Hunter S. Thompson
Dziennik rumowy
Przełożył Krzysztof Skonieczny
Tytuł oryginału The Rum Diary
Rok pierwszego wydania: 1998
Wydanie polskie 2010
Paul Kemp, amerykański dziennikarz, porzuca Nowy Jork, pakuje trzydzieści lat swojego życia w dwa worki marynarskie i wyjeżdża na Karaiby, trafiając do redakcji upadającej gazety „Daily News” w Puerto Rico. Tam poznaje fotoreportera, Boba Salę i młodego kolegę po piórze, Yeamona, którego dziewczyna od razu wpada mu w oko. Akcja opartej na wątkach autobiograficznych powieści Huntera S. Thompsona rozgrywa się w leniwej atmosferze karaibskiej wyspy, zdominowanej przez upał i rum. Strajkujący robotnicy, amerykańscy turyści, biali wdający się w bójki z miejscowymi - San Juan nigdy nie zasypia, a Paul Kemp kilkakrotnie daje się wciągnąć w wir niebezpiecznych wydarzeń.
Mój jeźdźcu o jasnych oczach,
Co wydarzyło się wczoraj?
Myślałam w sercu głęboko,
Przynosząc Twe piękne szaty
Że świat nie zdoła Cię pokonać.
Dark Eileen O’Connell, 1773
Dla Heidi Opheim, Marysue Rucci i Dany Kennedy
We wczesnych latach pięćdziesiątych, kiedy San Juan zaczęło stawać się miastem turystycznym, były dżokej Al Arbonito wybudował bar na patio za swoim domem na Calle O’Leary. Nazwał go Podwórkiem Ala. Nad drzwiami wychodzącymi na ulicę powiesił szyld ze strzałką wskazującą drogę na patio pomiędzy dwiema ruderami. Na początku sprzedawał tylko piwo, po dwadzieścia centów za butelkę, oraz rum, dziesięć centów za kieliszek, z lodem piętnaście. Po kilku miesiącach zaczął też podawać własnej roboty hamburgery.
Było to miejsce, w którym przyjemnie się piło, szczególnie rano, kiedy słońce nie grzało jeszcze tak mocno, a znad oceanu napływała słonawa mgiełka. Przez kilka wczesnych godzin powietrze pachniało rześko i zdrowo, dopiero koło południa wilgotny, duszący upał dławił San Juan i ustępował długo po zmroku.
Wieczorami też było dobrze, choć nie tak chłodno. Jeśli pojawiała się bryza, dało się ją wyczuć u Ala ze względu na doskonałe położenie baru - na samym szczycie wzgórza Calle O’Leary, tak wysoko, że gdyby patio miało okna, można by podziwiać panoramę miasta. Tyle tylko, że patio otoczone było grubą ścianą, więc widok ograniczał się do nieba i kilku bananowców.
Z biegiem czasu Al kupił nową kasę, potem kilka drewnianych stolików z parasolami, a w końcu wyprowadził się z rodziną z domu przy Calle O’Leary na przedmieścia, do nowej urbanización niedaleko lotniska. Zatrudnił dużego Murzyna imieniem Sweep, który mył naczynia i roznosił hamburgery, a po pewnym czasie nauczył się też gotować.
Bar powiększył się o były salon Ala, w którym stanął fortepian. Zasiadł przy nim pochodzący z Miami chuderlawy człowieczek o smutnej twarzy, zwany Nelsonem Otto. Instrument stał w połowie drogi między patio a ladą. Był to stary, jasnoszary salonowy fortepian, pokryty specjalnym lakierem, mającym chronić go przed zgubnym wpływem słonego powietrza. Nelson Otto spędzał przy klawiaturze siedem dni w tygodniu, przez dwanaście miesięcy niekończącego się karaibskiego lata, mieszając krople potu ze znużonymi dźwiękami muzyki.
W biurach podróży opowiadają o chłodnych pasatach pieszczących każdego dnia i każdej nocy wybrzeża Puerto Rico - ale Nelson Otto był człowiekiem nieczułym na pasaty. Mijała kolejna parna godzina za godziną, a on przebijał się przez swój repertuar wymiętych bluesów i sentymentalnych ballad. Pot kapał mu z brody, zostawiając mokre ślady na bawełnianych koszulach w kwiaty. Przeklinał „ten cholerny, gówniany upał” z taką siłą i taką nienawiścią, że niekiedy burzyło to atmosferę baru - goście wychodzili i udawali się do Flamboyan Lounge, gdzie butelka piwa kosztowała sześćdziesiąt centów, a za stek z polędwicy płaciło się trzy pięćdziesiąt.
Kiedy do San Juan przybył z Florydy były komunista Lotterman, aby założyć „San Juan Daily News”, Podwórko Ala stało się miejscem spotkań angielskojęzycznych dziennikarzy, bo żadnego z włóczęgów i marzycieli zatrudnionych w gazecie Lottermana nie stać było napicie w wykwintnych, „nowojorskich „ barach, które w zastraszającym tempie obsypały miasto niczym muchomory. Reporterzy pracujący w dzień schodzili się około siódmej, a ci z nocnej zmiany - dziennikarze sportowi, korektorzy, ludzie od składu i łamania - najczęściej pojawiali się en masse około północy. Czasem ktoś umawiał się tam na randkę, jednak dziewczyna u Ala stanowiła niecodzienny widok, budzący natychmiast erotyczne skojarzenia. W San Juan białe dziewczyny spotykało się rzadko - jeśli w ogóle się pojawiały, były albo turystkami, albo dziwkami, albo stewardesami. Nic dziwnego, że wolały spędzać czas w kasynach lub w barze na tarasie Hiltona.
Wielu ludzi próbowało swych sił w „Daily News” - od młodych gniewnych narwańców, którzy chcieli rozsadzić świat i zacząć wszystko od nowa, po zmęczonych staruszków o piwnych brzuchach, życzących sobie tylko tego, by dożyć swoich dni w spokoju, zanim ta zgraja szaleńców rozerwie świat na pół.
Była ich cała plejada - od rzeczywiście utalentowanych i uczciwych ludzi po degeneratów i nieudaczników, którzy z ledwością potrafili napisać tekst na pocztówce. Dziwacy, zbiedzy i niebezpieczne moczymordy, kubański złodziejaszek noszący pistolet pod pachą, meksykański półgłówek molestujący małe dzieci, alfonsi i pederaści oraz wrzody ludzkości najprzeróżniejszych rodzajów - w większości pracowali tylko tyle, by zarobić na kilka drinków i bilet lotniczy.
Z drugiej strony, byli też ludzie tacy jak Tom Vanderwitz, który później pisał dla „Washington Post” i zdobył nagrodę Pulitzera, czy Tyrrell, obecnie redaktor londyńskiego „Timesa”, który pracował piętnaście godzin dziennie tylko po to, by gazeta nie zbankrutowała.
Kiedy przyjechałem, „Daily News” istniały już od trzech lat, a Ed Lotterman był na skraju załamania nerwowego. Słuchając go, odnosiłem wrażenie, jakby siedział na samym szczycie świata, uważając się za skrzyżowanie Boga, Pulitzera i Armii Zbawienia. Często zapewniał, że gdyby wszyscy ludzie, którzy pracowali dla jego gazety przez te wszystkie lata, stanęli jednocześnie przed obliczem Wszechmogącego - gdyby każdy z nich opowiedział historię swoich szwindli, przekrętów i zboczeń - wtedy bez najmniejszej wątpliwości sam Bóg osunąłby się z tronu i zaczął rwać sobie włosy z głowy.
Lotterman, rzecz jasna, przesadzał - w swoich tyradach zapominał o uczciwych dziennikarzach i mówił tylko o tych, których nazywał „zapitymi łbami”. Tych ostatnich było wielu, i w najlepszym wypadku można było o nich powiedzieć, że stanowili bandę dziwaczną i niesforną. W dobre dni byli niesolidni, w złe pijani, brudni i zupełnie niegodni zaufania, a mimo to byli w stanie wydawać gazetę. Kiedy nie pracowali, wielu z nich spędzało czas na piciu u Ala.
Jęczeli i narzekali, gdy - jak mówili niektórzy - w „napadzie chciwości” Al podwyższył cenę piwa do dwudziestu pięciu centów, i nie przestali narzekać, dopóki nie zawiesił cennika piwa i drinków w Caribe Hiltonie. Informacja była nabazgrana czarną kredką i wisiała na widoku tuż za barem.
Gazeta funkcjonowała jako biuro rozrachunkowe dla każdego pisarza, fotografa i oszusta, który właśnie nauczył się pisać i akurat znalazł się w Puerto Rico, dlatego również Al odnosił wątpliwe korzyści z handlu. Szuflada pod kasą pełna była niezapłaconych rachunków i listów z różnych części świata, zapewniających o „spłaceniu długów w najbliższej przyszłości”. Dziennikarze-włóczędzy to notoryczni dłużnicy, a niezapłacony dług może być obciążeniem nawet szykownym dla podróżujących po tym świecie bez korzeni.
W tamtych czasach nie brakowało ludzi dopicia. Nigdy nie zabawiali długo, ale na miejsce starych zawsze przychodzili nowi. Nazywam ich dziennikarzami-włóczęgami, bo żadne inne określenie nie oddaje ich natury tak dobrze. Nie było dwóch takich samych. Ich sposób wykonywania zawodu odbiegał od wszelkich norm, jednak mieli kilka cech wspólnych. Niejako z przyzwyczajenia byli uzależnieni od współpracy z gazetami i czasopismami, ich życie składało się z ryzykownych, nagłych posunięć, nie ślubowali wierności żadnemu sztandarowi, a jedyną monetą, którą cenili, było szczęście i znajomości.
Niektórzy byli bardziej dziennikarzami niż włóczęgami, inni bardziej włóczęgami niż dziennikarzami - ale, jeśli nie liczyć kilku wyjątków, tworzyli grupę wolnych strzelców, pracujących na pół etatu korespondentów zagranicznych, którzy z tego czy innego powodu żyli w znacznej odległości od dziennikarskiego establishmentu. To nie układni pracusie i bezmyślni potakiwacze, zatrudnieni w omszałych gazetkach i agencjach prasowych imperium Luce’a. To zupełnie inny gatunek.
Puerto Rico było zaściankiem, więc dla „Daily News” pracował głównie niepokorny, tułaczy motłoch. Dziennikarze poruszali się chaotycznie, na skrzydłach plotek i okazji, przez całą Europę, Amerykę Łacińską i Daleki Wschód - wszędzie, gdzie znaleźć mogli anglojęzyczne gazety, skacząc z jednej na drugą, zawsze szukając przełomu, rozstrzygającego zlecenia, bogatej dziedziczki lub dużej roboty na drugim końcu trasy kolejnego biletu lotniczego.
W pewnym sensie byłem jednym z nich - bardziej kompetentnym niż jedni, odporniejszym niż drudzy - i przez lata noszenia tego zeszmaconego sztandaru rzadko byłem bezrobotny. Zdarzało mi się pracować dla trzech gazet naraz. Pisałem reklamówki dla nowych kasyn i kręgielni. Byłem konsultantem syndykatu kogucich walk, głęboko zepsutym recenzentem ekskluzywnych restauracji, fotografem jachtów i zwyczajową ofiarą brutalności policji. Życie pełne zachłanności - byłem w nim dobry. Zdobyłem kilku interesujących przyjaciół, miałem dość pieniędzy, by bywać w towarzystwie, i dowiedziałem się o świecie wielu rzeczy, których nigdy nie byłbym świadomy, żyjąc inaczej.
Jak większość pozostałych, poszukiwałem, podróżowałem, narzekałem, a co pewien czas lubiłem zupełnie niepotrzebnie namieszać. Nigdy nie siedziałem na jednym miejscu tak długo, by porządnie pomyśleć, ale miałem wrażenie, że instynkt mnie nie zawodził. Dzieliłem z innymi pewien włóczęgowski optymizm i dlatego wierzyłem, że niektórzy z nas rzeczywiście robią jakieś postępy, że wybraliśmy uczciwą ścieżkę i że najlepsi z nas niewątpliwie do czegoś dojdą.
Mieliśmy jednak smutne przeczucie, że życie, które prowadziliśmy, było grą niewartą świeczki, że podczas tej bezsensownej odysei byliśmy po prostu oszukującymi się aktorami. I tylko napięcie między stanem nerwowego idealizmu z jednej strony a poczuciem nadchodzącej zagłady z drugiej sprawiało, że wciąż mogłem trzymać się swego kursu.
Moje mieszkanie w Nowym Jorku znajdowało się przy Perry Street, pięć minut piechotą od tawerny White Horse. Choć często tam piłem, nigdy nie zostałem zaakceptowany, ponieważ nosiłem krawat. Prawdziwi ludzie nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego.
Byłem w tej tawernie również w dniu wyjazdu do San Juan. Phil Rollins, kolega z pracy, stawiał piwo, a ja korzystałem, mając nadzieję upić się wystarczająco, by spać w samolocie. Siedział z nami Art Millick, najbardziej narowisty taksówkarz w Nowym Jorku, i Duke Peterson, który właśnie wrócił z Wysp Dziewiczych. Pamiętam, że Peterson dał mi listę ludzi, których miałem odnaleźć, gdy dotrę do St. Thomas, ale zgubiłem ją i nigdy nie poznałem żadnego z nich.
Był środek stycznia, a ja, mimo wstrętnej pogody, miałem na sobie tylko lekki, sztruksowy płaszcz. Wszyscy inni nosili grube kurtki i flanelowe marynarki. Ostatnią rzeczą, którą pamiętam, było pożegnanie z Rollinsem na zabłoconym bruku Hudson Street i przeklinanie mroźnego wiatru wiejącego znad rzeki. Potem wsiadłem do taksówki Millicka i spałem przez całą drogę na lotnisko.
Dotarłem tam za późno, a przed punktem odbioru rezerwacji była kolejka. Ustawiłem się za piętnastką Portorykańczyków i jedną drobną blondynką, stojącą kilka osób przede mną.
Wziąłem ją za turystkę, młodą sekretarkę, lecącą na dwutygodniowe szaleństwo na Karaibach. Miała zgrabne ciałko i okazywała niecierpliwość, wskazującą na ogrom zmagazynowanej energii. Przyglądałem się jej uważnie, z uśmiechem, czując piwo płynące w żyłach i czekając, aż się odwróci, żeby złapać choć przelotny kontakt wzrokowy.
Odebrała bilet i ruszyła w stronę samolotu. Przede mną nadal stało trzech Portorykańczyków. Dwaj pierwsi załatwili swoje sprawy i przeszli dalej, jednak trzeci został zatrzymany przez pracownika obsługi, który nie pozwolił mu wnieść na pokład ogromnego kartonowego pudła. Czekałem na wynik ich kłótni z zaciśniętymi zębami.
W końcu się wtrąciłem.
- Hej! - krzyknąłem. - Co to ma znaczyć?! Muszę się dostać do tego samolotu!
Pracownik lotniska spojrzał na mnie, nie zwracając uwagi na krzyki małego człowieczka z pudłem.
- Pańskie nazwisko?
Podałem je, wziąłem bilet i popędziłem w kierunku bramki. Gdy już dotarłem do samolotu, musiałem się przepchnąć przez pięć czy sześć osób czekających na wejście. Stewardesa burknęła coś z niezadowoleniem, ale szybko pokazałem jej bilet i wszedłem na pokład, przeszukując wzrokiem fotele po obu stronach.
Ani jednej jasnowłosej głowy. Przebiegłem na przód samolotu, myśląc, że może jest zbyt mała, żeby jej głowa wystawała znad oparcia. Okazało się jednak, że jeszcze nie wsiadła, a zostały już tylko dwa podwójne fotele. Zająłem jeden z nich, siadając od strony przejścia, przy oknie zaś położyłem maszynę do pisania. Silniki były już w ruchu, gdy zobaczyłem ją na pasie startowym, jak macha w kierunku zamykającej drzwi stewardesy.
- Moment! - krzyknąłem. - Jeszcze jeden pasażer!
Nie spuszczałem z niej wzroku, a gdy doszła do schodów, odwróciłem głowę w stronę drzwi, chcąc przywitać ją uśmiechem.
Sięgnąłem po maszynę do pisania, by postawić ją na podłodze, kiedy jakiś staruszek pojawił się przede mną i wepchnął na miejsce, które trzymałem dla dziewczyny.
- To miejsce jest zajęte - powiedziałem szybko, łapiąc go za ramię.
Wyrwał mi się i warknął coś po hiszpańsku, obracając się w kierunku okna.
Złapałem go ponownie.
- Wstawaj! - powiedziałem ze złością.
Zaczął się drzeć dokładnie w momencie, kiedy dziewczyna przystanęła w pobliżu, szukając wolnego siedzenia.
- To jest wolne - powiedziałem, niemiłosiernie szarpiąc staruszka. Zanim dziewczyna zdążyła się odwrócić, przybiegła stewardesa i pociągnęła mnie za ramię.
- Usiadł na mojej maszynie do pisania - tłumaczyłem, bezradnie patrząc, jak dziewczyna sadowi się gdzieś daleko, z przodu samolotu.
Stewardesa poklepała staruszka po ramieniu i pomogła mu zająć miejsce.
- Co z pana za brutal?! - zapytała. - Powinnam pana wyrzucić z samolotu!
Mamrocząc coś pod nosem, opadłem na fotel. Staruszek patrzył przed siebie, dopóki nie oderwaliśmy się od ziemi.
- Ty podły, stary sukinsynu - mruknąłem do niego.
Nawet nie mrugnął, więc w końcu zamknąłem oczy i próbowałem zasnąć. Co pewien czas spoglądałem na głowę dziewczyny z przodu samolotu. Potem zgaszono światła i nie widziałem już nic.
Świtało, gdy się obudziłem. Staruszek nadal spał, więc pochyliłem się, by wyjrzeć przez okno. Kilka tysięcy stóp pod nami ocean był ciemnoniebieski i spokojny jak tafla jeziora. Nieco dalej zobaczyłem wyspę, jasnozieloną w promieniach porannego słońca. Na brzegach rozciągały się piaszczyste plaże, w głębi lądu - brunatne bagna. Samolot zaczął podchodzić do lądowania, stewardesa nakazała nam zapiąć pasy.
Chwilę później prześliznęliśmy się nad połaciami palm i wylądowaliśmy przed wielkim terminalem. Postanowiłem, że poczekam na siedzeniu, dopóki nie nadejdzie dziewczyna, a potem wstanę i pójdę z nią przez pas startowy. Jako że byliśmy jedynymi białymi na pokładzie, wydawałoby się to całkiem naturalne.
Inni pasażerowie już stali, śmiejąc się i trajkocząc w oczekiwaniu na otwarcie drzwi. Nagle mój staruszek podskoczył i próbował wgramolić się na mnie jak pies. Niewiele myśląc, popchnąłem go w stronę okna, co wywołało głuchy odgłos, który uciszył pasażerów. Staruszkowi najwyraźniej było niedobrze - ponowił więc próbę, krzycząc histerycznie po hiszpańsku.
- Ty pomylony stary sukinsynu! - wrzasnąłem, odpychając go jedną ręką, drugą zaś sięgając po maszynę do pisania. Drzwi były już otwarte i ludzie zaczęli wysiadać. Gdy minęła mnie dziewczyna, próbowałem się uśmiechać, jednocześnie przypierając staruszka do okna, dopóki nie zdołałem wycofać się do przejścia. Robił tyle zamieszania, krzycząc i machając rękami, że miałem ochotę zapiąć mu pas na szyi, żeby się wreszcie uciszył.
Potem nadeszła stewardesa, a za nią drugi pilot, który domagał się wyjaśnień, co właściwie sobie wyobrażam.
- Bił tego staruszka od momentu, kiedy wystartowaliśmy - powiedziała stewardesa. - To pewnie jakiś sadysta.
Przetrzymali mnie z dziesięć minut i początkowo myślałem, że chcą mnie aresztować. Próbowałem coś wyjaśniać, ale byłem tak zmęczony i zdezorientowany, że sam nie wiedziałem, co mówię. Kiedy wreszcie mnie puścili, wymknąłem się z samolotu jak złoczyńca, a chwilę później, pocąc się i mrużąc oczy, przemierzałem skąpany w słońcu pas startowy po odbiór bagażu.
Pomieszczenie roiło się od Portorykańczyków, a dziewczyny nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Nadzieje na jej odnalezienie opuściły mnie już prawie zupełnie, a i tak nie wróżyłem sobie nic dobrego, gdyby jednak się udało. Niewiele dziewcząt spojrzałoby z aprobatą na kogoś mojego pokroju - brutalnie traktującego starszych ludzi. Pamiętałem wyraz jej twarzy, kiedy zobaczyła mnie ze staruszkiem przygwożdżonym do okna.
Trudno byłoby zmienić jej nastawienie. Postanowiłem zjeść jakieś śniadanie, a bagaż odebrać później.
Lotnisko San Juan było nowoczesne, pełne jaskrawych kolorów, opalonych ludzi i latynoskich rytmów ryczących z głośników zawieszonych na nagich dźwigarach nad holem. Wszedłem po długiej rampie, niosąc płaszcz i maszynę do pisania w jednej ręce, a w drugiej trzymając małą, skórzaną walizkę. Znaki poprowadziły mnie najpierw ku kolejnej rampie, w końcu zaś do kawiarni. Wchodząc, zobaczyłem siebie w lustrze - byłem brudny i zmizerniały, blady włóczęga o czerwonych oczach.
Nie dość, że wyglądałem niechlujnie, śmierdziałem piwem, które zalegało mi w żołądku jak kożuch z kwaśnego mleka. Usiadłem przy barze i zamówiłem pokrojonego ananasa, starając się na nikogo nie chuchać.
Na zewnątrz, w porannym słońcu lśnił pas startowy. Rozciągająca się za nim gęsta palmowa dżungla oddzielała mnie od oceanu. Gdzieś w oddali, na horyzoncie przesuwała się powoli żaglówka. Patrzyłem na to wszystko przez jakiś czas, aż wpadłem w trans. Wyglądało, że wokół jest spokojnie, spokojnie i gorąco. Miałem ochotę wejść między palmy i zasnąć, wziąć kilka kawałków ananasa i włóczyć się po dżungli, by w końcu opaść z sił i zemdleć.
Zamiast tego zamówiłem kolejną kawę i spojrzałem ponownie na telegram, który przyszedł razem z moim biletem lotniczym. Napisano w nim, że mam rezerwację w hotelu Condado Beach.
Mimo że nie wybiła jeszcze siódma, kawiarnia była prawie pełna. Mężczyźni gromadzili się przy długim oknie, sączyli kawę z mlekiem i rozmawiali, gestykulując żywiołowo. Kilku nosiło garnitury, jednak większość miała na sobie uniform, jak się zdaje, obowiązujący tego dnia: okulary przeciwsłoneczne w grubej oprawie, błyszczące ciemne spodnie, białe koszule z krótkim rękawem i krawaty.
Udało mi się pochwycić strzępki ich rozmów: „…skończyły się czasy tanich domków przy plaży… jasne, panowie, ale to i tak nie jest Montego… nie martw się, ma jej pełno, a nam trzeba tylko… gotowe, ale musimy się pospieszyć, zanim Castro i jego hołota zaczną się wtrącać ze…”
Po dziesięciu minutach przysłuchiwania się zacząłem podejrzewać, że znalazłem się w jaskini naciągaczy. Większość z nich pewnie czekała, aż o siódmej trzydzieści przyleci samolot z Miami, który - z tego, co zrozumiałem z rozmów - miał być wypełniony po brzegi architektami, maklerami, konsultantami i Sycylijczykami zwiewającymi z Kuby.
Ich gadanie działało mi na nerwy. Nie mam nic szczególnego przeciwko naciągaczom, żadnych racjonalnych zarzutów, jednak sam akt sprzedaży jest dla mnie odrażający. Żywię ukryte pragnienie, by przywalić sprzedawcy w twarz, wybić mu zęby i nabić czerwone sińce dookoła oczu.
Odkąd uświadomiłem sobie, o czym rozmawiają, nie mogłem skupić się na niczym innym. Wyrwali mnie ze stanu rozleniwienia, ostatecznie irytując do tego stopnia, że w pośpiechu dokończyłem kawę i opuściłem lokal.
Przechowalnia bagażu była pusta. Znalazłem swoje dwa worki marynarskie i poleciłem zanieść je do taksówki portierowi, który przez całą drogę szczerzył się do mnie, jednostajnie powtarzając:
- Sí, Puerto Rico está bueno… ah, sí, muy bueno… mucho haha, sí…
W taksówce rozsiadłem się wygodnie i zapaliłem niewielkie cygaro kupione wcześniej w kawiarni. Czułem się teraz znacznie lepiej, ogarnęło mnie usypiające ciepło i wrażenie całkowitej wolności. Patrząc na przemykające za oknem palmy i wielkie słońce palące drogę przede mną, miałem przebłysk czegoś, co czułem podczas pierwszych miesięcy w Europie - mieszanki ignorancji i swego rodzaju swobodnej pewności siebie, czegoś w rodzaju „co mi tam”, które nachodzi człowieka, gdy wzmaga się wiatr, a on zaczyna poruszać się prosto i pewnie w kierunku nieznanego horyzontu.
Pędziliśmy czteropasmową autostradą. Po obu stronach ciągnęły się niezliczone żółte blokowiska, otoczone wysokimi płotami zakończonymi drutem kolczastym. Parę chwil później minęliśmy coś, co wyglądało na nowe osiedle, pełne identycznych różowo-niebieskich budynków. Billboard przy bramie wjazdowej oznajmiał podróżującym, że mijają El Jippo Urbanización. Kilka jardów od billboardu wzniesiono maleńką chatkę z palmowych liści i kawałków blachy, obok której znajdował się ręcznie malowany szyld z napisem „Coco Frío”. W środku, oparty o ladę, stał - na oko - trzynastoletni chłopiec i spoglądał na przejeżdżające samochody.
Przyjechać półpijanym do obcego miejsca to ciężkie przeżycie. Masz Wrażenie, że coś jest nie tak, że nie zdołasz się pozbierać. Ja właśnie tak się czułem, więc gdy dojechałem do hotelu, od razu położyłem się spać.
Obudziłem się o wpół do piątej, głodny, brudny i' zupełnie niepewny, gdzie właściwie jestem. Wyszedłem na balkon i spojrzałem na plażę. Przy brzegu masa kobiet, dzieci i brzuchatych mężczyzn taplała się w płytkiej wodzie. Po prawej stał kolejny hotel, za nim następne - każdy z własną, zatłoczoną plażą.
Wziąłem prysznic i zszedłem na dół na taras. Restauracja była zamknięta, więc pozostał mi bar. Wszystko wskazywało na to, że przeniesiono go w stanie nietkniętym z kurortu w górach Catskill. Przesiedziałem tam dwie godziny, pijąc, jedząc orzeszki i wpatrując się w ocean. W barze było około tuzina osób. Mężczyźni wyglądali na chorowitych Meksykanów, mieli rzadkie wąsiki i jedwabne marynarki, połyskujące jak plastikowe. Kobiety, w większości wątłe, niemłode już Amerykanki, nosiły sukienki koktajlowe bez rękawów, które leżały na nich jak gumowe worki.
Czułem się niczym przedmiot, który morze wyrzuciło na brzeg. Mój wymięty sztruksowy płaszcz miał już pięć lat i postrzępiony kołnierzyk, spodnie były pozbawione kantów i mimo że nigdy by mi nie przyszło do głowy, by założyć krawat, najwyraźniej nie pasowałem tu bez niego. Nie chcąc sprawiać wrażenia, że staram się być kimś, kim nie jestem, dałem sobie spokój z rumem i zamówiłem piwo. Barman przyjrzał mi się ponuro i wiedziałem, że to dlatego, że nie miałem na sobie nic połyskującego. Bez wątpienia był to dla niego sygnał, że jestem zakałą społeczeństwa. Mógłbym tu odnieść sukces, tylko gdybym zdobył jakieś olśniewające ubranie.
O wpół do siódmej opuściłem bar i wybrałem się na spacer. Zapadał zmrok i wielka Avenida wyglądała chłodno i wdzięcznie. Po drugiej stronie dostrzegłem domy, których okna niegdyś wychodziły bezpośrednio na plażę. Teraz sąsiadowały z hotelami i większość z nich wycofała się za wysokie żywopłoty i mury, które odcięły je od ulicy. Tu i ówdzie widziałem patio albo osłoniętą parawanem werandę, na której ludzie siedzieli pod wentylatorami i pili rum. Gdzieś z końca ulicy zabrzmiały dzwonki - senne dźwięki Kołysanki Brahmsa.
Przeszedłem ze dwie przecznice, próbując wczuć się w atmosferę miasta, a dzwonki wciąż się do mnie zbliżały. Wkrótce, powoli tocząc się środkiem ulicy, pojawiła się furgonetka z lodami. Jej dach zdobiły wielkie lody na patyku, błyskające co chwila czerwonymi, neonowymi lampkami, które rozświetlały całą okolicę. Z głębi samochodu dochodziły dźwięki utworu pana Brahmsa. Mijając mnie, kierowca uśmiechnął się wesoło i zatrąbił.
Natychmiast przywołałem taksówkę i kazałem kierowcy zawieźć się do centrum miasta. Stara część San Juan znajduje się na wyspie, połączonej z lądem kilkoma drogami na groblach. Wjechaliśmy od strony Condado. Tuziny Portorykańczyków stały wzdłuż torów, łowiąc ryby w płytkiej lagunie, a po prawej stronie zauważyłem wielki biały kształt pod neonowym napisem „Caribe Hilton”. Wiedziałem, że to kamień węgielny Boomu. Conrad przyszedł pierwszy, niczym Jezus, a płotki przybyły za nim. Przed Hiltonem nie było nic, teraz możliwości były nieograniczone. Minęliśmy opuszczony stadion i wjechaliśmy na bulwar ciągnący się wzdłuż klifu. Po jednej stronie był ciemny Atlantyk, a po drugiej, za wąskim pasem budynków, skrzyły się tysiącem kolorowych świateł statki przycumowane do nabrzeża. Zjechaliśmy z bulwaru i zatrzymaliśmy w miejscu, które taksówkarz określił jako Plaza Colón. Zażądał dolara i trzydziestu centów, a ja podałem mu dwa banknoty.
Spojrzał na pieniądze i pokręcił głową.
- Coś nie tak? - zapytałem.
Wzruszył ramionami.
- Nie ma wydać, señor.
Włożyłem rękę do kieszeni - tylko pięciocentówka. Wiedziałem, że kłamie, ale nie miałem ochoty trudzić się rozmienianiem dolara.
- Cholerny złodzieju - powiedziałem, ciskając pieniądze na jego udo. Jeszcze raz wzruszył ramionami i odjechał.
Z Plaza Colón odchodziło kilka wąskich ulic. Ciasno upchnięte budynki miały po dwa, trzy piętra, a ich balkony zwisały nad ulicą. Powietrze było gorące, a lekka bryza niosła ze sobą zapach potu i śmieci. Z otwartych okien dochodziły dźwięki muzyki i rozmów. Chodniki były tak wąskie, że trudno było nie wpaść do rynsztoka, a ulice blokowały drewniane wózki sprzedawców owoców, oferujących obrane pomarańcze po pięć centów za sztukę.
Spacerowałem przez pół godziny, patrząc na wystawy sklepów, w których sprzedawano ubrania z naszywkami „Ivy Liga”...
entlik