OMP 01 N-S A5.doc

(6094 KB) Pobierz
Północ - Południe




Robert M. Wegner

Północ - Południe

Cykl: Opowieści z meekhańskiego pogranicza Tom 1

 

 

Wydanie polskie 2009

 

Topór i skała - oto skarby Północy. Wiedzą o tym nieustraszeni żołnierze Szóstej Kompanii, górskiego oddziału, strzegącego północnych granic Imperium Meekhańskiego. A jeśli istnieją starcia nie do wygrania? Jedyne, na co może wtedy liczyć Górska Straż, to honor górali.

Miecz i żar - tylko tyle pozostało zamaskowanemu wojownikowi z pustynnego Południa. Kiedyś, zgodnie ze zwyczajem, zasłaniał twarz, by nikt nie wykradł mu duszy. Dziś nie ma już duszy, którą mógłby chronić. Czy z bogami można walczyć za pomocą mieczy? Tak, jeśli jesteś Issarem i nie masz nic do stracenia.

Opowieści z meekhańskiego pogranicza to książka o wojnach bogów i wojnach ludzi. Poznaj plemiona, które trwają na pustyni od trzech tysięcy pięciuset lat, Aspektowaną Moc, mogącą okiełznać żywioły i ludzi, którym, gdy wszystko zawodzi, zostaje jeszcze miecz i topór w dłoni, a w sercu duma, honor i wytrwałość.

- 2 -




 




 




 





Spis treści:

PÓŁNOC - Topór i skała.              8

Honor górala.              9

Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami.              63

Szkarłat na płaszczu.              160

Krew naszych ojców.              246

POŁUDNIE - Miecz i żar.              335

Ponieważ kocham cię nad życie.              335

Gdybym miała brata.              395

Pocałunek skorpiona.              461

Zabij moje wspomnienia.              509


PÓŁNOC - Topór i skała.

Wiele lat później cała ta historia przeszła do legendy. A raczej obrosła taką masą zmyśleń, przekłamań, ubarwień, konfabulacji i zwykłej bujdy, że mogła znaleźć miejsce jedynie pomiędzy tysiącami mitów i opowieści, snutych w górach Minsar Kirreh od ich najdalszego, wschodniego krańca aż po zachodnie klify, u których stóp niestrudzenie rozbijają się fale Północnego Morza.

Bard Wundoret-aer-Keen w swojej słynnej „Historii mitów pogranicza” zamieścił aż sześć różnych wersji tej opowieści, i to spisanych na przestrzeni zaledwie dziesięciu lat, używając jej jako przykładu ewoluowania mitów w północnych prowincjach Imperium. W najbarwniejszej wersji, oprócz żołnierzy Górskiej Straży ze sławnej później Szóstej Kompanii Szóstego Pułku, czarodzieja Amandellartha, zwanego Czarnym Kotem, bandy goblinów, klanu przeklętych, tuzina potworów, szalonego maga, dwóch smoków i gadającego muła, występował także magiczny zamek, pijany fhar'k i duch cesarza Gamerra IV. Ale była to opowieść ze wschodniego Hurr, a Hurreńczycy słyną ze skłonności do plecenia, co im ślina na język przyniesie.

Oczywiście prawda była o wiele prostsza, ale gdyby nawet sławny bard poznał ją w najdrobniejszych szczegółach, to i tak w swojej „Historii umieściłby tamtą, ubarwioną do granic absurdu opowieść z Hurr. Bo prawda nie jest tym, z czego żyją bardowie. Zazwyczaj jest w niej zbyt wiele strachu, bólu, krwi, śmierci, nijakości, tchórzostwa i zwykłego skurwysyństwa.

Choć czasem znajduje się w niej także miejsce na honor zwykłego żołnierza.


Honor górala.

Shadoree nadeszli dokładnie z tej strony, z której się ich spodziewano. Dwunastu objuczonych jak muły mężczyzn wyłoniło się z lasu na wschodnim krańcu hali. Zatrzymali się na skraju drzew. Wyglądali, jakby szli bez przerwy przez ostatnie kilka dni, brudni, zarośnięci, zdyszani. Zbliżał się wieczór i słońce świeciło im prosto w oczy, a rozległa połać hali, lekko pofałdowana i skrząca świeżym śniegiem, wyglądała czysto i spokojnie. Wabiła, obiecując łatwiejszą drogę i brak zasadzki.

Oczywiście kłamała.

Pierwszy z mężczyzn postąpił kilka kroków naprzód, zapadając się po kolana w miękki puch. Widać śnieg spadł nie wcześniej niż zeszłej nocy. Przybysz poprawił wielki wór na ramionach, warknął coś do reszty i ruszył przed siebie, najwyraźniej zamierzając przeciąć halę wpół, najkrótszą drogą. Inni ruszyli za nim w kilkustopowych odstępach. Po jakichś stu krokach przewodnik zatrzymał się, ciężko dysząc, i dał znać drugiemu w kolejności, żeby go zastąpił. Sam poczekał, aż reszta grupy go minie, i zajął miejsce na końcu. Po następnych stu krokach nastąpiła kolejna zmiana, potem jeszcze jedna. Jak na ludzi, którzy najpewniej mieli za sobą całonocną wędrówkę, utrzymywali niezłe tempo. W kwadrans przebyli połowę drogi.

I wtedy hala ich zdradziła.

Śnieg po obu stronach wyciągniętej w długi wąż grupy eksplodował w kilkunastu miejscach. Z tumanów lodowego puchu wyskoczyły owinięte w futra, wymachujące bronią postacie. Powietrze przeszył krzyk:

- Górska Straż! Rzucić broń!

Shadoree ani myśleli słuchać.

 

* * *

 

Chwilę później było po wszystkim. Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt patrzył obojętnie, jak jego ludzie nożami sprawdzają, czy któryś z bandziorów nie udaje trupa. Dwóch, wziętych żywcem, wiązano właśnie na uboczu. Hala nie wyglądała już jak oaza spokoju - na zdeptanym śniegu, między trupami i porzuconymi tobołami, wykwitały plamy jaskrawej czerwieni. Gdzieniegdzie prześwitywała późnojesienna trawa.

- Szlag trafił malowniczy widoczek - mruknął w przestrzeń.

- Słucham, panie poruczniku? - Stojący opodal dziesiętnik spojrzał pytająco.

- Nic, nic, Varhenn. Po nocy w norze zawsze gadam do siebie. Jakie straty?

Wytatuowana twarz podoficera rozjaśniła się.

- Trzech rannych. W tym tylko jeden poważnie, dostał w kolano i nie będzie mógł chodzić.

- W porządku, i tak miałem wysłać gońca do Belenden. Gdy dołączy reszta, przygotujecie sanie i psy.

- Tak jest.

Porucznik spojrzał na jeńców.

- A ci?

- Jeden młodzik i jeden idiota. Nie będzie z nich pożytku.

- Jeszcze zobaczymy. - Oficer odwrócił się do grupy żołnierzy. - Andan! Zaszczyć uwagą swojego dowódcę.

Andan-keyr-Treffer, najmłodszy z jego dziesiętników, przytruchtał posłusznie i ani ciężki, łuskowy pancerz, ani pas obciążony szablą i toporem na krótkim stylisku najwyraźniej mu nie przeszkadzały. Kenneth wiedział, że to nie nadgorliwość czy służalczość. Po nocy spędzonej w wygrzebanych w śniegu norach każda odrobina ruchu była błogosławieństwem. Podoficer był niski i krępy, na dodatek zarośnięty jak niedźwiedź; w ciemnej uliczce mógłby przestraszyć każdego przechodnia. Porucznik westchnął w myślach i przeniósł wzrok na drugiego dziesiętnika.

Varhenn Velergorf, siwowłosy i wąsaty, w krótkiej kolczudze, skórzanych portkach i kosmatej baranicy narzuconej na grzbiet, wyglądał jak zbir. Na policzkach, czole i grzbietach dłoni miał niebieskie, siwe i czarne plemienne tatuaże. Przypominający katowskie narzędzie topór, z długą na dziesięć cali brodą, trzymał przerzucony niedbale przez ramię. Żeleźce ciągle lepiło się od krwi. Wyglądamy, psiakrew, gorzej niż banda zbójców, pomyślał Kenneth. Nic dziwnego, że każą nam się okrzykiwać przy każdym spotkaniu.

- Andan - zwrócił się najpierw do młodszego dziesiętnika. - Zrobisz zbiórkę. Chcę powiedzieć parę słów. Potem przeszukasz rzeczy Shadoree. Może dowiemy się, gdzie szli.

Dziesiętnik wykonał coś, co od biedy mogło uchodzić za salut.

- Taaa jest. A czarownik?

Oficer skrzywił się.

- Nie będę na niego czekał. Wie nie więcej niż my i sprawia same kłopoty. Nie po to kazałem Berghowi trzymać go z daleka, żeby teraz czekać na jaśnie wielmożnego mistrza - stwierdził z przekąsem. - Aha, Andan, żadnego obcinania uszu, nie tym skurwysynom.

- Jasne.

- Biegiem!

Krępy podoficer potruchtał do żołnierzy. Kenneth odwrócił się do Velergorfa.

- Gdy Andan skończy, wyślesz kilku ludzi, żeby przygotowali na skraju lasu duży stos.

- Tak jest.

- Potem przesłuchamy tych dwóch. A co do zbiórki... Pamiętasz o mojej prośbie?

Siwowłosy dziesiętnik uśmiechnął się lekko.

- Pamiętam, panie poruczniku.

- No to nadstawiaj uszu.

Kenneth odwrócił się, spoglądając w kierunku zachodzącego słońca. Z tej strony hala ciągle wyglądała czysto i spokojnie. W ależ straszne gówno wdepnęliśmy, pomyślał. Zanim sprawa się skończy, ubabrzemy się po same uszy.

Kilkanaście kroków za nim Andan skończył ustawiać oddział w szeregu. Siedemnastu żołnierzy - malownicza zbieranina, wyposażona w imponującą kolekcję pancerzy, hełmów, tarcz i najróżniejszego uzbrojenia zaczepnego. Tylko trzech zadało sobie trud założenia płaszczy ze znakami Górskiej Straży. Porucznik ruszył w ich stronę.

Wiedział, że sam nie wygląda lepiej. Nosił futrzany kubrak narzucony na koszulę z surowego sukna, solidne buty i spodnie ze skóry młodej foki uszyte, aherską modą, sierścią do wewnątrz. Do tego połatana kolczuga, prosty hełm, długi miecz i okrągła tarcza ze szpiczastym umbem. Gdyby nie jasnoszary płaszcz z wyszytymi na przodzie dwoma szóstkami i stylizowanym łbem wessyrskiego owczarka - symbolem Górskiej Straży - nikt przy zdrowych zmysłach nie wziąłby go za cesarskiego żołnierza.

Górska Straż była jedną z tych jednostek Cesarstwa Meekhańskiego, której historia sięgała przedmeekhańskich czasów. Zanim Imperium oparło się w marszu na północ o góry Ansar Kirreh, ziemiami tymi władała luźna liga plemion wessyrskich, których główną siłą były właśnie oddziały bitnych górali, zwane Górską Strażą. W trakcie wojny z Meekhanem znający teren jak własną kieszeń strażnicy nie raz i nie dwa utarli nosa imperialnej piechocie, budząc niechętny podziw i uznanie napastników. Po sześciu latach wojna zakończyła się objęciem przez Imperium protektoratu nad ziemiami między rzeką Vanawen a łańcuchem górskim, zwanym Wielkim Grzbietem. Przez następne kilkadziesiąt lat protektorat łagodnie przeszedł w pełną aneksję. Stało się to dzięki dość rozsądnej polityce Imperium, które przyznało tubylcom pełnię praw, przysługujących rodowitym Meekhańczykom, i nie wtrącało się za bardzo do miejscowych zwyczajów i tradycji. Niejako przy okazji słynąca z pragmatyzmu imperialna armia przyjęła na swój żołd Górską Straż, doceniając jej wartość i zalety. W terenie pozbawionym utwardzonych dróg, na górskich ścieżkach, w wąskich kotlinach i na wietrznych szczytach strażnicy okazali się po prostu lepsi od regularnej ciężkiej piechoty. Pozwolono im nawet zachować pierwotny podział na oddziały, liczące po stu i tysiąc ludzi, zwane już jednak, zgodnie z meekhańską terminologią, kompaniami i pułkami. W porównaniu z liczącymi dwanaście dwustuosobowych kompanii pułkami meekhańskiej piechoty oddziały Górskiej Straży były mniejsze, ale szybsze i znacznie ruchliwsze. Idealne do górskich potyczek. Strażnicy rekrutowali żołnierzy z miejscowych górali, pozwalając każdemu zachować własne uzbrojenie i stosować ulubiony styl walki, bo w tych okolicach rzadko ścierano się w szyku, zwartymi oddziałami, tarcza przy tarczy. W rezultacie przeciętny oddział Straży wyglądał jak banda zbójów. A porucznik Kenneth-lyw-Darawyt właśnie stanął przed takim oddziałem.

- Baczność! - Dziesiętnik Andan-keyr-Treffer miał, jak na swój wzrost, imponujący głos. Szereg wyprężył się, w mniej lub bardziej udany sposób parodiując pozycję zasadniczą.

- Łatwo wam dziś poszło. - Kenneth zatrzymał się przed żołnierzami, mierząc ich uważnym spojrzeniem. Do licha, większość była starsza od niego. - Wiecie dlaczego? Bo oni szli tutaj noc i dzień bez odpoczynku. Połowa od razu padła od strzał, a reszta była zbyt zmęczona, żeby się bronić, jak należy.

Przerwał, dając im chwilę na przetrawienie tych słów.

- To była dobra walka. Ale następna może być znacznie trudniejsza. Ciągle nie wiemy, gdzie ukryła się reszta klanu ani ilu ich będzie - nie bardzo wiedział, co zrobić z rękami, więc zatknął je za pas. - Teraz poczekamy na Bergha i czarownika. Dziesiętnik Velergorf znajdzie zajęcie dla kilku z was. Reszta zajmie się rozbiciem namiotów i rozpaleniem ognia. Po dwudziestu godzinach w norach należy nam się ciepłe żarcie.

Odpowiedział mu zgodny pomruk.

- Zanim to jednak nastąpi, musimy posprzątać. Zgodnie z rozkazami po Shadoree ma nie zostać żaden ślad. To wredna robota, jednak nikt nas nie wyręczy.

Szereg zachował martwą ciszę.

- Ale na początek po pół kubka wódki na głowę - tym razem pomruk był radośniejszy. - A dla tych, co nie wstydzą się własnych znaków, po całym.

Kenneth wymownym gestem wskazał trzech żołnierzy, noszących szare, obszyte białą lamówką płaszcze z niebarwionej wełny.

- Rozejść się.

Porucznik odetchnął. Ciągle nie czuł się pewnie w takich sytuacjach, a co gorsza, miał wrażenie, że wszyscy doskonale o tym wiedzą.

- Panie poruczniku - Velergorf wyrósł przy nim jak spod ziemi. - Ja w sprawie pańskiego rozkazu.

- Pamiętam. Chodźmy na bok.

Odeszli kilkanaście kroków.

- I jak?

Przy Velergorfie Kenneth nie musiał udawać. Służyli razem od pięciu lat - najpierw w jednej dziesiątce, jako zwykli żołnierze, później on został dziesiętnikiem, a Velergorf jego prawą ręką. Po objęciu dowództwa nad nowo utworzoną Szóstą Kompanią Kenneth przydzielił mu własną dziesiątkę, mając pełne zaufanie do umiejętności i doświadczenia starego górala. A potem wziął go na stronę i poprosił, żeby mu patrzył na ręce i wytykał błędy

- Dobrze. Krótko i do rzeczy - dziesiętnik mówił szeptem. - Niewiele jest rzeczy gorszych niż dowódca, co po skończonej robocie przez godzinę na zmianę się chełpi i strofuje ludzi. Ale niech pan nie dzieli ich na lepszych i gorszych z powodu płaszczy. Będą z tego kłopoty.

- To jak ich zmusić, żeby nosili znaki własnej kompanii?

Dziesiętnik podniósł garść śniegu i zaczął ścierać krew z ostrza topora.

- Potrzebują czasu - zaczął po chwili starszy żołnierz. - Ta tak zwana kompania to cztery dziesiątki zebrane z różnych oddziałów i uzupełnione rekrutami. Dziesiątka Andana przyszła z Czarnych Portek Berhoffitza, a kto o nich nie słyszał? Bergh... z Ósmej Kompanii Dwunastego Pułku, z Dzikich Psów. To też sławna nazwa. A chłopcy, których mi pan dał, to przecież Łobuzy z Gallen. Pierwsza Kompania, Czwarty Pułk. Wszystko słynne i zasłużone oddziały. Latami pracowały na swoją sławę. A tu, co? Przenoszą ich do Szóstego Pułku, który powstał ledwo rok temu, nie ma za sobą żadnej wielkiej kampanii ani zwycięstw i właściwie ciągle się formuje. Na dodatek trafiają do niego, bo pułk nie może sobie poradzić z jednym klanem zdziczałych górali. Oni po prostu czują się oszukani. Zabrano ich z własnych oddziałów i przydzielono do najmłodszego pułku w Straży. I to do jego najnowszej kompanii, dowodzonej przez jakiegoś nieznanego młodzika.

- Nie prosiłem się o stopień.

- Słyszałem. Nie dość, że młody, to jeszcze głupi...

Kenneth roześmiał się głośno. Kilku stojących najbliżej żołnierzy odwróciło ku nim głowy.

- Dobrze - Velergorf też się uśmiechnął. - Jeśli dowódca się śmieje, to znaczy, że wszystko idzie dobrze. Dobrze też, że jest pan ten, tego... nooo...

- Rudy?

- Tak, panie poruczniku. Wszyscy wiedzą, że góry lubią czerwonowłosych. Ten przesąd jest ciągle żywy stąd aż do wschodniego Jehyr.

- Powinienem więc podziękować mojemu ojcu, bo ożenił się z najbardziej rudą dziewczyną w okolicy, chociaż wszyscy mu to odradzali. Ale nie mówimy o mnie, tylko o moich ludziach, Varhenn. Na coś jeszcze powinienem zwrócić uwagę?

- Niech pan im po prostu da czas, panie poruczniku. - Dziesiętnik zatknął topór za pas i podrapał się po brodzie. - Tu chodzi też o, hm, jakość materiału. Gdy Berhoffitz, Wer-Yllen i inni dostali rozkaz, żeby podzielić się ludźmi z naszym pułkiem, wysłali najmniej wartościowych. I nie mam do nich o to żalu, sam bym tak zrobił. Nie żeby te chłopaki były całkiem do niczego, ale to ci najmniej doświadczeni, najbardziej krnąbrni, tacy, których ustawia się na szpicy, gdy spodziewasz się zasadzki. Część potraktowała przydział do Szóstego Pułku jak karę. Niezasłużoną karę.

- Czyli co? Mam doprowadzić do tego, żebyśmy stali się tak znani jak Czarne Portki? To może mi zająć resztę życia. Dość krótkiego zresztą, jeśli będę się usilnie starał...

- Nie, panie poruczniku. Na początek wystarczy pokazać im, że mogą panu zaufać. Że zna się pan na robocie i nie dostał stopnia dzięki stryjowi w sztabie.

- Myślałem, że nieźle mi idzie.

- Tak. Kiedy wydał pan rozkaz, żeby podzielić kompanię i przejść nocą przez przełęcz Call-Ander, myślałem, że to największa głupota. O tej porze roku powinno tam już być śniegu po szyję. Bez psów i sań mogliśmy ugrzęznąć. Ale tam śniegu było tyle, jakby się kozioł zebździł. Potem kazał nam pan czaić się tu, w norach, pod śniegiem, przez pół nocy i niemal cały dzień. Jeszcze godzinę temu wszyscy przeklinali pana za tę wycieczkę i nocleg na ziemi. Ale kiedy Shadoree wyszli z lasu w tym miejscu, które pan wskazał... No, no. Co jak co, ale o tym będą długo gadać.

- Od pół roku nam się wymykają, więc...

Dziesiętnik pokręcił głową.

- Niech pan mi tego nie tłumaczy. Jest pan oficerem. Co prawda dopiero od miesiąca, ale to nie ma znaczenia. Pokazał pan wszystkim, że ma nosa i zna się na górach. Teraz wystarczy tylko udowodnić, że to nie było szczęście.

- Sam chciałbym w to wierzyć.

Varhenn Velergorf uśmiechnął się lekko.

- To są góry, panie poruczniku. Tutaj szczęście mają tylko dzieci i idioci.

- To do której grupy mnie zaliczasz?

Tym razem to dziesiętnik parsknął śmiechem.

- O tym z pewnością będą opowiadać. - Velergorf bezceremonialnie smarknął na śnieg. - Wyrżnęli bandę Shadoree, a potem stali pośród trupów i opowiadali sobie kawały. Jak pan myśli, kiedy dołączy reszta kompanii?

- Masz na myśli tych dwudziestu chłopa i dziesięć psów? Jeśli Bergh utrzymał takie tempo, jak mu sugerowałem, powinni tu być przed północą.

- Co potem?

- Jeszcze nie wiem. Zdecyduję, gdy Andan znajdzie coś, co pomoże nam rozgryźć cel wędrówki bandy.

Velergorf się zasępił.

- Andan. Właśnie, panie poruczniku. Trzeba go usadzić.

- Usadzić? - Kenneth czuł, o co chodzi, ale chciał, żeby dziesiętnik potwierdził jego spostrzeżenia.

- To jego „taaa jest”, „jasne”, stanie na baczność tak, jakby miał zaraz sraczki dostać, zapominanie o oddawaniu honorów i tak dalej. Jeszcze chwila, a zacznie pytać, dlaczego padł taki, a nie inny rozkaz, zamiast robić, co mu każą. A inni wezmą z niego przykład. To niebezpieczne. Jest pan młodszy od niego i krócej służy. On... potrzebuje przypomnienia, kto tu dowodzi.

- Zajmę się nim. - Porucznik pokiwał głową. - Dziękuję.

- Nie ma za co. Za to mi płacą.

Wyszczerzyli się jednocześnie, mimo że był to ograny dowcip.

- Jak myślisz - Kenneth wskazał na leżące ciała. - Gdzie mogli iść?

Siwy dziesiętnik podrapał się po dwudniowym zaroście.

- Stąd? Tylko do Gyreten albo na Wysokie Pastwiska.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin