Wakacje z Sherlockiem Holmesem A5 ilustr.doc

(1894 KB) Pobierz
Wakacje z Sherlockiem Holmesem




Jaroslav Tafel

Wakacje z Sherlockiem Holmesem

 

 

Tłumaczyła J. Bułakowska

Ilustrował Karol Ferster

Tytuł oryginału czeskiego Prázdniny se Sherlockem Holmesem

Rok pierwszego wydania: 1966

Wydanie polskie 1969

 

 

Tomek Janda detektyw i literat, ucz klasy VIA staje się wakacyjnym pomocnikiem Sherlocka Holmesa, w zastępstwie nieobecnego z racji wyjazdu do Australii, Watsona.

 

- 6 -


 




Spis treści

Zaproszenie do Sherlocka Holmesa.              6

Zniknięcie pewnego lorda.              10

Latający nieboszczyk.              27

Morderstwo w porcie.              47

Zmartwienie grubej pani.              65

Tajemniczy melon.              79

Zbrodnia we mgle.              87

Podejrzany czarodziej.              100

Stracony skarb.              115

Porwanie nieszczęsnej sierotki.              127

Najsłynniejsza sprawa Sherlocka Holmesa.              139

Sprawa wielbłąda dwugarbnego.              140

Potwór z Chewing Gum.              157

Bułki dla jej królewskiej mości.              175

Skradziony brylant.              193


Drodzy chłopcy i dziewczęta!

Miałem fajne wakacje, ponieważ doktor Watson wyjechał do Australii, a Sherlock Holmes napisał do mnie, bym natychmiast przyjechał do Londynu pomagać mu w rozwiązywaniu detektywistycznych problemów.

No więc pojechałem, a przyjechawszy do Londynu, stwierdziłem, że Londyn to dosyć duże miasto i nieustannie panuje tam mgła. Poszedłem na Baker Street, gdzie mieszka Sherlock Holmes. Kiedy lokaj mnie do niego wprowadził, siedział właśnie przy kominku, palił fajką i rozmyślał. I od razu zabraliśmy się do wykrywania tajemnic rozmaitych przestępstw, a to było bardzo ciekawe. Wykryliśmy, jak zniknął pewien lord, schwytaliśmy potwora z Chewing Gum, walczyliśmy z Niewidzialnym, wytropiliśmy zbrodnię we mgle i wyjaśniliśmy sprawę podejrzanego czarodzieja. Aresztował zbrodniarzy i naprowadzał nas na fałszywy trop inspektor Lestrade ze Scotland Yardu, człowiek niskiego wzrostu, barczysty, żylasty, przypominający buldoga.

Reszty dowiecie się już z książki.

Wasz Tomek Janda

detektyw i literat, klasa VI A

 


Zaproszenie do Sherlocka Holmesa.

Wakacje to w ogóle najfajniejsza rzecz, wiadomo. Lepsza niż wszystkie torty, lody czy guma do żucia. Gdyby nie wakacje, to w ogóle szkoda gadać, bo szkoła byłaby stale. Wprawdzie w szkole możemy zadzierać nosa na smarkaczy, bo chodzimy już do VI klasy, ale z drugiej strony, mamy na przykład do historii Widmo, a nasz dyrektor Jindrzich Skoczek każdego ucznia musi ukarać, żeby tam nie wiem co.

Jak są wakacje, to nie siedzę w Pradze, tylko wyjeżdżam do babci, co rodziców niewiele kosztuje, a ja zawsze bardzo się na to cieszę. Ale jak już przyjadę, to zaraz koniec uciechy, bo babcia ciągle na mnie zrzędzi i wiecznie chce mnie pieścić, a już najgorzej się złości, kiedy nie chcę jej pocałować na dobranoc. A bawić się muszę stale koło chałupy, żeby miała mnie na oku i nie potrzebowała się martwić, że utopiłem się w rzece. Ale ja i tak chodzę się kąpać z chłopakami i bawimy się pierwsza klasa. Tylko że wieczorem jest awantura, babcia się piekli, tak że cała zabawa na nic.

Kiedy deszcz pada, siedzę w domu i czytam książki, najciekawsze dla mnie są kryminały i książki o Indianach. Strasznie bym chciał zobaczyć prawdziwych, żywych Indian, takich Sjuksów, Irokezów, Mohikanów, Apaczów czy jakichś innych prawdziwych Indian. Mamy co prawda także w szkole Apacza, ale to tak się tylko mówi, bo to nie żaden Apacz, ale nauczyciel emeryt z łysą głową i haczykowatym nosem. Cały dzień przesiaduje razem z Szeryfem w kancelarii, gdzie wymierzają kary przywołanym w tym celu uczniom, tym, co rozkradają części od rowerów, rozpalają w mieście ogniska, naśladując w ten sposób wiejskie dzieci, skaczą po skrzyniach należących do pewnego przedsiębiorstwa obok szkoły, które sobie już upatrzyło paru łobuziaków, mieszkających przeważnie na ulicy Bohaterów Ruchu Oporu, co to w kilku rzucają się na młodszych uczniów, uważając, że to jest bohaterstwo - naturalnie bohaterstwo w cudzysłowie. Tacy chłopcy, wywołani po nazwisku, muszą zaraz iść do kancelarii, a tam już tamci z Apaczem na czele dobierają się do nich. My zawsze się z tego cieszymy, bo przy takim wywoływaniu pół godziny zejdzie na niczym i już nie ma mowy o pytaniu, trzeba szybko przerabiać nowy materiał.

Ale Apacz nie tylko siedzi w kancelarii. Jak już wszyscy wzywani chłopcy otrzymają karę, koło południa przyłazi do stołówki i tam, strasznie ważny, tylko czyha. Nosi spodnie na szelkach, a jest jeszcze niższy niż dyrektor. I w stołówce szuka sobie ofiary. Kiedyś któremuś chłopakowi z siódmej klasy kazał odnieść po kimś talerze, bo nie zdołał przyłapać tego, co je tam zostawił. Chłopak nie chciał, bo to przecież nie były jego talerze, więc Apacz mu zagroził, że zabierze go do kancelarii i tam się z nim policzy. Ale chłopak wcale się go nie bał, więc Apacz szalał z wściekłości. Talerze zabrała kucharka, a Apacz tak trzepnął chłopaka po karku, że aż klasnęło. Wypadły kucharki i zaczęły wymyślać Apaczowi: że nie wolno bić dzieci, że to było dobre kiedyś, a my wszyscy patrzyliśmy na to. Jedna nauczycielka broniła Apacza, mówiąc, że ten chłopak to łobuz i że trzyma ręce w kieszeniach. Ktoś powiedział, że tam w domu jest ich pięcioro dzieci, a nauczycielka na to, że talk się właśnie kończy, kiedy nikt się dziećmi nie zajmuje. Ale kucharki wołały, że nauczycielom nie wolno dzieci bić, choćby ich w domu było nawet tysiąc. A Apacz na to krzyknął:

- Ja tu nie jestem nauczycielem, ja tu jestem policjantem i mam prawo go uderzyć!

Kiedyś Kamila beczała, a Broszka, co ma u nas matmę, powiedziała nam, że Apacz doniósł na Kamilę, że przepisywała stopnie, a myśmy się ucieszyli, że Kamilę zamkną i nie będzie lekcji czeskiego, ale nic z tego nie wyszło. Broszka powiedziała także, że Apacz to zupełny ramol, więc ja na przerwie (powiedziałem Kubasowi, że i on też jest ramol, czyli dureń, a on na to, że to właśnie ja jestem ramol, ale wszyscy zaczęli się śmiać i wołać na Kubasa ramol, bo im się to także podobało. Kubas strasznie poczerwieniał i powiedział, że nie będzie się z nikim bawił i żebyśmy się z nim nie bawili, ale mu odpowiedziałem, że po cóż mielibyśmy się z nim bawić, skoro jest ramol, a wszyscy się śmieli jeszcze bardziej. Naturalnie Kubas poskarżył w domu, bo to taki mazgaj skarżypyta z Mazgajskiej ulicy, a pani Kubasowa powiedziała mamie na kole rodzicielskim, że ja Kubasa zwymyślałem ordynarnymi wyrazami.

- Omal się nie spaliłam ze wstydu - powiedziała mama.

- To właśnie jest to wasze wychowanie - odezwała się ciotka Julka.

Oprócz książek o Indianach lubię kryminały, a już najbardziej te, w których występuje Sherlock Holmes.

W zeszłym roku Kubas się chwalił, że podczas wakacji spotkał Marsjanina, ale to nieprawda. I tak mu nikt nie uwierzył.

A ja w tym roku przez wakacje byłem u Sherlocka Holmesa i razem z nim rozwiązywałem zagadki kryminalne. To nic nadzwyczajnego, bo doktor Watson wyjechał z wizytą do Australii i Sherlockowi Holmesowi potrzebny był ktoś, kto by pomagał mu w jego pracy, więc mnie zaprosił i przysłał mi pieniądze na drogę. Każdy by przecież chętnie pojechał.

Nie będę o tym nikomu opowiadał, tylko wszystkie te historie opiszę, bo jakbym zaczął opowiadać, to mi będą zazdrościć i gadać, że kłamię. Ciotka Julka też powiedziałaby, że kłamię i że nie potrzeba zawracać sobie głowy jakimś tam Makarenką.

Nazywam się Tomasz Janda i jestem już duży, dlaczegóż więc nie miałbym pojechać do Sherlocka Holmesa? Kiedyś u babci nocowałem w altanie i wcale się nie bałem, tylko wtedy gdy mi mysz przebiegła po nodze, ale tego by się nawet Old Shatterhand przestraszył. Kubas by w ogóle nie poszedł w nocy do altany i nawet pływać nie umie. Jak byłem z nim kiedyś na obozie, to bał się wody i wrzeszczał.

A jeśli ktoś nie wierzy w to, co przeżyłem z Sherlockiem Holmesem, to wcale nie musi.


Zniknięcie pewnego lorda.

Kiedy przyjechałem do Londynu, od razu się przekonałem, że to prawda, że Londyn to dość duże miasto i że nieustannie panuje tam mgła, a także jest tam na jednej wieży dzwon, który się jakoś nazywa. Londyn leży nad rzeką Tamizą, która jest taka szeroka, że mogą po niej pływać nawet wielkie statki, no i jest tam dużo portów i doków. A ja poszedłem na Baker Street, gdzie mieszka Sherlock Holmes. Kiedy lokaj mnie do niego wprowadził, siedział właśnie przy kominku, palił fajkę i rozmyślał.

- Dobra, już na ciebie czekałem, Tomie - powiedział Holmes ściskając mi rękę. - Zjawiasz się w odpowiedniej chwili, bo już niedługo stanie przed nami poważny problem.

- Ej, to będzie fajnie, panie Holmes - odpowiedziałem. - A skąd pan wie?

- Spójrz przez okno, przyjacielu, widzisz tego mężczyznę - na tamtym chodniku? Stoi już dość długo i obserwuje nasz dom. Przypuszczam, że to jest lokaj z pewnego wiejskiego dworu, którego pan zniknął.

- Dlaczego pan tak sądzi?

- Spójrz na jego postawę, to może być tylko żołnierz albo lokaj. Żołnierz jednak nie stałby tak długo przed domem niezdecydowany. Na to, że jest ze wsi, wskazuje ślad błota na jego lasce. Buty kazał sobie oczyścić, ale o lasce zapomniał. A jeżeli to jest lokaj ze wsi, to z jakiego innego powodu przyszedłby do mnie? Patrz, już tu idzie! - zakończył pan Holmes.

Gdy lokaj przyszedł, okazało się, że Sherlock Holmes miał rację, bo jest w ogóle najsprytniejszy, sprytniejszy niż pan Staruch, co był w Afryce, i pan Zasięg, sternik na dalekomorskim statku.

Lokaj nam powiedział, że jego pan zniknął, i okropnie był tym zrozpaczony. I mówił o nim stale mój dobry pan albo sir George. Tego dnia gdy lord zniknął, był u niego jakieś pół godziny właściciel karczmy Pod Niebieskim Wołem i rozmawiał z nim w bibliotece. Potem przyszedł jeden pułkownik, który tam bywał, i siedział z lordem w bibliotece, a lokaj w pewnej chwili posłyszał, jak pułkownik krzyczał na lorda: Posiekam pana na kawałki! Kiedy pułkownik w doskonałym humorze wyszedł, pan przyszedł na kolację blady i zamyślony. Rano lokaj zastał łóżko nietknięte, a na nim kartkę papieru z napisem: Nie martw się o mnie, Arturze. Ale tego samego dnia karczmarz z Niebieskiego Wołu znalazł buciki lorda leżące w ruinach starego zamku, należącego kiedyś do przodków lorda. Karczmarz wybrał się tam po jakiś kamień, potrzebny chyba do reperacji schodów. Lord nie miał żadnych krewnych i prócz pułkownika nie spotykał się z nikim.

Gdy lokaj wyszedł, Sherlock Holmes zapytał:

- Co o tym myślisz, Tomie?

- To pułkownik zrobił, to murowane!

- Tak, pułkownik jest bardzo podejrzany - rzekł Sherlock Holmes. - Wyszedł w dobrym humorze, a lord był zamyślony i blady. Głośno się lordowi odgrażał, o ile wierzyć słowom lokaja. Ale w opowiadaniu lokaja był jeszcze jeden zasadniczy punkt.

- List lorda na łóżku.

- Nic podobnego, mylisz się, Tomku, zresztą mój przyjaciel Watson myli się czasem także ten zasadniczy punkt to buciki lorda.

- To znaczy, że karczmarz ukradł lordowi te buciki podczas wizyty albo...

- A tak, Tomku, albo jest mordercą lorda!

- O raju, ale to bomba!

- Wyjeżdżamy natychmiast do rezydencji lorda! - zdecydował Holmes.

Było to fantastyczne, bo bardzo lubię jeździć pociągiem i wcale mi to nie przeszkadza, że do babci jeździ się wlokącym się powoli samowarkiem, bo obserwuję krajobraz i miejscowych ludzi pracujących na polach i zawsze sobie wtedy wyobrażam, że jestem gdzieś w Indiach, że na dworcach kolejowych napisy są w nieznanym języku, a jak ktoś krzyknie coś na peronie, to wydaje mi się, że to na pewno jakiś niezrozumiały język, bo i tak przeważnie nic z tego nie można zrozumieć.

No i pojechaliśmy tak, jak się jeździ do babci, ale napisów i krzyków też nie można było zrozumieć, ponieważ w Anglii, jak wiadomo, mieszkają sami Anglicy. Kiedy przyjechaliśmy do rezydencji lorda, ten lokaj przywitał nas śmiertelnie wystraszony: podobno, kiedy był w Londynie, ktoś włamał się do domu i okropnie narozrabiał w bibliotece, a z garderoby lorda zginęły te buciki, które karczmarz z Niebieskiego Wołu znalazł w zamku.

Poszliśmy do biblioteki. Panował tam spory nieład, książki były porozrzucane częściowo na podłodze, na krzesłach, na stoliku do gry w szachy i wszędzie.

Sherlock Holmes podszedł do uchylonego okna.

- Tędy dostał się rabuś? - spytał lokaja.

- Tak, proszę pana - odparł służący.

- Jak to, więc pan, wyjeżdżając do Londynu, zostawił okno otwarte?

Zmieszany lokaja zaczął stękać, że okno nie da się zamknąć, że zawsze jest tylko przymknięte i nigdy nic się nie stało.

- Czy jeszcze coś zginęło? - spytał surowo Sherlock Holmes.

- Nie, proszę pana, tylko te buciki i jedne skarpetki - twierdził lokaj.

Sherlock Holmes nic już nie powiedział, tylko wyjął z kieszeni fantastycznie powiększającą lupę i zaczął oglądać ramy okienne.

- To ciekawe - mruknął. - Czy mógłbym obejrzeć pański pokój? - zapytał lokaja, zdejmując równocześnie jakieś drobniutkie resztki brudu i układając je na papierku.

- Oczywiście, proszę pana - odparł lokaj.

Sherlock Holmes podszedł teraz do kominka i z zainteresowaniem przeglądał popiół. Później zeszliśmy na dół do pokoju lokaja.

- Widzę, że pan lubi czytać - powiedział Holmes. - A czy lord wie o tym?

- Tak jest, proszę pana, pozwolił mi nawet wypożyczać sobie książki z biblioteki, to prawdziwy dobroczyńca. To jest książka o naszym zamku, właśnie ją czytałem.

- Dobra - rzekł Holmes. - Czy wychodząc z domu, zamyka pan swój pokój?

- Nie, proszę pana.

- I mimo to nic panu nie zginęło? Dziwne, bardzo dziwne - Holmes pokiwał głową. - No dobra, dziękuję panu.

Wyszliśmy potem na dwór i poszliśmy w stronę okna od biblioteki. W miejscu gdzie powinny być ślady rabusia i drabiny, grządka była świeżo zagrabiona.

- Dlaczego pan zagrabił tę grządkę? - spytał Sherlock Holmes lokaja.

- Bo pan nie lubi, kiedy grządki są rozgrzebane, bardzo się o to gniewa.

- No dobrze, dobry człowieku - rzekł Holmes jakimś dziwnym, zagadkowym tonem. - My zajrzymy teraz do pułkownika, a tu do pana przyjdzie zaraz inspektor Lestrade ze Scotland Yardu. Dobrze panu radzę: niech mu pan odpowiada jak najbardziej szczegółowo i szczerze. A teraz żegnam.

- Moje uszanowanie panu - skłonił się lokaj.

Potem długą aleją poszliśmy w stronę bramy parkowej i przy tej właśnie bramie spotkaliśmy inspektora Lestrade ze Scotland Yardu. Od razu poznałem, że to on, a Sherlock Holmes powiedział:

- Witam pana, inspektorze, oczekiwałem tu pana. Mam nadzieję, że nasze śledztwo będzie ukoronowane pełnym sukcesem, bo mnie już pewne podstawowe zarysy tej sprawy układają się dość wyraźnie. Naturalnie, trzeba będzie jeszcze przesłuchać parę osób. Na razie jednak wystarczy, jeżeli pan porozmawia z lokajem i starannie zrewiduje dom.

- Dziękuję panu, panie Holmes. Jak pan wie, niezwykle sobie cenię pańskie rady. Już z góry mogę panu powiedzieć, że tego łajdaka czeka stryczek.

- Ho, ho, drogi inspektorze, tak daleko jeszcze nie doszliśmy - odpowiedział mu Sherlock Holmes.

Poszliśmy więc do pułkownika, a ja mówiłem sobie w duchu, że nie chciałbym się dostać w łapy inspektora Lestrade, bo ten inspektor każdego na pewno od razu pakuje do więzienia, no i po krzyku. Gdyby tak Ladia Proporzec trafił na Lestrade’a, kiedy u nas w szkole po gzymsie trzeciego piętra przelazł z jednego okna do drugiego, ten od razu kazałby go zamknąć, a za nim poleciałaby cała klasa - bardzo by to było fajnie, bo przynajmniej nie byłoby lekcji. Na szczęście, kiedy Ladia lazł po gzymsie, inspektora Lestrade tam nie było, zauważył to jednak nasz woźny szkolny, Satrapa, zaczął ordynarnie wymyślać i poleciał z jęzorem do kancelarii, ale Szeryfa właśnie nie było, no i skończyło się na niczym, bo woźny jest krótkowidz i nie rozpoznał, który to był, a do następnego dnia i tak o wszystkim zapomniał.

Gdy przyszliśmy do pułkownika, otworzył nam lokaj i zapytał, kogo ma zameldować.

- Jestem Sherlock Holmes, nazwisko to każde drzwi otwiera - rzekł pan Holmes podając lokajowi bilet wizytowy, a tamten ukłonił się i odszedł.

Wrócił po chwili i powiedział:

- Pan pułkownik oczekuje panów.

Wpuścił nas do środka i wprowadził do pokoju, gdzie na ścianach wisiały tylko szable, miecze i strzelby, na kominku palił się ogień, a przy kominku w jednym z foteli siedziała jakaś stara babcia w czepku na głowie, w ręku trzymała robotę na drutach i drżącym głosikiem szeptem liczyła:

- Czterdzieści. Dwa, cztery, sześć, osiem, dziesięć, dwanaście, czternaście, szesnaście, osiemnaście, dwadzieścia, dwadzieścia dwa, dwadzieścia cztery, dwadzieścia sześć, dwadzieścia osiem, trzydzieści, trzydzieści dwa, trzydzieści cztery, trzydzieści sześć, trzydzieści osiem, czterdzieści.

Czekaliśmy, kiedy przyjdzie ten pułkownik, ale pułkownik nie przyszedł, a ta babcia w czepku wrzasnęła:

- Do stu diabłów, John, nie wolino tak ciasno zwijać kłębków, ile razy już ci to mówiłem!

Sherlock Holmes zakaszlał i odezwał się:

- Myli się pan, panie pułkowniku... Ja jestem Sherlock Holmes, a to mój przyjaciel, Tom Janda.

Babcia zarechotała, aż jej się czepek przekrzywił, i rzekła:

- Witam pana, panie Holmes, i pana, panie’ Janda, coś mi się zdaje, że musiałem już chyba gdzieś o was czytać, ale wybaczcie mi łaskawie, jestem teraz bardzo zajęty. Rąbię taki piękny sweter dla mojej gospodyni, wzór śliczny, niech pan spojrzy: z jednej strony osiem prawych i cztery lewe, a z drugiej cztery prawe i osiem lewych. Widzi pan, po przerobieniu czterech rzędów następuje znowu zmiana, bardzo ładny ten wzór. Jeśli to panom nie przeszkadza, to niech panowie mówią, a ja będę robił dalej. Proszę, niech panowie usiądą tu, przy kominku.

Usiedliśmy przy kominku, a druty w rękach pułkownika migały znowu szybko.

- Czy mogę panu postawić kilka pytań, panie pułkowniku?

- Och, naturalnie, drogi panie, niech pan pyta - powiedział pułkownik nawijając z kłębka wełnę na wskazujący palec, a przy tym znowu wrzasnął: - Do stu piorunów, ja tego lokaja posiekam na kawałki!

- Jaka tu ostatnio w okolicy panowała pogoda? - zapytał Sherlock Holmes.

- Marna, panie Holmes, marna jak zwykle. W ogóle wszędzie jest marna. Niech pan pomyśli, kiedy za panowania najjaśniejszej pani, królowej Wiktorii, służyłem w Simla, też tam podła była pogoda! Zdawałoby się: uzdrowisko klimatyczne, najpiękniejsze indyjskie lato, jak to reklamują wszystkie te złodziejskie hotele. Ależ tam dmucha! O ile pamiętam, to już dobrych osiemdziesiąt lat pogoda jest diabła warta.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin