Amy Tan
Dolina spełnienia
Przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska
Tytuł oryginalny: The Valley of Amazement
Rok pierwszego wydania: 2013
Rok pierwszego wydania polskiego: 2014
„W wieku siedmiu lat dobrze wiedziałam, kim jestem: Amerykanką do szpiku kości, z urodzenia, zachowania i mowy, której matka, Lulu Minturn, była jedyną białą właścicielką prestiżowego domu kurtyzan w Szanghaju”.
Tak rozpoczyna się historia Violet, jednej z głównych bohaterek Doliny spełnienia. Jej pewność co do własnej tożsamości - oraz innych spraw - zostanie jednak poddana wielu próbom. Nieprzewidziany splot okoliczności sprawi, że jej życie zmieni się raz na zawsze i będzie zmuszona odegrać rolę, której się nie spodziewała...
Dolina Spełnienia to epicka opowieść o trzech pokoleniach kobiet złączonych pogonią za tytułowym spełnieniem, które dla każdej z nich oznacza co innego. Wszystkie łakną miłości, wszystkie zostaną zmuszone do rozliczenia się z przeszłością (nie zawsze zgodną z tym, w co dotąd wierzyły) i wiele wycierpią, zanim odczarują błędne koło historii.
Spis treści:
Rozdział 1. Ukryta ścieżka nefrytowa. 5
Rozdział 2. Nowa Republika. 57
Rozdział 3. Dom Błogości. 107
Rozdział 4. Etykieta piękności buduaru. 159
Rozdział 5. Wspomnienie pożądania. 201
Rozdział 6. Śpiewający wróbel. 247
Rozdział 7. Sina choroba. 302
Rozdział 8. Dwie panie Ivory. 323
Rozdział 9. Grząskie lata. 356
Rozdział 10. Wioska Księżycowy Staw. 393
Rozdział 11. Niebiańska góra. 429
Rozdział 12. Dolina spełnienia. 491
Rozdział 13. Fatamorgana. 513
Rozdział 14. Szanghajczycy. 547
Rozdział 15. Miasto za oceanem. 597
Podziękowania. 664
Dla Kathi Kamen Goldmark i Zheng Cao, bratnich dusz
Ruchome piaski czasu, które mnie wciągacie,
sam nie wiem dokąd,
Wasze knucia spełzają na niczym,
zacierają się granice, rozmywają Zarysy,
Tylko pieśń, którą śpiewam, trwa nieugięta
i ma kształt rzeczywisty,
Ja musi trwać - to rzecz ostateczna -
I najpewniejsza ze wszystkich,
Spośród intryg, zwycięstw, życia, co się ostać ma?
Gdy opada kurtyna,
czy istnieje rzecz pewniejsza od własnego Ja?
Walt Whitman,
Ruchome piaski czasu[1]
W wieku siedmiu lat dobrze wiedziałam, kim jestem: Amerykanką do szpiku kości, z urodzenia, zachowania i mowy, której matka, Lulu Minturn, była jedyną białą właścicielką prestiżowego domu kurtyzan w Szanghaju.
Matka nazwała mnie Violet na cześć swego ulubionego kwiatka z dzieciństwa spędzonego w San Francisco, mieście, które znałam tylko z pocztówek. Znienawidziłam swoje imię. Kurtyzany wymawiały je z szanghajska, wiau-la - co mówimy, gdy chcemy się czegoś pozbyć. Wiau-la! Wiau-la!, dobiegało mnie zewsząd.
Matka przybrała chińskie imię, Lulu Mimi, zbliżone do jej amerykańskiego, toteż przybytek zasłynął jako Dom Lulu Mimi. Zachodni klienci znali go z angielskiego tłumaczenia znaków w jej imieniu jako Ukrytą Ścieżkę Nefrytową. Był jedynym, który obsługiwał zarówno chińską, jak i zachodnią klientelę, w tym wielu najbogatszych przedstawicieli handlu zagranicznego. Tym sposobem matka z rozmachem złamała tabu obowiązujące po obu stronach.
Pawilon kwiatów był dla mnie całym światem. Nie miałam towarzystwa w postaci rówieśników ani amerykańskich koleżanek. Gdy skończyłam sześć lat, matka zapisała mnie do Akademii dla Dziewcząt panny Jewell. Uczęszczało tam zaledwie czternaście innych dziewczynek, same małe diablice. Większości matek nie uśmiechała się moja obecność, więc ich córki uknuły z pozostałymi spisek, jak mnie wykurzyć. Mówiły, że mieszkam w „domu zła” i nikt nie powinien mnie dotykać, żeby się nie ubrudzić. Skarżyły też nauczycielce, że bez przerwy przeklinam, co zdarzyło mi się tylko raz. Ale najbardziej dopiekła mi starsza dziewczynka z głupimi loczkami. Gdy trzeciego dnia zjawiłam się w szkole i szłam korytarzem, podeszła do mnie i oznajmiła głośno, tak żeby nauczycielka i młodsze uczennice usłyszały: „Odezwałaś się po chińsku do chińskiego żebraka, więc jesteś Chinką”. Tego było już za wiele, więc złapałam ją za loki i szarpnęłam. Wrzasnęła, na co kilkanaście pięści załomotało o moje plecy, a pozostałe rozkwasiły mi wargę i wybiły ząb, który się ruszał.
Wyplułam go i wszystkie na chwilę utkwiłyśmy wzrok w lśniącym koraliku, po czym teatralnie złapałam się za gardło i z okrzykiem „Zabiły mnie!”, osunęłam się na podłogę. Jedna dziewczynka zemdlała, a prowodyrka i jej świta przerażone dały nogę. Podniosłam ząb - do niedawna część mnie samej - a nauczycielka pospiesznie wepchnęła mi do ust chusteczkę, żeby zatamować krew, po czym odprawiła rikszą do domu bez słowa otuchy. Matka natychmiast zdecydowała, że będę się uczyć w domu.
Skołowana powtórzyłam jej słowa wypowiedziane pod adresem starego żebraka: „Lao huazi, przepuść mnie”. Póki nie uświadomiła mnie, że lao huazi to po chińsku „żebrak”, nie miałam pojęcia, że mówię zlepkiem angielszczyzny, chińskiego i dialektu szanghajskiego.
No ale skąd miałam znać angielskie określenie na żebraka, jeśli w życiu nie widziałam amerykańskiego staruszka, opartego o ścianę i żebrzącego o jałmużnę? Przed pójściem do szkoły posługiwałam się tym osobliwym językiem tylko w Ukrytej Ścieżce Nefrytowej, w rozmowach z naszymi czterema kurtyzanami, ich pomocnicami i służbą. Ich mowa, czasami uwodzicielska, czasem pełna smutku i pretensji, sączyła mi się do uszu i wychodziła ustami, matka zaś nigdy nie dała mi do zrozumienia, że z moim językiem jest coś nie tak. Jakby tego było mało, ona też mówiła po chińsku, a jej nadzorczyni, Złota Gołębica, po angielsku.
Zarzut koleżanki nie dawał mi spokoju. Zapytałam matkę, czy w dzieciństwie mówiła po chińsku, na co odpowiedziała, że zawdzięcza to Złotej Gołębicy. Następnie zapytałam, czy mówię po chińsku tak dobrze jak kurtyzany. „Pod wieloma względami lepiej”, stwierdziła. „Ładniej się wysławiasz”. To mnie zaniepokoiło. Zapytałam nowego nauczyciela, czy Chińczyk w naturalny sposób mówi lepiej po chińsku, niż będzie to kiedykolwiek dane Amerykaninowi. Odpowiedział, że język i wargi każdej rasy są w naturalny sposób przystosowane do potrzeb danego języka, podobnie jak uszy, które przesyłają słowa do mózgu. Spytałam, dlaczego jego zdaniem znam chiński. Odparł, że osłuchałam się z nim i tak wyćwiczyłam usta, aby w odpowiedni sposób poruszać językiem.
Zamartwiałam się przez dwa dni, po czym logika i dedukcja przywróciły mi tożsamość. Przede wszystkim, rozumowałam, matka jest Amerykanką. Wprawdzie mój ojciec umarł, ale też musiał być Amerykaninem, skoro miałam jasną cerę, brązowe włosy i zielone oczy. Nosiłam zachodnią odzież i zwyczajne buty. Nie bandażowano mi stóp i nie wtłaczano je w tycie pantofelki. Na dodatek się uczyłam, i to trudnych przedmiotów, takich jak historia i nauki ścisłe - „dla samej wiedzy”, jak mawiał mój nauczyciel. Większość chińskich dziewcząt uczyła się tylko dobrych manier.
Co więcej, nie myślałam jak Chinka - żadnego płaszczenia się przed posążkami, żadnych kadzidełek i duchów. Matka powtarzała mi: „Duchy to zabobony zrodzone z lęków. Chińczycy są trwożliwym narodem i dlatego mają wiele przesądów”. Ja się nie bałam. I nie robiłam wszystkiego w określony sposób, bo tak nakazywała tradycja.
Miałam jankeski spryt i niezależny umysł, wiedziałam to od matki. Na przykład wpadłam na pomysł rozdania służbie nowoczesnych widelców w miejsce przestarzałych pałeczek. Matka jednak kazała im oddać srebra. Jeden widelec stanowił równowartość rocznej pensji służącego, byłaby to zbyt wielka pokusa. Chińczycy mają nieco inne pojęcie o uczciwości niż my, Amerykanie. Przyznałam jej rację. Czy powiedziałabym tak o sobie, będąc Chinką?
Po opuszczeniu akademii panny Jewell zabroniłam kurtyzanom nazywać się Wiau-lą. Dostały również zakaz używania chińskich zdrobnień w rodzaju „siostrzyczka”. Miały wołać na mnie Vivi i koniec. Jedynymi osobami, które mogły nazywać mnie „Violet”, były te, które potrafiły to prawidłowo wymówić, czyli matka, Złota Gołębica i mój nauczyciel.
Zmiana imienia uświadomiła mi, że mogę je zmieniać w zależności od nastroju. Niedługo potem przypadkowo zyskałam pierwszy przydomek. Któregoś dnia biegałam po salonie, wpadłam na służącego i wytrąciłam mu z rąk tacę z podwieczorkiem. Wykrzyknął, że jestem biaozi, „małą trąbą powietrzną”. Strasznie mi się to spodobało. Byłam Trąbą Powietrzną szalejącą po słynnej Ukrytej Ścieżce Nefrytowej w aureoli ciemnych włosów i z kotem ganiającym za wstążką, która sfrunęła z warkocza. Od tamtej pory służba musiała mnie nazywać Trąbą Powietrzną po angielsku, co wymawiali jako „łułu”.
Uwielbiałam moją złocistą kotkę. Należała do mnie, a ja do niej - nie zaznałam tego uczucia z nikim innym, nawet z matką. Kiedy ją przytulałam, wbijała mi pazurki w bluzkę i zaciągała koronkę. Miała zielone oczy, jak ja, i cętkowaną sierść o złotym połysku. Lśniła w księżycowej poświacie. Dostałam ją od matki, gdy zamarzyłam o przyjaciółce. Ponoć należała kiedyś do pirata, który ją nazwał Carlottą, na cześć uprowadzonej przez niego córki króla portugalskiego. Nikt inny nie miał pirackiego kota, a przyjaciela mógł mieć każdy. W przeciwieństwie do tego drugiego, kot zawsze jest lojalny. Matka nie miała co do tego wątpliwości.
Prawie wszyscy w domu bali się mojej kotki. Drapała tych, którzy przepędzali ją z mebli. Zamknięta w szafie wyła jak potępieniec. Kiedy wyczuła strach, jeżyła się, dając do zrozumienia, że jest w pełni uzasadniony. Złota Gołębica truchlała na jej widok - w dzieciństwie została raniona przez żbika i mało nie umarła z powodu zakażenia. Gdy ktoś próbował wziąć moją kocicę na ręce, gryzła z całej siły, a kiedy głaskał ją bez mojego pozwolenia, pokazywała pazurki. Zamordowała siedemnastolatka o imieniu Loyalty Fang, który przyszedł z ojcem do Ukrytej Ścieżki. Szukałam Carlotty i zobaczyłam ją pod kanapą.
Chłopak zagrodził mi drogę i zaczął trajkotać w języku, którego nie rozumiałam, i nim zdążyłam go ostrzec, żeby nie dotykał Carlotty, wyciągnął rękę i złapał ją za ogon, na co wbiła mu pazury w ramię, odrywając cztery krwawe strzępy skóry i mięsa. Zbladł jak ściana, zgrzytnął zębami i śmiertelnie ranny stracił przytomność. Ojciec zabrał go do domu, a Złota Gołębica powiedziała, że chłopak na pewno umrze. Potem jedna z kurtyzan poinformowała nas, że tak się stało, i wyraziła ubolewanie, że nie zdążył zaznać rozkoszy alkowy. Chłopak sam sobie zawinił, lecz i tak się bałam, że Carlotta skończy w worku na dnie jeziora.
Przy mnie zachowywała się zupełnie inaczej. Kiedy ją nosiłam na rękach, była wiotka i potulna jak baranek. Wieczorami mruczała w moich ramionach i miauczała, gdy się rano budziłam. Nosiłam dla niej w fartuszku przysmaki, a także zielone papuzie piórko na sznurku, którym wabiłam ją spod licznych kanap w salonie. Wysuwała łapki spod frędzli i próbowała je złapać. Ścigałyśmy się w labiryncie mebli, a ona wskakiwała na stoły, krzesła oraz zasłony i balansowała na gzymsach boazerii - wszędzie tam, gdzie chciałam. Salon był naszym placem zabaw, który mieścił się w dawnej nawiedzonej willi, którą matka przekształciła w Ukrytą Ścieżkę Nefrytową.
Kilkakrotnie słyszałam, jak matka opowiada zachodnim dziennikarzom, że kupiła tę posiadłość za bezcen. „Jeśli chcesz się czegoś dorobić w Szanghaju”, mawiała, „zrób użytek z cudzego strachu”.
Ta oto willa, panowie, powstała czterysta lat temu jako letnia rezydencja Pan Ku Xianga, bogatego uczonego i uznanego poety, o którego dorobku niewiele wiadomo, gdyż poszedł z dymem. Pierwotne cztery budynki zajmowały niegdyś pół hektara, dwa razy tyle, co obecnie. Grube, kamienne ogrodzenie zachowało się po dzień dzisiejszy, ale wschodnie i zachodnie skrzydło należało odbudować od podstaw, ponieważ strawił je tajemniczy pożar - ten sam, który pochłonął literacką spuściznę poety. Od czterystu lat krąży legenda, że jedna z jego konkubin z zachodniego skrzydła zaprószyła ogień, a żona w skrzydle wschodnim zginęła z krzykiem w kręgu płomieni. Kto wie, czy to prawda? Ale co to za legenda, jeśli nie ma w niej morderstwa lub dwóch, prawda?
Po śmierci poety jego najstarszy syn zatrudnił najlepszych kamieniarzy, aby wyrzeźbili stelę - pomnik nagrobny umieszczony na grzbiecie kamiennego żółwia i ukoronowany przez smoka - symbole ludzi wysokiego stanu, choć nie zachowały się żadne dowody na to, że poetę można do nich zaliczyć. Gdy głową rodu został jego prawnuk, stela runęła i porosły ją kłujące chwasty. Deszcz zatarł nazwisko poety i peany na jego cześć. Nie o taką wieczną chwałę mu chodziło. Kiedy jego potomkowie przed stu laty tanio sprzedali posiadłość, klątwa nabrała mocy. W ciągu jednego dnia od przyjęcia zapłaty potomek poety skonał w nagłych i niewyjaśnionych męczarniach. Drugi zginął z rąk złodzieja. Ich dzieci umarły na to lub na tamto, ale nie ze starości.
Kolejnych nabywców też dotknęły różne plagi: nieoczekiwane odmiany losu, obłęd, bezpłodność i tym podobne. Gdy po raz pierwszy ujrzałam posiadłość, wyglądała jak wrzód na krajobrazie, ogród zaś zmienił się w dżunglę porośniętą bluszczem i zdziczałymi krzewami, istny raj dla bezpańskich psów. Kupiłam ją za bezcen. Wszyscy pukali się w czoło. Żaden stolarz, murarz ani kulis nie miał odwagi przestąpić progu nawiedzonego domu.
Co byście zrobili na moim miejscu, panowie? Poddali się i sporządzili bilans strat? Zatrudniłam włoskiego aktora - byłego jezuitę w niełasce, o ostrych rysach Azjaty, które uwydatniały się jeszcze bardziej, gdy ciasno wiązał włosy, tak jak chińscy śpiewacy operowi, by nadać oczom dramatycznie skośny wygląd. Włożył szaty mistrza feng shui i zatrudniliśmy paru chłopców do rozniesienia ulotek z informacją o jarmarku tuż poza granicami nawiedzonego domu.
Załatwiliśmy stragany z jedzeniem, akrobatów, brzuchomówców i muzykantów, rzadkie gatunki owoców oraz automat z ciągutkami.
Kiedy mistrz przybył na palankinie w towarzystwie chińskiego asystenta, oczekiwały go setki gapiów - dzieci i starców, służących i rikszarzy, kurtyzan i ich opiekunek, krawców oraz rozmaitych plotkarzy.
Mistrz feng shui zażądał, aby przyniesiono mu kociołek z ogniem. Następnie wyjął zwój i rzucił go w płomienie, mamrocząc tybetańskie bzdury i polewając ogień winem ryżowym, aby go podsycić.
„Teraz wejdę do przeklętego domu”, oznajmił gawiedzi, „i namówię Ducha Poety do odejścia. Jeżeli nie wrócę, zapamiętajcie mnie, proszę, jako zacnego człowieka, który nie wahał się poświęcić własnego żywota dla dobra ludzkości”. Zapowiedź śmiertelnego zagrożenia to dobry sposób, aby uwiarygodnić swoje wymysły.
Widzowie patrzyli, jak wchodzi tam, gdzie nie odważył się wejść nikt inny. Po pięciu minutach wrócił i ludzie zaszemrali w podnieceniu.
Oznajmił, że Ducha Poety zastał w kałamarzu w jego pracowni malarskiej, gdzie odbyli przemiłą pogawędkę o jego twórczości i minionej chwale. Poeta wyraził ubolewanie, że potomkowie skazali go na przedwczesne zapomnienie, a jego pomnik stał się omszałym kamieniem, na który sikają psy. Mistrz feng shui zapewnił Ducha Poety, że wzniesie mu nowy, jeszcze bardziej okazały. Duch Poety podziękował i natychmiast opuścił nawiedzoną niegdyś posiadłość, by dołączyć do zamordowanej żony.
W ten oto sposób uporałam się z pierwszą przeszkodą. Następnie musiałam obalić stereotyp, że klub towarzyski na wspólny użytek chińskich i zachodnich klientów nie ma racji bytu. Któż będzie do niego przychodził? Jak wiecie, większość ludzi Zachodu uważa Chińczyków za gorszych od siebie - pod intelektualnym, moralnym i towarzyskim względem. Nie mieściło się w głowie, że mieliby razem palić i popijać brandy.
Chińczycy z kolei mają im za złe arogancję, z jaką traktują Szanghaj niczym własne miasto portowe i wprowadzają tu swoje porządki. Cudzoziemcy nie ufają Chińczykom. Uwłaczają im, mówiąc łamaną angielszczyzną nawet w rozmowie z tymi miejscowymi, którzy władają ich językiem na poziomie brytyjskich arystokratów. Dlaczego Chińczycy mieliby robić interesy z ludźmi, którzy ich nie szanują?
Otóż dla pieniędzy. Handel zagraniczny to ich wspólne hobby i wspólny język, a dzięki mnie mogą rozmawiać o swojej pasji w atmosferze, która pomaga pozbyć się zastrzeżeń.
Zachodnim gościom oferuję klub z luksusami, do których są przyzwyczajeni: bilardem, kartami, najwyborniejszymi cygarami i brandy. W rogu widzicie fortepian. U schyłku każdego wieczoru goście tłoczą się wokół niego, aby odśpiewać hymny i sentymentalne pieśni, które pamiętają z ojczyzn. Mamy tutaj paru, którzy uważają się za kuzynów Caruso. Chińskim klientom zapewniam rozkosze prestiżowego domu kurtyzan. Przestrzegają zasad zdobywania kobiety.
To nie dom publiczny, do jakich przywykli zachodni mężczyźni.
Chińskim gościom oferujemy również zachodnie udogodnienia: bilard, gry karciane, najlepszą whisky, oprócz opium - cygara, i nadobne pieśniarki, które śpiewają chińskie standardy i zachęcają mężczyzn, aby im wtórowali. Nasze umeblowanie przewyższa wystrój innych przybytków tego typu. Różnica tkwi w szczegółach, a ponieważ jestem Amerykanką, mam tę wiedzę we krwi.
Dochodzimy do miejsca, gdzie Wschód napotyka Zachód, do Wielkiego Salonu, miejsca spotkań biznesmenów obu światów.
Wyobraźcie sobie szmer ekscytacji, jaki słyszymy tu co wieczór. Zbito tutaj wiele fortun, wszystkie zaś wzięły swój początek za moją sprawą, wraz z powitalnym uściskiem rąk. Panowie, oto lekcja dla wszystkich, którzy chcą zarobić w Szanghaju duże pieniądze: kiedy ludzie mówią, że coś jest niemożliwe, takim się staje. Jednak w Szanghaju nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy połączyć stare z nowym, innymi słowy, przemeblować pokój, i robić dobrą minę do złej gry. Umieć wyprowadzić w pole. Oportuniści mile widziani. Za tymi drzwiami droga do sukcesu otwiera się przed tymi, którzy mają co najmniej dziesięć tysięcy dolarów wolnego kapitału bądź których wpływy warte są o wiele więcej. Wysoko stawiamy poprzeczkę.
Dom od strony bramy wyglądał na luksusową posiadłość o bujnej przeszłości. U wejścia wciąż wisiała kamienna tablica godna uczonego z czasów dynastii Ming; w rogach pozostawiono porost w dowód autentyczności. Ciężką furtę regularnie odświeżano czerwonym lakierem, a mosiężne okucia polerowano na wysoki połysk. Na obu kolumnach umieszczono tabliczki z dwiema nazwami domu: UKRYTA ŚCIEŻKA NEFRYTOWA po stronie prawej oraz DOM LULU MIMI po lewej.
Po przekroczeniu bramy i znalezieniu się na frontowym dziedzińcu człowiek jakby cofał się do czasów Ducha Poety. Ogród był prosty, o klasycznych proporcjach, począwszy od stawów, a skończywszy na pokrzywionych sosnach. Dalej stał dom o dość surowym wyglądzie: warstwa szarego gipsu pokrywała kamienną fasadę, witrażowe okna miały fakturę spękanego lodu. Okapy krytego szarą płytką dachu zaginały się ku górze, subtelnie dając do zrozumienia, że są skrzydłami nietoperzy, które przynoszą szczęście.
Przed domem znajdowała się stela poety na grzbiecie żółwia, przywrócona na właściwe miejsce i zwieńczona smokiem, z wyrytą obietnicą, że poeta pozostanie w pamięci przez dziesięć tysięcy lat.
W westybulu jednak wszelkie nawiązania do dynastii Ming znikały bez śladu. Pod stopami rozciągała się barwna mozaika mauretańskich płytek, a na wprost wisiały kotary z czerwonego aksamitu. Kiedy je rozsuwano, człowiek wkraczał do Pałacu Niebiańskich Wdzięków, jak nazywała go matka. Był to Wielki Salon, urządzony w zachodnim stylu. Taka panowała moda w lepszych domach, ale wyczucie smaku matki było autentyczne, a do tego śmiałe.
Stłumiła czterystuletnie echa ścian kolorowymi gobelinami, grubymi kobiercami oraz mnogością szezlongów, kozetek i tureckich otoman.
Na kwietnikach rozstawiono wazony z peoniami wielkości niemowlęcych główek, a na okrągłych stolikach lampy, które wypełniały pokój bursztynową poświatą zachodu słońca. Mężczyźni mogli sięgać po cygara ze skrzynek z kości słoniowej i papierosy z filigranowych pojemników. Pluszowe fotele były tak grubo wyściełane, że przypominały pośladki ludzi, którzy w nich zasiadali. Niektóre z dekoracji śmieszyły Chińczyków. Niebiesko-białe wazony sprowadzane z Francji przedstawiały Azjatów o twarzach Napoleona i Józefiny. W witrażowych oknach wisiały ciężkie, welurowe zasłony, obciążone zielonymi, czerwonymi i żółtymi chwostami i frędzlami grubości palca, ulubionymi zabawkami Carlotty. Żyrandole i kinkiety oświetlały wizerunki rzymskich bogiń o różanych policzkach i białych, muskularnych ciałach, dokazujących obok podobnie umięśnionych białych koni - groteskowe kształty, komentowali chińscy goście, dla których były to symbole zezwierzęcenia.
Po obu stronach Wielkiego Salonu znajdowały się drzwi prowadzące do mniejszych, bardziej kameralnych pokoi, dalej zaś ukryte przejścia przez dziedziniec, które wiodły do dawnej biblioteki uczonego, pracowni malarskiej i rodzinnej świątyni, sprytnie przekształconych w pomieszczenia, gdzie biznesmen mógł wydać kolację dla przyjaciół i cieszyć się towarzystwem dystyngowanych kurtyzan, których śpiew porywał zgromadzonych.
Na tyłach Wielkiego Salonu matka kazała wybudować kręte schody z polakierowaną na czerwono drewnianą barierką, prowadzące na trzy wyściełane aksamitem balkony zaprojektowane na wzór lóż operowych. Wychodziły na Wielki Salon i często podglądałam z nich gości, w towarzystwie Carlotty, która spacerowała tam i z powrotem po balustradach.
Przyjęcia rozpoczynały się po zachodzie słońca. Powozy i riksze zjeżdżały przez całą noc. Pęknięte Jajo, odźwierny, znał na pamięć nazwiska gości, i tylko oni mieli prawo wstępu. Podglądałam z mojej grzędy, jak mężczyźni wpadają przez czerwone kotary i przechodzą do głównego pomieszczenia. Natychmiast rozpoznawałam nowych. Z niedowierzaniem patrzyli na Chińczyków i ludzi Zachodu, witających się z sobą i pogrążonych w kulturalnej rozmowie. Zachodni mężczyzna po raz pierwszy miał okazję ujrzeć kurtyzany w ich naturalnym otoczeniu; dotąd widywał je tylko przelotnie, w powozach, szczelnie osłonięte futrami i kapeluszami. Ale tutaj znajdowały się w zasięgu ręki. Mógł z nimi rozmawiać i uśmiechać się z podziwem, przy czym dobitnie dawano mu do zrozumienia, że dotyk jest wykluczony.
Zachwycona patrzyłam, jak matka zjednuje sobie wszystkich mężczyzn, bez względu na pochodzenie. Z wrażenia tracili mowę już od progu.
Nasze kurtyzany należały do najpopularniejszych i najbardziej utalentowanych dziewcząt z luksusowych domów w Szanghaju - eleganckie, uwodzicielsko nieśmiałe, zwodniczo nieuchwytne, a do tego obdarzone pięknymi głosami i zdolnościami recytatorskimi.
Słynęły jako Chmurne Piękności. Każda z nich miała w imieniu chmurę, na podkreślenie więzi z domem, który reprezentowała. Kiedy odchodziły - wychodziły za mąż, wstępowały do zakonu lub rozpoczynały pracę w gorszym domu - chmura znikała z ich imienia.
Gdy miałam siedem lat, mieszkały z nami Różana Chmura, Pierzasta Chmura, Śniegowa Chmura i moja ulubienica, Czarodziejska Chmura.
Wszystkie były bardzo mądre. Przychodziły do nas w wieku trzynastu, czternastu lat, a odchodziły w wieku dwudziestu trzech lub czterech.
Matka ustalała zasady, na jakich miały przyjmować gości i rozliczać się z domem. Złota Gołębica czuwała nad ich wyglądem oraz zachowaniem i pilnowała, żeby nas godnie reprezentowały. Wiedziała, jak łatwo o utratę reputacji. Była niegdyś jedną z najpopularniejszych kurtyzan swoich czasów, dopóki patron nie wybił jej przednich zębów i nie pogruchotał pół twarzy. Zanim lekko zniekształcona doszła do siebie, znalazły się inne na jej miejsce i nie uwolniła się od podejrzeń, że musiała bardzo podpaść patronowi, skoro do tego stopnia stracił nad sobą panowanie.
Mimo niekwestionowanego uroku kurtyzan wszyscy goście, miejscowi i cudzoziemcy, szczególnie liczyli na spotkanie z jedną kobietą - moją matką. Z daleka przyciągała spojrzenia, lekko śniada, szczyciła się domieszką indyjskiej krwi, z burzą brązowych loków, które beztrosko opadały jej na ramiona. Miałam bardzo podobne włosy, tylko ciemniejsze. Nikt nie powiedziałby o niej szczerze, że jest piękna, ani Chińczyk, ani cudzoziemiec. Miała długi, zakrzywiony nos, który wyglądał jak wystrugany scyzorykiem, oraz wysokie, szerokie czoło, niewątpliwą oznakę inteligencji i osobowości, jak mawiała Złota Gołębica. Wysunięty podbródek przyciągał wzrok, podobnie jak wydatne kości policzkowe. Miała nienaturalnie rozszerzone źrenice i głęboko osadzone oczy, ocienione długimi, ciemnymi rzęsami. Ale wszyscy zgadzali się co do tego, że jest czarującą kobietą, bardziej niż klasyczna piękność o regularnych rysach. Liczył się całokształt: uśmiech, melodyjny, lekko schrypnięty głos, leniwe i wyzywające ruchy. Cała lśniła. Bił od niej nieustający blask. Wystarczyło jedno spojrzenie jej badawczych oczu i mężczyzna był w siódmym niebie.
Każdy z nich czuł się przy niej wyjątkowy. Nikt jej nie dorównywał także pod względem stylu. Sama projektowała sobie odzież. Moją ulubioną suknią była jasnofioletowa z prawie przezroczystej organzy, na różowej halce z dzikiego jedwabiu, z wyhaftowaną winoroślą. Na piersi rozkwitały dwa różowe pączki róż. Tylko jeden z nich był również z jedwabiu; drugi, w miarę upływu czasu, rozchylał płatki i roztaczał woń żywego kwiatu.
Patrzyłam z balkonu, jak lawiruje po pokoju i zamiata trenem podłogę pod obstrzałem zachwyconych spojrzeń. Widziałam, jak nachyla się ku Chińczykowi, a następnie w drugą stronę, do cudzoziemca. Nie ulegało wątpliwości, że obaj czują się wybrańcami losu. Wszyscy chcieli od niej tego samego, a mianowicie jej guanxi, jak mawiają miejscowi, czyli wpływów - w języku ludzi Zachodu.
Chodziło o jej rozległe znajomości z największymi szychami Szanghaju, Kantonu, Makau i Hongkongu, wgląd w ich działalność oraz możliwości, również te, które ich omijały. Miała nosa do owocnych koneksji i tym przyciągała ludzi jak magnes.
Zawistne właścicielki innych domów mawiały, że zna tych mężczyzn oraz ich tajemnice, bo sypia ze wszystkimi, z setkami mężczyzn o skórze we wszystkich odcieniach. Albo ich szantażuje, bo wie, że doszli do pieniędzy pokątnymi ścieżkami. Możliwe, że co wieczór ich odurza. Kto wie, jakimi to sztuczkami wydobywa z nich sekrety?
Powodzenie zawdzięczała w dużej mierze Złotej Gołębicy. Matka powtarzała to wielokrotnie, lecz w tak zawoalowany sposób, że docierały do mnie jedynie strzępy prawdy, które tworzyły zgoła nieprawdopodobną całość. Poznały się rzekomo przed dziesięciu laty, kiedy mieszkały w domu przy East Floral Alley. Początkowo Złota Gołębica prowadziła herbaciarnię dla marynarzy. Potem matka otworzyła pub dla piratów. Wówczas Złota Gołębica założyła jeszcze bardziej elegancką herbaciarnię dla kapitanów, na co matka wpadła na pomysł prywatnego klubu dla właścicieli statków. I tak się licytowały, aż matka otworzyła Ukrytą Ścieżkę Nefrytową i na tym stanęło.
Nauczyła Złotą Gołębicę angielskiego, a Złota Gołębica ją chińskiego, i razem odprawiały rytuał zwany momo, za pomocą którego złodzieje wykradali tajemnice. Złota Gołębica utrzymywała, że momo oznacza tyle, co siedzieć cicho. Ale ja jej nie wierzyłam.
Czasem schodziłyśmy z Carlottą z galerii i krążyłyśmy wysokim labiryntem ubranych na czarno mężczyzn. Niewielu zwracało na mnie uwagę, jak gdybym była widzialna jedynie dla służby, która po siedmiu latach przestała się obawiać Trąby Powietrznej i traktowała mnie raczej jak natrętną muchę.
Byłam za mała, aby wyjrzeć ponad głowami gości, słyszałam tylko dźwięczny głos matki, raz dalej, raz bliżej, kiedy witała się serdecznie ze wszystkimi. Delikatnie strofowała tych, którzy zjawiali się po dłuższej przerwie; schlebiało im, że odnotowała ich nieobecność.
Patrzyłam, jak owija sobie mężczyzn wokół palca. Jeśli dwaj się poróżnili, nie stawała po żadnej ze stron, tylko zabierała głos z pozycji wyroczni i jak bogini kierowała rozmowę na bezpieczne tory, a gdy tłumaczyła rozmowę zwaśnionych obcokrajowców, nie przekładała jej słowo w słowo, lecz łagodziła wymowę, a tym samym intencje adwersarzy.
...
entlik