu, nie usłyszała go chyba, nie wiedziała, że tu jest. Skierowała się przez murawę w stronę krzewów różanych ciągnących się wzdłuż stoku. Miała na głowie wielki, szerokoskrzydły kapelusz słomkowy, na pewno żeby chronić swą piękną cerę. Ubrana była w kitel z długimi rękawami, tak że trudno było ocenić jej twarz i figurę.

- Czy to jest pani Fitzgerald?

- Chce pani z nią mówić?

- Wątpię, czy potrafi udzielić mi odpowiedzi. Chyba, że... Nie wie pani przypadkiem, czy pan Fitzgerald zamierza sprzedać ten dom?

- Ten dom? - pani Holland była zdumiona. - Skąd to pani przyszło do głowy? To bzdura. Na pewno nigdy tego domu nie sprzeda.

- Tak pani sądzi? - Wsiadła z powrotem do samochodu. - Zawsze można zmienić zamiary - dodała z uśmiechem i zapuściła motor.

Młoda małżonka ścinała jasne herbaciane róże i układała je w wazonie. Urocze zajęcie - w sam raz dla młodej małżonki. Nie wydawała się zdenerwowana ani speszona. Była spokojna i najpewniej bardzo szczęśliwa, jakby nic nie zwiastowało, że różane niebo miodowych miesięcy może się zachmurzyć.

Pani Morgan pojechała boczną drogą do miasteczka. Jadąc śmiała się, naprawdę głośno śmiała się sama do siebie. Dlaczego by nie? Odwaliła kawał roboty i świetnie to wszystko zaplanowała. Groziła jej okropna katastrofa, gdyby niemal natychmiast nie wykombinowała, jak odwrócić bieg zdarzeń. Musiała wysilić całą swoją inteligencję, rozpaczliwie szukać właściwego tropu i bez wahania, śmiało wykorzystać trafiającą się szansę. Ale dokonała tego i ostatni fragment łamigłówki trafił na swoje miejsce.

Naprzeciwko piął się pod górę jakiś samochód. Stary wóz, źle prowadzony, szarpiący i zasapany. Brudnoszary, ozdobiony pretensjonalnymi jaskrawoczerwonymi błotnikami w politowania godnym wysiłku, żeby wydać się czymś lepszym, niż był w istocie. Zjechała nieco w bok, żeby go wyminąć; kierowca nie najlepiej panował nad maszyną. Mijając dostrzegła go kątem oka; wysoki mężczyzna, chudy, kościsty, z gładkimi czarnymi włosami, w okularach, pochylony nad kierownicą, skłopotany i nieporadny. Odwróciła za nim głowę, żeby mu się lepiej przyjrzeć, ale tylne okno jego wozu było grubo pokryte kurzem.

Na świecie jest wielu wysokich, chudych, ciemnowłosych mężczyzn w okularach. Ten, którego przypomniał jej człowiek w samochodzie, na pewno nie mógł się tutaj znaleźć. A może?

Czy mógł? Sugar Lake...?

Nie, nie wolno dopuszczać do tak absurdalnych wybryków wyobraźni. Takie szaleńcze pomysły sprawiają, że morderca wraca na miejsce zbrodni, przerażony, że o czymś zapomniał, że nie był dość ostrożny. Trzeba zachować spokój. Żadnych śmiesznych urojeń, żadnych przesadnych lęków. Ma być opanowana, pewna siebie, zrównoważona. I na pewno potrafi być opanowana, pewna siebie i zrównoważona. Dowiodła tego już wielokrotnie.

A jeśli znowu będzie musiała tego dowieść? To łatwe. Ale bardzo, bardzo mało prawdopodobne. Może spokojnie jechać do domu.


Rozdział drugi.

Na stole w jadalni nie było miejsca, a sekator był ciężki i Melissa musiała szybko pozbyć się wazonu z różami. Ustawiła go ostrożnie na wolnym rogu kruchego mahoniowego biureczka, należącego kiedyś do matki Kima. Sterta papierów i notatników na drugim końcu biurka ześliznęła się z blatu i spadła na podłogę.

Melissa odłożyła sekator, potarła obolały kciuk i uklękła, żeby pozbierać rozrzucone papiery. Pani Holland wyjęła je wczoraj z płaskiego kartonowego pudełka; oświadczyła, że sama je tam ułożyła dziesięć lat temu, opróżniwszy szuflady biureczka. Były to osobiste papiery matki Kima. Kilkanaście spiętych spinaczem przepisów kucharskich, plik listów, zaproszenie na ślub z datą sprzed dziesięciu lat. Blok papieru listowego z wytwornym nadrukiem w prawym górnym rogu Dom nad Łąką i odpowiednie koperty. A także cienka książeczka bez tytułu w oprawie z wzorzystego płótna. Padając otworzyła się i jedna kartka się zgniotła. Melissa automatycznie wygładziła zagięcie i wpadły jej w oczy słowa wypisane u góry z lewej strony; staranne, okrągłe pismo dobrej uczennicy, wyraźne jak druk.

Jestem przerażona. Boję się śmiertelnie. Wiem, że niebezpieczeństwo jest realne. Ale co mogę powiedzieć Kimowi? Ach, co mam powiedzieć Kimowi?

Melissa nie wierzyła własnym oczom. Szybko zamknęła książeczkę. Pamiętnik pani Fitzgerald? Czy to były ostatnie słowa matki Kima? Ostatnie myśli przed śmiercią? Prędko odłożyła książeczkę na biurko i przykryła ją stertą papierów.

Niebezpieczeństwo? W tym pogodnym domu, cichym i pełnym błogiego spokoju? W tym sielankowym ustroniu? Wyjrzała przez frontowe okno na widoczną za łąkami koniczyny senną rzekę, wyglądającą stąd jak wstążka z czarnego atłasu, przypięta do zielonej sukni pól. Po drugiej stronie na horyzoncie widać było łagodne wzniesienie, przecięte w pewnym miejscu białymi krzyżami i nagrobkami miejscowego cmentarza. Tam właśnie, w tym cichym zakątku, pochowana jest na pewno pani Fitzgerald. Inne wzgórze usiane było białymi punkcikami pasących się owiec. Nie, w tym idyllicznym pejzażu nie było miejsca na niebezpieczeństwo.

Kim nie rozmawiał z nią o śmierci matki. W ogóle nie mówił o matce. Nawet przez parę ostatnich dni, kiedy w odnowionym, odmalowanym i lśniącym czystością od piwnic po dach domu rozpakowywali jej skarby, nie zrobił żadnej uwagi na temat rodzinnych pamiątek.

Po liściach herbacianych i morelowych róż w wazonie pełzały zielone żuczki. Melissa zaniosła wazon do kuchni i włożyła róże do zlewu, żeby spłukać je zimną wodą. Weszła pani Holland zamykając za sobą drzwi od ganku. Na dziedzińcu stał przedtem jakiś samochód - często zajeżdżały tu wozy przez pomyłkę, szukając drogi do dalszych miejscowości nad jeziorami. Pani Holland zatrzymała się na progu, wytrzepała wiklinową słomiankę i położyła ją równo.

- Jakaś dziewczyna - zakomunikowała. - Dużo gada. Zachciało jej się kupić ten dom. Ciekawam, na co jej takie ciepłe gniazdko. Ma obcasy wysadzane brylantami. Tupetu też jej nie brak. Powiedziała, że Kim może zmienić zdanie i sprzedać. - Zakrzątnęła się koło zlewu, nalała wody i nasypała detergentu z żółtego pudełka. - Ta cała porcelana i szkło jakby zmętniały trochę leżąc tak długo zapakowane. Każdą jedną sztukę sama zawinęłam w gazetę, kiedy je pakowałam. Matka Kima była zawsze bardzo uważająca, dbała o swoje rzeczy i wiedziałam, że nie pozwoliłaby tego zrobić na łapu capu.

Wytarła ręce, poprawiła okrągły koczek siwych włosów na czubku głowy i spięła je mocno białym grzebykiem.

- Po tej rozkwitłej róży łazi robak - pokazała. Wyjęła kwiat z wazonu i bezlitośnie wyrzuciła go do papierowej torby na odpadki.

Melissa poczuła się nagle nieswojo.

- Dlaczego Kim miałby zmienić zdanie? Co ta pani powiedziała? Czy ten dom był kiedyś wystawiony na sprzedaż?

- Ale gdzie tam, nic podobnego! Nie wiem, skąd jej to przyszło do głowy. Zresztą, to nie jej interes. Może wiedziała, że był wynajmowany na sezon przez ostatnie lata. Kim nawet nie bardzo chciał, ale pan Parsons i Joe, i ja nie daliśmy za wygraną. Jak dom stoi kilka lat pusty, to niszczeje. A porządni lokatorzy zawsze dostrzegą, co się psuje, i można z miejsca naprawić, co trzeba. To bardzo piękny dom, wszystko w najlepszym gatunku, i nie mogliśmy pozwolić, żeby się zmienił w ruderę. A jeszcze na dodatek, jak stoi tak na uboczu, to nigdy nie wiadomo, kiedy banda dzieciaków włamie się latem, żeby sobie urządzić zabawę. Trafiały się takie historie tu nad jeziorami. Na wynajęcie Kim się w końcu zgodził. Ale nigdy by go nie sprzedał. - Zerknęła przebiegle na Melissę. - Pani by też mu nie pozwoliła, prawda?

- To jest najładniejszy i najmilszy dom, jaki widziałam w życiu.

- Na mój rozum, Kim też go lubi, ale przeżył tu mnóstwo zmartwień. Jego ojciec zginął w wypadku, kiedy Kim miał dwanaście lat, taki piękny, rzetelny, elegancki mężczyzna. Matce Kima omal serce nie pękło. Ale jakoś się pozbierała. Po czterech latach Kim zachorował na Heine Medina. O włos, a by umarł. Przez rok albo więcej wyglądało na to, że będzie całe życie kaleką. Ale Kim zawziął się w sobie, upartszego chłopaka świat nie widział. Jak miał osiemnaście lat, całe lato spędził na rzece. Mój Joe zawoził go tam na wózku inwalidzkim. Uwiązali linę do drzewa na brzegu. Joe okręcał nią Kima i pomagał mu wchodzić do wody. Pływanie podobno jest na to najlepsze. Więc ćwiczył i ćwiczył bez przerwy i zanim lato się skończyło, już nie potrzebował liny, przepływał rzekę tam i nazad dziesięć razy. Cały dzień siedział na wodzie w łódce, dawaliśmy mu coś do jedzenia na obiad, zabierał książki i kiedy już się solidnie zmęczył, siadał pod drzewem i uczył się. Sam się wykurował. Teraz tylko ciut-ciut kuleje, ale tego wcale nie widać.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin