Alfred de Vigny
Cinq-Mars
(Sprzysiężenie za Ludwika XIII)
Przełożyła z francuskiego Janina Karczmarewicz-Fedorowska
Tytuł oryginalny: Cinq-Mars
Rok pierwszego wydania: 1826
Rok pierwszego wydania polskiego: 1834
Francja za panowania Ludwika XIII. Na dwór królewski przybywa młody arystokrata - Markiz de Cinq Mars. Zostaje on ulubieńcem króla i ozdobą salonów. Zakochuje się z wzajemnością w pięknej księżniczce Marii z rodu Gonzagów, przeznaczonej na żonę króla polskiego Władysława IV Wielka, romantyczna miłość splata się z wielką polityką, gdy Cinq Mars bierze udział w spisku zorganizowanym przez wrogą kardynałowi de Richelieu partię dworską. Szlachetny młodzieniec nie zdaje sobie sprawy, jakie czyhają nań niebezpieczeństwa.
Szpiedzy kardynała są wszędzie...
Spis treści:
I. POŻEGNANIE. 5
II. ULICA. 30
III. ZACNY KAPŁAN. 42
IV. PROCES. 56
V. MĘCZENNIK. 68
VI. SEN. 80
VII. GABINET. 91
VIII. SPOTKANIE. 118
IX. OBLĘŻENIE. 134
X. NAGRODY. ŚMIERĆ. 149
XI. POMYŁKI. 163
XII. CZUWANIE. 175
XIII. HISZPAN. 194
XIV. ROZRUCHY. 207
XV. ALKOWA. 225
XVI. ZAMIESZANIE. 241
XVII. TOALETA KRÓLOWEJ. 251
XVIII. TAJEMNICA. 268
XIX. ŁOWY. 276
XX. WIECZÓR LEKTURY. 305
XXI. KONFESJONAŁ. 329
XXII. BURZA. 342
XXIII. ROZŁĄKA. 358
XXIV. PRACA. 368
XXV. WIĘŹNIOWIE. 400
XXVI. FESTYN. 433
Sam król przewodził potajemnie sprzysiężeniu. Wielki koniuszy Cinq-Mars był duszą spisku; na pierwszy plan wysuwano nazwisko księcia Orleańskiego, jedynego brata króla, a doradcą był książę de Bouillon... Królowa wiedziała o tym przedsięwzięciu i znała nazwiska spiskowców...
PANI DE MOTTEVILLE:
Wspomnienia o Annie Austriaczce
Kogo tu, u diaska, tumanią?
BEAUMARCHAIS:
Cyrulik sewilski
Żegnaj, a jeśli na zawsze, to na zawsze żegnaj...
BYRON
Czy znasz tę krainę, ogrodem Francji zwaną, gdzie na szmaragdowych równinach zraszanych przez wielką rzekę oddycha się powietrzem o niezwykłej czystości? Jeśli zdarzało ci się kiedyś w lecie przemierzać piękną Touraine, jeśli oczarowany, szedłeś długo brzegiem Loary, na pewno żal cię ogarniał, że tak trudno się zdecydować, na którym brzegu wybrać miejsce, gdzie chciałoby się zamieszkać z dala od ludzi, we dwoje z ukochanym człowiekiem. Gdy się tak idzie wzdłuż powolnego, płowego nurtu pięknej rzeki, wzrok bez przerwy gubi się w promiennych widokach na prawym jej brzegu. Oto doliny, usiane ślicznymi, białymi domkami otoczonymi kępami drzew, oto stoki wzgórz, gdzie żółci się winorośl lub bieleją kwiaty wiśni, gdzie na stare mury wspinają się młode listki wiciokrzewu, a z różanych ogrodów wystrzela nagle smukła wieżyczka. Wszystko świadczy o żyzności tej ziemi i o sędziwym wieku jej pomników, budzi podziw dla pracy jej przemyślnych mieszkańców. Żaden trud nie wydał im się zbędny; pewnie z miłości do tego pięknego zakątka ziemi ojczystej - jedynej prowincji Francji, gdzie nigdy nie stanęła stopa najeźdźcy - nie chcieli utracić ani piędzi ziemi, ani najdrobniejszego ziarnka piasku. A może myślisz, że ta stara, zrujnowana wieża zamieszkana jest tylko przez ohydne ptaki nocne? O, nie! Na odgłos kopyt twego konia roześmiana twarz dziewczyny wychyla się spośród bluszczu, tak grubo pokrytego warstwą przydrożnego pyłu, że aż wydaje się biały. Gdy wspinasz się zboczem pagórka, najeżonego szczepami winnymi, nagle wąska smuga dymu ostrzega cię, że u twoich stóp znajduje się otwór komina. Bo skała jest zamieszkana, a całe rodziny właścicieli winnic żyją w podziemnych jaskiniach, znajdując w nocy schronienie pod tą samą ziemią-żywicielką, którą mozolnie uprawiają w dzień. Poczciwi mieszkańcy Touraine są prości jak ich życie, łagodni jak powietrze, którym oddychają, i silni jak żyzna ziemia, na której pracują. Rysy ogorzałych twarzy wieśniaków nie są zimne i nieruchome jak u ich rodaków z Północy ani też szybko zmieniające wyraz jak na południu Francji. Twarze ich, tak samo zresztą jak i usposobienie, mają w sobie jakąś prostoduszność prawego ludu świętego Ludwika. Ich kasztanowate włosy są długie i podcięte na okrągło po bokach jak na kamiennych posągach naszych dawnych królów. Mowa ich jest najczystszą mową francuską, ani powolna, ani zbyt szybka, bez obcych naleciałości. Kraina ta bowiem jest kolebką języka, tak jak i kolebką monarchii.
Lewy brzeg Loary ma wygląd stateczniejszy: widać tu z daleka Chambord, którego błękitne kopuły, mniejsze i większe, przywodzą na myśl jakieś miasto wschodnie. Tam znów Chanteloup z zawieszoną jak gdyby w powietrzu, wykwintną pagodą. Nie opodal tych zamków mniej wytworny gmach przyciąga oczy podróżnika swoim wspaniałym położeniem i imponującą monumentalnością: jest to zamek w Chaumont.
Zbudowany na najwyższym pagórku nad brzegami Loary, opasuje rozległy wierzchołek wysokimi murami i olbrzymimi wieżami. Strzelista dzwonnica pokryta łupkiem wynosi go jeszcze wyżej, nadając mu jednocześnie wygląd klasztoru, jakim odznaczają się zresztą wszystkie nasze stare zamczyska.
Wyciska to piętno powagi na krajobrazie większości naszych prowincji. Ciemne, gęste drzewa otaczają ze wszystkich stron tę starą rezydencję i z daleka przypominają pióra zdobiące kapelusz króla Henryka[1]. U stóp pagórka nad rzeką rozciąga się ładna wieś, a jej białe domki jak gdyby wyrastają wprost ze złocistego piasku. Z zamkiem, który ją chroni, połączona jest wąską ścieżką wijącą się wśród skał. Pośrodku zbocza stoi kaplica; do jej ołtarza panowie musieli schodzić, wieśniacy zaś wchodzić; było to terytorium równości, położone jak miasto neutralne pomiędzy nędzą a wspaniałością, które aż nazbyt często toczyły ze sobą walki.
Tu właśnie pewnego czerwcowego dnia roku 1639, gdy dzwon zamkowy, jak zwykle w południe, wezwał domowników na obiad, w starej rezydencji wydarzyły się rzeczy niecodzienne. Liczna służba zauważyła, że gdy pani marszałkowa d'Effiat odmawiała poranną modlitwę wobec zgromadzonych domowników, głos jej brzmiał mniej pewnie, w oczach błyszczały łzy, a noszone przez nią żałobne szaty były jeszcze surowsze niż zazwyczaj. Ludzie ze służby zamkowej i z włoskiej świty księżniczki mantuańskiej, która chwilowo bawiła w Chaumont, ze zdumieniem zauważyli czynione w pośpiechu przygotowania do podróży. Stary sługa zmarłego przed sześcioma miesiącami marszałka d'Effiat wciągnął buty do konnej jazdy, choć poprzednio zaklinał się, że wyrzeka się ich na zawsze. Poczciwy Grandchamp wszędzie towarzyszył swemu panu: i na wyprawy, i w podróżach prywatnych. Był na przemian to giermkiem, to sekretarzem. Niedawno dopiero powrócił z Niemiec, ażeby opowiedzieć wdowie i dzieciom o szczegółach śmierci marszałka, który na jego rękach wydał ostatnie tchnienie pod Luzzelsteinem. Był to wierny sługa, jakich jest coraz mniej we Francji, sługa, który cierpi, gdy na dom pana spadają klęski, a raduje się jego radością, który pragnie, aby zawierano małżeństwa po to, by mógł niańczyć dzieci swoich panów, który łaje te dzieci, a niekiedy ich ojców, ale bez wahania naraża dla nich własne życie. W czasach zamieszek służy bez zapłaty, a nawet pracuje, by wyżywić swego pana, w latach zaś pomyślnych, wracając przy jego boku na zamek, mówi: „Oto nasze winnice”. Grandchamp miał twarz surową i wyrazistą, cerę ogorzałą i przyprószone srebrem siwizny włosy. Parę czarnych jeszcze kosmyków i krzaczaste, czarne brwi sprawiały, że na pierwszy rzut oka wydawał się groźny, ale dobrotliwy wyraz oczu łagodził to pierwsze wrażenie. Jednakże głos jego brzmiał szorstko. Tego dnia krzątał się bez wytchnienia, aby przyśpieszyć obiad, i wydawał polecenia służbie zamkowej, ubranej na czarno tak jak i on sam.
- Jazda - popędzał ludzi - podawać szybko do stołu, a tymczasem Germain, Ludwik i Stefan będą siodłać konie. Pan Henryk i my musimy być daleko stąd o ósmej wieczorem. A wy, panowie Italczycy, czyście już poprosili waszą księżniczkę?
Założę się, że poszła ze swoimi damami na sam koniec parku lub nad wodę i tam sobie czyta jakby nigdy nic. Zawsze przychodzi po pierwszym daniu i wszyscy muszą się zrywać od stołu.
- Mój drogi Grandchamp - powiedziała po cichu jedna z dwórek, zatrzymując się w przejściu - nie mówcie nic o księżniczce. Jest bardzo smutna i myślę, że wcale nie zejdzie do obiadu. Santa Madonna! Żal mi was, że udajecie się w podróż w piątek i trzynastego, w dzień świętych Gerwazego i Protazego, dwóch męczenników! Cały ranek odmawiałam różaniec za pana de Cinq-Mars. Naprawdę, ta obawa nie wychodzi mi z głowy. A moja pani, choć dama, myśli to samo, co ja. Więc nie ważcie się robić sobie kpinek.
Mówiąc to, młoda Włoszka przemknęła jak ptak przez wielką jadalnię i zniknęła w korytarzu, spłoszona widokiem otwierających się na oścież szerokich drzwi do salonu.
Grandchamp niewiele sobie robił z jej gadaniny i dalej skupiał całą uwagę na przygotowaniach do obiadu. Jako majordomus, pełnił ważne obowiązki, toteż lustrował surowym spojrzeniem lokajów, sprawdzając, czy są na swoich miejscach; wreszcie sam stanął za krzesłem starszego syna domu. Do stołu zasiadło jedenaścioro biesiadników, pań i panów. Ostatnia weszła marszałkowa, prowadzona przez wspaniałego starca w bogatym stroju, i wskazała mu krzesło po lewej ręce. Sama usiadła na honorowym miejscu w wielkim, pozłacanym fotelu, przy stole mającym kształt wydłużonego prostokąta. Po prawej ręce pozostał nie zajęty drugi fotel, także bardziej ozdobny od innych. Młody markiz d'Effiat, siedzący naprzeciwko matki, pomagał jej pełnić honory domu. Miał zaledwie dwadzieścia lat, a rysy jego twarzy były dość pospolite. Dzięki poważnemu usposobieniu i dobrym manierom sposób bycia miał grzeczny, ale nic ponadto. Resztę towarzystwa stanowili: siostra markiza w wieku lat czternastu, dwóch szlachciców z sąsiedztwa, trzech młodych Włochów ze świty Marii Gonzagi, księżniczki mantuańskiej, panna respektowa - guwernantka młodocianej córki marszałka - oraz ksiądz z sąsiedztwa, stary i głuchy jak pień. Po lewej ręce starszego syna domu pozostawało jeszcze jedno wolne miejsce.
Pani marszałkowa, nim usiadła do stołu, przeżegnała się i głośno odmówiła „Benedicite[2]”. Na zakończenie modlitwy wszyscy przeżegnali się szeroko lub robiąc tylko mały znak krzyża na piersi. Zwyczaj ten przetrwał we Francji w wielu rodzinach aż do rewolucji 1789 roku, a gdzieniegdzie utrzymał się nawet dotychczas, lecz częściej na prowincji niż w Paryżu.
Gdy trafia się ktoś obcy, czyni się to z pewnym zażenowaniem i z przepraszającym uśmiechem, poprzedzając modlitwę jakimś zdaniem o pogodzie. Prawdą bowiem jest, że i dobrych nawyków też można się krępować.
Pani marszałkowa była kobietą słusznego wzrostu, o wybitnie pięknych błękitnych oczach. Nie wyglądała na swoje czterdzieści pięć lat, lecz przybita zmartwieniem, poruszała się powoli i odzywała z trudem, a gdy musiała zabrać głos, przymykała oczy i przez chwilę trwała z pochyloną głową.
Kładła też dłoń na sercu, dając poznać tym gestem, że odczuwa w nim dotkliwy ból. Toteż z przyjemnością stwierdziła, że gość zajmujący miejsce po jej lewej ręce ujął, bez niczyjej prośby, ster rozmowy i przez cały czas posiłku z niezmąconą zimną krwią nie wypuszczał go z rąk. Osobą tą był stary marszałek de Bassompierre. Pomimo siwizny zachował niezwykłą żywość usposobienia i młody wygląd. Jego szlachetne i dworne maniery oraz elegancja trąciły myszką, tak samo zresztą jak i strój, nosił bowiem krezę z czasów Henryka IV i rękawy z nacięciami w tym samym stylu, co było niewybaczalną śmiesznostką w oczach strojnisiów dworskich. Teraz nie wydaje się to nam bardziej śmieszne niż każdy ubiór, ale tak już jest, że zawsze syn śmieje się z nawyków ojca i jedynie ludzie Wschodu nie są dotknięci tą chorobą.
Gdy tylko jeden z włoskich szlachciców zadał marszałkowi pytanie, co sądzi o sposobie traktowania przez kardynała[3] córki księcia mantuańskiego, ten zakrzyknął w swój zwykły sposób:
- Do kroćset! Do kogo to waszmość mówisz! Czyż można cokolwiek pojąć z tych nowych rządów, pod którymi żyje Francja? My, starzy towarzysze broni zmarłego króla, kiepsko rozumiemy mowę używaną na nowym dworze, dwór zaś zapomniał już z kretesem naszej mowy. Ach, co też ja prawię!
Nie rozmawia się już w ogóle w tym smutnym kraju, gdzie wszyscy milkną ze strachu przed kardynałem. Ten pyszny szlachetka patrzy na nas jak na stare rodzinne portrety i od czasu do czasu usuwa z nich jakąś głowę. Ale na szczęście dewizy naszych herbów pozostają niezmienne. Nieprawdaż, mój drogi Puy-Laurens?
Zagadnięty był mniej więcej w wieku marszałka, lecz stateczniejszy i bardziej od niego oględny, bąknął więc tylko parę niewyraźnych słów, dając znaki swemu rówieśnikowi, ażeby zwrócić jego uwagę na przykre wzruszenie, jakiego musiała doznać pani domu, gdy przypomniano jej w ten sposób niedawną śmierć męża i gdy krytykowano ministra, jego przyjaciela. Ale na nic to się zdało: marszałek de Bassompierre, zadowolony widać z na pół aprobującego skinienia, wychylił jednym haustem duży puchar wina - środek zachwalany w jego „Pamiętnikach” jako niezawodne lekarstwo przeciwko dżumie i powściągliwości - i odchylając się do tyłu, ażeby lokaj nalał mu następny, poprawił się wygodnie w fotelu i znów wsiadł na swego ulubionego konika:
- Tak, jesteśmy teraz wszyscy zbędni, jak to już powiedziałem kiedyś kochanemu księciu de Guise, którego zrujnowano. Liczy się minuty, jakie pozostały nam do życia, potrząsając przy tym klepsydrą, aby ziarnka piasku prędzej się sypały. Gdy książę kardynał widzi w jakimś kącie trzy czy cztery postaci mężów, którzy zawsze byli przy boku zmarłego króla, czuje dobrze, że nie może ruszyć tych odlanych w żelazie posągów i że do tego potrzeba było ręki tamtego mocarza. Przechodzi więc spiesznie i nie śmie się wtrącać do nas, którzy się go nie boimy. Wciąż myśli, że spiskujemy, a w chwili obecnej podobno mówi się o wtrąceniu mnie do Bastylii.
- Na cóż więc pan czeka z wyjazdem, panie marszałku? - odezwał się Włoch. - Moim zdaniem, jedynie Flandria może zapewnić panu bezpieczne schronienie.
- Ach, waszmość nie znasz mnie wcale! Zamiast uciekać, udałem się do króla przed jego wyjazdem i powiedziałem, że przybywam, aby nie sprawiać nikomu kłopotu szukaniem mnie, a gdybym wiedział, dokąd zamierzają mnie posłać, to pojechałbym sam. Nie trzeba by mnie było wcale odwozić. Król był tak łaskawy, jak się tego spodziewałem, i odezwał się do mnie w te słowa: „Cóż to, stary druhu? Jak mogłeś nawet pomyśleć, że chcę coś takiego uczynić? Przecież wiesz dobrze, że cię miłuję”.
- Drogi marszałku, gratuluję - powiedziała łagodnie pani d'Effiat - w tych słowach poznaję dobroć króla. Pamięta on, jaką miłością obdarzał cię jego królewski ojciec. Zdaje mi się, że nawet zgodził się na wszystko, o coś go pan prosił dla swoich bliskich - dodała z naciskiem, ażeby skłonić marszałka do pochwał i rozproszyć niezadowolenie, które tak głośno wypowiadał.
- Oczywiście, czcigodna pani, nikt lepiej nie umie ocenić cnót króla niż Franciszek de Bassompierre. Będę mu wierny aż do śmierci, gdyż duszą i ciałem oddałem się do dyspozycji jego ojca na pewnym balu; i przysięgam, że nikt z mojej rodziny - oczywiście z moją wiedzą - nie uchybi swoim obowiązkom wobec króla Francji. Pomimo że nasz ród Besteinów jest obcy i pochodzi z Lotaryngii - do kroćset! - uścisk dłoni Henryka IV zdobył nas na zawsze. Moją największą zgryzotą było to, że brat mój poległ w służbie Hiszpanii, a niedawno napisałem do bratanka, że go wydziedziczę, jeśli - jak chodzą słuchy - przejdzie na stronę cesarza.
Jeden ze szlachciców, który dotychczas nie zabierał głosu, a którego wygląd rzucał się w oczy dzięki niezliczonym kokardom i szamerunkom na ubraniu oraz czarnej wstędze Orderu Świętego Michała na szyi, skłonił się twierdząc, że w ten sposób powinien mówić każdy wierny poddany.
- Na Boga, panie de Launay, jesteś pan w błędzie - odparł marszałek wracając myślą do swoich przodków. - Ludzie naszej krwi są poddanymi sercem, gdyż Pan Bóg sprawił, że urodziliśmy się panami na naszych włościach, tak jak król panem na swoich. Przybyłem do Francji po to tylko, by się pokazać w orszaku mojej szlachty i giermków. Zauważyłem, że im dalej, tym bardziej się o tym zapomina, zwłaszcza u dworu. Ale oto młodzieniec, który przybywa w sam czas, aby mnie posłuchać.
Drzwi się otwarły i rzeczywiście do sali wszedł młody mężczyzna o pięknej postawie. Cerę miał bladą, włosy ciemne, oczy czarne, a wyraz twarzy zarazem smutny i niefrasobliwy.
Był to Henryk d'Effiat, markiz de Cinq-Mars (nazwisko to pochodziło od jednego z rodzinnych majątków). Miał na sobie czarny ubiór i krótki, czarny płaszcz. Koronkowy kołnierz opadał mu na pierś. Ostrogi u szerokich botfortów dzwoniły tak głośno po kamiennej posadzce salonu, że kroki młodzieńca słychać było z daleka. Podszedł prosto do marszałkowej d'Effiat, skłonił się nisko i ucałował jej dłoń.
- No cóż, Henryku - zapytała - czy twoje konie już osiodłane? O której wyruszasz?
- Natychmiast po obiedzie, jeśli pani matka pozwoli - odparł z ceremonialnym szacunkiem owych czasów. I przechodząc za marszałkową, skłonił się panu de Bassompierre, zanim zajął miejsce po lewej ręce starszego brata.
- A więc - odezwał się marszałek zajadając z apetytem - wyjeżdżasz, moje drogie dziecko. Udajesz się na dwór, a to jest dzisiaj śliskie miejsce. Żałuję ze względu na ciebie, że nie jest on już takim, jakim był dawniej. Kiedyś dwór był tylko salonem królewskim, w którym monarcha przyjmował swoich przyjaciół: szlachtę z wielkich domów, którzy go odwiedzali po to, by mu okazać swoje przywiązanie i przyjaźń, grali z nim na pieniądze i towarzyszyli mu w zabawach, a w zamian nie otrzymywali od niego nic prócz zezwolenia na dowodzenie swymi wasalami i na nadstawianie karku w jego służbie. Zaszczyty przyznawane wysoko urodzonym nie wzbogacały ich wcale, awans płacili z własnej szkatuły. Ja sam, gdy otrzymywałem awans o jeden stopień, sprzedawałem za każdym razem jakiś majątek. Stopień pułkownika gwardii szwajcarskiej kosztował mnie czterysta talarów, na chrzciny zaś obecnego króla musiałem kupić ubranie za sto tysięcy franków.
- Zechce pan przyznać - wtrąciła ze śmiechem pani domu - że nic pana do tego nie zmuszało. Słyszeliśmy o wspaniałości tego stroju haftowanego perłami, ale nie bardzo byłabym rada, gdyby moda jeszcze dziś nakazywała nosić takie ubrania.
- Proszę być spokojną, pani markizo, te czasy świetności już nie powrócą. Niewątpliwie popełnialiśmy szaleństwa, ale świadczyły one o naszej niezawisłości; rzecz jasna, że podówczas nie zdołano by odebrać królowi sług, których wiązała z nim tylko miłość, a których korony książęce czy margrabiowskie miały tyle samo diamentów, co jego własna. Rzecz pewna, że nie wszystkie stany mogły się powodować ambicją, gdyż na podobne wydatki stać było tylko bogatych, złoto bowiem czerpie się wyłącznie z pokładów tego kruszcu. Możne rody, które się obecnie tak zawzięcie niszczy, nie miały bynajmniej wygórowanych aspiracji i częstokroć, nie pragnąc żadnych stanowisk od rządu, zajmowały należne im miejsce u dworu jedynie dzięki własnemu znaczeniu, egzystowały same przez się, twierdząc, jak to powiedział jeden z magnatów, „Roi ne puis, Prince ne daigne, Rohan suis [4]„. Tak było ze wszystkimi szlacheckimi rodzinami, którym wystarczało ich szlachectwo, co zresztą król sam podnosił w liście do jednego ze swoich przyjaciół: „Pieniądz nie jest rzeczą powszechną pomiędzy szlachcicami takimi jak pan i ja”.
- Ależ, panie marszałku - przerwał chłodno i bardzo grzecznie pan de Launay, który miał może jakiś cel w tym, żeby starca podniecić - ta niezawisłość spowodowała niemało wojen i rebelii, jak na przykład rokosz pana de Montmorency.
- Do kroćset! Panie! Nie mogę tego słuchać! - zawołał krewki marszałek podskakując na fotelu. - Te rebelie i wojny nie uszczuplały w niczym podstawowych praw państwa i tak samo nie mogły obalić tronu jak pojedynek. Pośród wszystkich wielkich przywódców stronnictw nie było ani jednego, który by w razie wygranej nie złożył swego zwycięstwa u stóp monarchy, wiedząc dobrze o tym, że wszyscy inni, równie wielcy jak on magnaci, odwróciliby się od niego, gdyby okazał się wrogiem prawowitego króla. Nikt nie chwytał za broń przeciwko władzy monarszej, lecz przeciwko frakcji, i po zlikwidowaniu incydentu wszystko wracało do porządku. A cóż zrobiliście dobrego miażdżąc nas? Złamaliście podporę tronu, nic w zamian nie dając. Tak, dzisiaj już nie mam wątpliwości, książę-kardynał spełni swój zamiar do końca, wielka arystokracja opuści i postrada swoje ziemie, a przestawszy reprezentować wielką własność, przestanie być potęgą. Dwór stał się już pałacem, do którego przychodzi się prosić, a stanie się w końcu przedpokojem, kiedy będzie się składał tylko ze świty królewskiej. Wielkie nazwiska zaczną dodawać blasku podlejszym urzędom. Ale biorąc straszliwy odwet, te urzędy spodlą wielkie nazwiska. Wyzuta ze swoich siedzib szlachta będzie jeszcze coś znaczyła tylko dzięki sprawowanym urzędom i jeżeli lud, na który już nie będzie miała wpływu, zechce się zbuntować...
- Jakiż pan dziś złowieszczy, mości marszałku - przerwała markiza. - Mam nadzieję, że ani ja, ani moje dzieci nie dożyją tych czasów. Nie poznaję pańskiego wesołego usposobienia w tych wywodach. Spodziewałam się, że zechcesz pan udzielić rad mojemu synowi. Ale cóż to, Henryku, co się z tobą dzieje? Jesteś bardzo roztargniony!
Cinq-Mars, nie odrywając wzroku od wielkiego okna sali jadalnej, patrzył ze smutkiem na piękny widok roztaczający się przed jego oczami. Słońce rozsiewało olśniewający blask i malowało piaski Loary, drzewa i trawniki złotem i zielenią.
Niebo było lazurowe, nurt rzeki przejrzystopłowy, wysepki jaskrawozielone. Poprzez kępy drzew przeświecały duże, rozpięte żagle barek handlowych, wyglądające jak ukryta w zasadzce flota. „O piękna przyrodo, żegnaj! - myślał Henryk.
- Niebawem serce moje utraci prostotę i przestanie cię odczuwać; zachwycać będziesz tylko moje oczy. W sercu mym bowiem płonie już głęboka namiętność i opowiadania o ludzkich poczynaniach sieją w nim nieznany zamęt. Trzeba mi zatem wejść do tego labiryntu. Może w nim zabłądzę, ale to dla Marii...” Obudziwszy się z marzeń pod wpływem słów matki i obawiając się zdradzić spojrzeniem zbyt dziecięcą tęsknotę za tym pięknym krajobrazem i za rodziną, odpowiedział:
- Myślałem o drodze, którą udam się do Perpignan, oraz o tej, która może przywiedzie mnie z powrotem do domu.
- Nie zapomnij skręcić w stronę Poitiers i zawadzić o Loudun, aby odwiedzić twego dawnego guwernera, poczciwego księdza Quillet. Udzieli ci on pożytecznych rad co do życia na dworze, jest przecież w przyjaźni z księciem de Bouillon. A nawet gdyby nie okazał się zbytnio przydatny, twoja wizyta będzie wyrazem szacunku, który mu się przecież słusznie należy.
- A więc jedziesz na oblężenie Perpignan, młody przyjacielu? - wtrącił stary marszałek uznawszy snadź, że zbyt już długo milczał. - Ach, to szczęśliwie się składa dla wasana! Do diaska! Oblężenie - to piękny początek. Nie wiem, co bym był dał za to, aby móc z nieboszczykiem królem wziąć udział w jakimś oblężeniu, gdym przyjechał po raz pierwszy na dwór. Wolałbym, aby tam właśnie wypruto ze mnie wnętrzności, nie zaś podczas turnieju, jak to miało miejsce. Ale wówczas był pokój i musiałem dobyć pistoletu przeciwko Turkom z węgierskim Roswormem, ażeby nie zasmucać nieróbstwem mojej rodziny. Zresztą życzę ci, by jego królewska mość przyjął cię tak przychylnie, jak jego ojciec przyjął mnie. Pewnie, król jest dzielny i dobry, lecz niestety przyzwyczajono go do tej zimnej, hiszpańskiej etykiety, która hamuje wszelkie odruchy serca.
Trzyma w ryzach siebie i innych kamienną miną i lodowatym wyrazem twarzy. Co do mnie, muszę przyznać, że wciąż czekam na chwilę odwilży, ale niestety na próżno. Dowcipny i prosty w obejściu Henryk przyzwyczaił nas do innych manier; jemu przynajmniej mogliśmy powiedzieć, że go kochamy.
Cinq-Mars, nie odrywając wzroku od marszałka i przymuszając się do uważnego słuchania zapytał, jaki był sposób mówienia zmarłego króla.
- ...
entlik