Zaginiony Zaginiona A5.doc

(1488 KB) Pobierz
Zaginiony, zaginiona




Peter Straub

Zaginiony, zaginiona

 

 

Tytuł oryginału: Lost Boy Lost Girl

Tłumaczenie Mazan Maciejka

Wydanie polskie 2005

 

 

Szesnasta powieść Petera Strauba, mistrza mrocznej fantastyki. Bohaterem znów jest Tim Underhill, który zjawia się w rodzinnym Millhaven na pogrzebie bratowej. Parę dni później znika jej syn Mark. Underhill wie, że chłopaka fascynował tajemniczy dom w sąsiedztwie. Stary pisarz wspierany przez swego przyjaciela, legendarnego prywatnego detektywa, Toma Pasmore'a (nazwisko wiele mówiące czytelnikom Strauba), podejmuje śledztwo. Jednocześnie w mieście zaczyna grasować seryjny morderca - drugi już w historii Millhaven.

 

 

Spis treści:

Część 1. Śmierć matki.              4

Część 2. Dom na Michigan Street.              53

Część 3. Rozdarcie w tkaninie.              102

Część 4. Czerwone niebo.              151

Część 5. Ogrody w niewiarygodnej oddali.              201

Podziękowania.              293


 

 

Dla Charlesa Bernsteina i Susan Bee

 

 

 

 

Była przede mną potężna góra

i długie dni szedłem

przez śnieżne połacie.

Gdy legł przede mną widok ze szczytu,

trud mój się wydał

po to, bym ujrzał

ogrody w niewiarygodnej oddali.

Stephen Crane

 

 

Tutaj, pomyślał, stawką jest realność świata.

Timothy Underhill Podzielony człowiek


Część 1. Śmierć matki.

1.

Śmierć Nancy Underhill była niespodziewana, raptowna - śmierć jak policzek. Tim, starszy brat jej męża, nie dowiedział się niczego więcej. Właściwie nawet nie można powiedzieć, że znał Nancy. Po namyśle wspomnienia Timothy’ego Underhilla o bratowej skurczyły się do maleńkiej kolekcji scen. Oto mroczny, blady uśmiech Nancy, klęczącej obok dwuletniego syna Marka w 1990 roku; oto ona, w innym momencie tej samej wizyty, porywająca małego Marka z dziecinnego fotelika i uciekająca z nim - oboje płakali - z mrocznej, surowej jadalni. Philip, którego uszczypliwości wypędziły żonę z pokoju, siedział ponuro nad wystygłą pieczenią, ignorując spojrzenie brata. W końcu podniósł głowę i spytał:

- No co?

Ach, Philipie, zawsze byłeś zdumiewający. Ten mały nic nie poradzi na to, że taki z niego gówniarz, powiedział kiedyś papa. Zdaje się, że to jedna z nielicznych rzeczy, jakie dają mu szczęście.

Kolejne okrutne zapamiętane ujęcie: tym razem z dziwnej, pełnej wypadków wizyty, jaką Tim złożył w Millhaven w 1993 roku, kiedy leciał z La Guardii przez dwie i pół godziny tą samą linią i, na co wskazywały wszystkie znaki na niebie i ziemi, tym samym samolotem co dziś. Nancy po drugiej stronie siatkowych drzwi małego domku na Superior Street, pędząca z uśmiechem w kierunku Tima ciemnym korytarzem, z twarzą rozświetloną zaskoczeniem i radością z niespodziewanej wizyty szwagra (ona powiedziałaby słynnego szwagra). Całkiem po prostu go lubiła, tak zwyczajnie, a on dopiero w tamtej chwili zrozumiał, do jakiego stopnia.

Ta cicha, zatroskana kobieta była często (jak się Timowi zdawało) poniewierana przez męża i uwikłana w to małżeństwo bardziej z determinacji niż miłości, jakby przygotowanie tysięcy posiłków i zarządzanie domem dawało jej wystarczająco wiele satysfakcji, by utrzymać ją w tym miejscu. Oczywiście Mark musiał stanowić główny powód; a może jednak była szczęśliwsza w małżeństwie, niż się Timowi zdawało. Miał taką nadzieję - ze względu na nich oboje.

Zachowanie Philipa przez tych parę dni wyjaśni mu wszystko; zawsze musiał podawać własną interpretację. Philip Underhill pielęgnował w sobie niezadowolenie od chwili, kiedy uznał, że jego starszy brat, którego zalety biły po oczach, najwyraźniej zagarnął przy narodzinach większość umiejętności dostępnych klanowi Underhillów. Od najwcześniejszych dni Philip nigdy nie zdobył ani nie osiągnął nic, czym by przewyższył kpiącego, zawsze lepszego starszego brata. (Mówiąc zupełnie szczerze, Tim nie wątpił, że wynosił się nad młodszego brata. Czy istnieje jakikolwiek starszy brat, który tego nie robi?). Przez całe dorosłe życie ponure niezadowolenie Philipa było jak rola, z którą utożsamił się aktor wyjątkowo do niej predestynowany; Tim pragnął wierzyć, że gdzieś głęboko kryje się prawdziwy Philip, zdolny do radości, ciepła, życzliwości, altruizmu. Ta jego ukryta osobowość będzie bardzo potrzebna po tajemniczej śmierci Nancy. Przyda się ona Philipowi, jeśli będzie chciał stawić czoło rozpaczy tak jak należy - stając z nią twarzą w twarz. A jeszcze bardziej przyda się jego synowi. Mark ciężko by przeżył świadomość, że ojciec traktuje śmierć matki jako kolejną złośliwość losu, różniącą się od innych tylko stopniem drastyczności.

Z tego, co Tim zaobserwował podczas nieczęstych powrotów do Millhaven, Mark wyglądał na chłopca z problemami - choć wolał nie myśleć o swoim bratanku w sposób, który narzucało to słowo. Nieszczęśliwy - tak, niespokojny, rozkojarzony, rozdarty między rozwijającą się arogancją a czymś, co Tim odbierał jako dobre, czułe serce. Połączenie tak konfliktowe, że w naturalny sposób prowadziło do niepokoju i rozkojarzenia. Podobnie jak wiek piętnastu lat, jeśli dobrze sobie przypominał. Chłopiec był szczupły i zgrabny, fizycznie podobniejszy do matki niż ojca, ciemnowłosy i ciemnooki - choć obecnie włosy obciął tak krótko, że ich kolor odbierało się jako nieokreślony ciemny cień - miał szerokie czoło i wąski, zdecydowany podbródek. W górnej części prawego ucha nosił dwa metalowe kolczyki. Włóczył się ubrany w wielkie podkoszulki i zbyt obszerne dżinsy, na zmianę zachmurzony i rozpogodzony w zależności od tego, jaka muzyka płynęła mu do uszu przez słuchawki niewiarygodnie maleńkiego przyrządu, iPoda lub odtwarzacza MP3. Mark był fanem dziwnej kolekcji współczesnych muzyków: Wilco, Magnetic Fields, White Stripes, Strokes, Yo La Tengo, Spiritualized i Shins, ale także Bruce’a Springsteena, Jimmy’ego LaFave i Eminema, którego cenił, zdaje się, za ironię. Jego ulubioną dziewczyną z plakatu, jak poinformował wujka w e-mailu, była Karen O z Yeah Yeah Yeah.

Przez ostatnie szesnaście miesięcy Mark wysłał do wuja cztery e-maile - nie na tyle zwięzłe, żeby zatuszowały ton, który Tim uznał za pełen świeżego dystansu i ciepła, i wolny od retorycznych popisów. Pierwszy i najdłuższy e-mail dotyczył prośby o radę, co Timowi wydało się pretekstem do rozpoczęcia korespondencji między nimi.

 

Od: munderhill697@aol.com

Do: tunderhill@nyc.rr.com

Data: sobota, 3 lutego, 2002, 16.06

Temat: przemów, o mędrcze

siemka

tu twój bratanek mark jeśli nie mogłeś rozszyfrować adresu. trochę się przegadaliśmy ze starym i chciałem cię prosić o radę, bo ci się udało uciec z tej dziury + podróżować + pisać + zamieszkać w ny = możesz mieć dość otwarty umysł. Mam nadzieję.

bo ty i tylko ty zdecydujesz, co zrobię, ojciec mówi że się z tobą zgodzi cokolwiek powiesz, nie wiem może nie chce podejmować decyzji, (mama mówi, cytuję, nie pytaj, nie chcę o tym słyszeć, koniec cytatu, to właśnie mówi mama) w przyszłym miesiącu kończę 14 l. i chcę sobie na urodziny sprawić kolczyk w języku, jeden kolo ma i mówi, że to nie boli tak bardzo i zaraz jest po. b. chcę to zrobić nie sądzisz, że 14 l. to rytualna pora na coś głupiego, zakładając że uważasz, że głupio jest przekłuć sobie język, bo ja nie? Za rok czy 2 wyjmę i znowu będę nudny i normalny, albo zrobię sobie fajne dziary, co sądzisz?

czekam na wieści od sławnego wuja

m.

 

Od: tunderhill@nyc.rr.com

do: munderhill697@aol.com

Data: niedziela, 3 lutego, 2002, 18.32

Temat: RE: przemów, o mędrcze

Drogi Marku,

Po pierwsze, bardzo się cieszę, że do mnie napisałeś! Rób to częściej. Podoba mi się myśl, że będziemy w kontakcie.

Myślałem nad twoim pytaniem. Przede wszystkim pochlebia mi, że spytałeś o moją opinię w sprawie tak osobistej. Pochlebia mi także, że twój ojciec złożył decyzję w moje ręce, choć przypuszczam, że tak naprawdę nie chciał myśleć o swoim synu z przekłutym językiem! Gdybym miał syna, też bym nie chciał.

Na myśl o przekłuwaniu języka robi mi się trochę niedobrze. Podobają mi się twoje kolczyki i myślę, że fajnie z nimi wyglądasz, ale kiedy widzę jakiegoś młodziaka z metalową kulką w języku, zawsze zaczynam się niepokoić, czy taki wynalazek nie jest trochę niewygodny. Czy to nie przeszkadza w jedzeniu? Mówię to niemal z niechęcią, ale to całe przekłuwanie języka robi na mnie wrażenie jakiegoś dziwnego samookaleczenia. Więc w tej sprawie jesteś bardziej do przodu niż ja.

Nie takiej odpowiedzi się spodziewałeś. Wiem. Przepraszam, że staję ci na drodze do tego, czego pragniesz, ale spytałeś, a ja muszę odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Wolę myśleć, że nie masz w języku metalowej kulki. Przepraszam, mały, ale i tak cię kocham.

Czy chcesz coś na urodziny? Może się zrehabilituję za to nudne mieszczaństwo.

wujek Tim

 

 

Następnego dnia w skrzynce odbiorczej pojawiły się dwie wiadomości od rodziny.

 

 

Od: munderhill697@aol.com

Do: tunderhill@nyc.rr.com

Data: poniedziałek, 4 lutego 2002, 7.32

Temat: RE: przemów, o mędrcze

TYim, to jaa Philip pisze na komputyerze Marka. Poklazał mi co mu napisałeś. Przynajmniej raz nie dałeś ciała. Wiec ci dziękuję. MNiei też się to nei podoba.

 

Od: munderhill697@aol.com

Do: tunderhill@nyc.rr.com

Data: poniedziałek, 4 lutego, 17.31

Temat: RE: przemów, o mędrcze

> Czy chcesz coś na urodziny?

Skoro już pytasz - tak. działo. :)

m.

 

Przynajmniej raz, jak ujął to jego brat, Tim poczuł wdzięczność za to, że Internet zakłada, iż jego użytkownicy nie umieją pojąć żartu bez kuksańca w żebra. Pełen błędów list Philipa stanowił inny rodzaj pociechy - bo w ogóle został wysłany.

Za życia papy bracia spotykali się - to znaczy Tim przyjeżdżał do Millhaven z Nowego Jorku - raz lub dwa razy w roku. Przez pięć lat po jego śmierci ledwie zamienili ze sobą parę słów. Papa raz przyjechał do Nowego Jorku, dwa lata po śmierci żony pod koniec lat siedemdziesiątych. Powiedział, że chciał sprawdzić, o co tyle hałasu, i zatrzymał się na poddaszu Tima na Grand Street 55, który wydał mu się niewygodny i nieprzyjazny. Jego kolana nie zgadzały się na pokonywanie trzech ciągów schodów, a Tim podsłuchał raz, jak ojciec żali się kochanemu Michaelowi Poole’owi, który mieszkał piętro wyżej z zadziwiającą i równie kochaną Maggie Lah, że wyobrażał sobie, iż jego syn ma choć tyle pieniędzy, żeby zafundować sobie windę. (Kiedyś obsługiwałem windę - wyjaśnił Michaelowi. - W słynnym hotelu St. Alwyn, w Pigtown. Mieszkali w nim wszyscy wielcy muzycy, nawet czarnuchy). Następnego dnia w trakcie małej skromnej kolacyjki, którą Tim zorganizował z Maggie Lah, Michaelem Poole’em i Vinhem Tranem, będącym wraz z Maggie właścicielem i kierownikiem Sajgonu, wietnamskiej knajpki na parterze budynku, papa odwrócił się do Michaela i powiedział:

- Wie pan co, doktorze? Jak dla mnie, kiedy umrę, cały świat może wylecieć w powietrze, a mnie to nic nie obchodzi. No bo niby czemu miałoby obchodzić?

- Czy brat Tima nie ma syna? - spytał Michael. - Nie obchodzi pana, co się stanie z pańskim wnukiem?

- Nie za bardzo.

- Stary z pana drań, co? - spytała Maggie.

Papa wyszczerzył do niej zęby. Wódka rozluźniła go do tego stopnia, że zaczęło mu się wydawać, iż ta oszałamiająca Azjatka dostrzega pod mglistą maską starości tego uwodzicielskiego łobuza, którym był w głębi serca.

- Cieszę się, że w tym Nowym Jorku ktoś ma tyle rozumu, żeby mnie zrozumieć - powiedział.

Tim zdał sobie sprawę, że przeczytał trzy strony nowej powieści George’a Pelecanosa, nie rozumiejąc nic z wyjątkiem oderwanych słów. Rozejrzał się i przekonał, że stewardesy roznoszące zapakowane posiłki znajdują się tylko o dwa fotele od niego. W Midwest Air - liniach mających tylko jedną klasę i znanych z szerokich foteli i uprzejmej obsługi - pojawienie się posiłku budziło nadal pewne zainteresowanie.

Blondynka z klasycznym akcentem z Millhaven podała mu zapakowaną sałatkę z kurczakiem, zdecydowanie przewyższającą standardy linii lotniczych, a po chwili jej bliźniaczka napełniła firmowy kieliszek ciut powyżej wymaganej normy bardzo przyzwoitym cabernetem. Tim Underhill pociągnął łyk wina i uświadomił sobie, że od dwudziestu minut, zamiast delektować się prozą George’a Pelecanosa, a następnie przystąpić do notatek do własnego, wybitnie nietypowego projektu, pogrążył się w bezowocnych obsesyjnych rozmyślaniach o swoim bracie.

Jeśli naprawdę miał zamiar cokolwiek zrobić podczas tego lotu - a wbrew wszystkiemu miał - musiał przestać się zadręczać rozmyślaniami o bracie i poświęcić co najmniej część uwagi zaskakująco mało znanej postaci amerykańskiego życia, doktorowi Hermanowi Mudgettowi, znanemu także jako H. H. Holmes. Mudgett, prawdopodobnie pierwszy amerykański seryjny morderca, a niewątpliwie jeden z najbardziej czynnych, przyjął nazwisko słynnego detektywa i zbudował w Chicago monstrualny pałac śmierci, upozorowany na hotel w samą porę, by zwabić do niego młode kobiety, które przyjechały do miasta na wystawę w 1893 roku. W tym ogromnym hotelu zamordował niemal wszystkie kobiety, które zbliżyły się do niego tylko odrobinę bliżej, niżby tego wymagało podanie mu śniadania w restauracji czy sprzedanie kołnierzyków i krawatów. L. D. Bechtel, młody muzyk i znajomy Tima, podsunął mu pomysł napisania kameralnej opery o Holmesie. Ten projekt zajmował jego myśli od dwóch miesięcy.

Tim pamiętał, kiedy poczuł, że ten temat jest jego. Ta chwila nastąpiła, gdy różne niezależne od siebie zjawiska, dające nieznaczny, lecz intensywny elektryczny impuls, nagle przypadkowo się nałożyły. Wyszedł, żeby poszperać w Księgarni Świętego Marka i wypić kawę w Starbucks i pierwszą rzeczą, która ożywiła jego natchnienie, był dziwny napis, odbity stemplem na wysokim, obłym krawężniku na Spring Street, który minął w drodze na wschód. Napis był świeży, farba jeszcze błyszczała. Dwa słowa, pisane małymi literami: zaginiony zaginiona. Czasami zespoły rockowe reklamują się napisami na chodnikach; Tim znał parę pomniejszych drukami, które z braku środków tak samo promowały książki. Pewnie ktoś mógł podobnie postąpić z tytułem filmu. Cokolwiek znaczyły te słowa, spodobały mu się. Miał nadzieję, że będzie pamiętać, by na nie spojrzeć, kiedy znowu się pojawią.

W Księgarni Świętego Marka podszedł do stołów ze współczesną beletrystyką i zdjął z półki z poezją Głuche telefony Johna Ashbery’ego. Każdą jego nową książkę kupował w ciemno. Z wielkiego stołu pełnego ogromnych albumów wziął gigantyczną kolekcję obrazów Magritte’a, otworzył na chybił, trafił i chyba po raz setny ujrzał płótno Reprodukcja zabroniona, na którym młody człowiek o gęstych włosach stoi plecami do malarza i widza, spoglądając w lustro, a ono ukazuje zamiast jego twarzy tył głowy. Spogląda na to, co jest od niego odwrócone. Ale ponieważ nie widać jego twarzy - młody człowiek jej nie ma.

I wtedy się stało. Poczuł ten charakterystyczny impuls elektryczny i powiedział sobie, że patrzy na portret H. H. Holmesa. Wszedł w temat, poczuwszy jego nastrój, jego tonację - to uczucie, które obudził w nim obraz Magritte’a. Jako obraz był to prawdziwy głuchy telefon, albo przynajmniej można go było tak interpretować, zawsze skłaniając się ku kolejnym przekłamaniom. Było to jedno z najbardziej upiornych surrealistycznych malowideł i uczucia, które w nim obudziło, łączyły się wyłącznie z przerażeniem. Tim zobaczył ich H. H. Holmesa - swojego i L.D. - przed piecem, w którym palił swoje ofiary, tyłem do widowni, śpiewającego na całe gardło i upozowanego bardziej jak ikona niż człowiek. Wizja ta miała w sobie jakiś splendor, dzięki któremu muzyka stała się niemal słyszalna. Prawie słyszał rytm i brzmienie małej orkiestry - to było wspaniałe. Zrobimy to, powiedział w duchu.

Gdy mijał Spring Street w drodze do domu, spuścił wzrok, szukając enigmatycznego zaginiony zaginiona, ale napis znikł, jakby świeża farba wsiąkła w gładki asfalt. Niemożliwe, pomyślał. Pomyliłem ulice. Wiedział, że nie pomylił, ale przez trzy czy cztery przecznice wpatrywał się w krawężniki i zrezygnował dopiero wtedy, kiedy zaczął się głupio czuć.

Teraz dotarło do niego, że wróci do miasta doskonale pasującego do jego projektu. Odkąd wyjechał po raz pierwszy, Millhaven wydało mu się stuprocentowo surrealistyczne. Nancy Underhill mogła nie mieć zrozumienia dla surrealizmu. Wymagano od niej, żeby przez półtorej dekady wspierała Philipa, kiedy tułali się z dzielnicy do dzielnicy, aż w końcu zamieszkali w domu o dwie przecznice od domu w alei Auer, w którym mamie i papie Underhillom urodzili się Timothy i Philip. Czy coś w tej starej zaniedbanej dzielnicy, znanej niegdyś jako Pigtown - z piętrowymi domami obciążonych ciemnymi, podejrzanymi gankami, maleńkimi pochyłymi trawnikami i wąskimi uliczkami, brzydkimi rzędami sklepów z alkoholem, knajp i sklepów z końcówkami serii - sięgnęło ku małej, śmiesznej Nancy Underhill i odebrało jej życie? Czy ktoś z tego świata mógł ją zabić?

Następna myśl zawstydziła go, zanim się w pełni ukształtowała: żona jego brata wydawała się zbyt skromna, zbyt, można by powiedzieć, nieważna, by mogła paść ofiarą morderstwa.

Czterdzieści minut przed lądowaniem w samolocie rozszedł się mocny, rozkoszny zapach ciasteczek z czekoladą. W Midwest Air podawano świeżo upieczone ciasteczka podczas każdego lotu wystarczająco długiego, by można było zjeść posiłek. Dziesięć minut później nad Timem pochyliła się stewardesa, która podała mu, puszczając oko, papierową serwetkę z trzema ciepłymi ciasteczkami - jednym ponad przydział. Uśmiechnęła się.

- Wie pan, kto tu siedział wczoraj?

Pokręcił głową.

- Ten aktor, który grał w Family Ties.

- Michael J. Fox?

- Nie, ten, który grał jego ojca. - Na chwilę odwróciła wzrok. - Musi być już dość stary. Ale ciągle dobrze wygląda.

Tim podniósł do ust pierwsze ciastko. Ta cudowna woń jakby uderzała do głowy, obudziła w nim dziki głód. Jak się nazywał ten aktor? Michael jakiśtam. Miał miły wygląd, jak Alan Alda bez przymilnego uśmiechu. Znowu wróciły do niego tajemnicze słowa z chodnika na Spring Street: zaginiony zaginiona.

Jak właściwie umarła Nancy?

 

 

2.

Z nekrologu w porannym Ledgerze nie dowiedział się nic oprócz wieku Nancy, paru informacji o jej rodzinie i dacie pogrzebu. Nie było fotografii. Poczuł wdzięczność - ze względu na Nancy. Znał swoją bratową na tyle, by wiedzieć, że nie ucieszyłaby się z wiadomości, iż jej fotografia ukaże się w gazecie jedynie z okazji jej śmierci. Tim znowu spojrzał na parę linijek tekstu i zdał sobie sprawę, że artykuł został opublikowany cztery dni po śmierci Nancy. Czy to nie później niż zazwyczaj? Może nie. I nie wymieniał przyczyny śmierci, jedynie słowo niespodziewanie. Nancy Kalendar Underhill, żona i matka, zamieszkała przy North Superior Street 3324, przy parku Shermana, Millhaven, została niespodziewanie odebrana oddanej rodzinie i kochającym przyjaciołom. Niespodziewanie odłożyła łyżkę i makutrę, zdjęła twarzowy fartuszek, rozłożyła ręce i znikła z powierzchni ziemi, startując pod precyzyjnym kątem czterdziestu pięciu stopni.

Tim poczuł jakieś osobliwe zamieszanie w rejonie serca. Tak, Nancy właśnie tak zrobiła. Kiedy się dowiedział, musiał podejść do łóżka i usiąść - i to szybko. Nancy wystrzeliła z tej planety z własnej woli. Żona Philipa i matka Marka odebrała sobie życie. Teraz stało się jasne, że od samego początku źle ocenił sytuację. Przeszkodził mu głos Philipa, jego słowa. Ten głos był stłumiony, opanowany tak, by zdusić wszelkie emocje, jakie mogły przezeń przebijać: Philip, któremu ktoś przydepnął gardło. Philip, który sam sobie przydepnął gardło. Byłby szczęśliwy, gdyby Tim nigdy się nie dowiedział, że Nancy nie umarła we śnie. Uważał, że przekazując tę informację, coś traci, że oddaje nieco władzy w ręce brata. Dlatego ten zduszony, przydeptany głos udzielał jak najmniej wiadomości. Uznałem, że powinieneś się dowiedzieć, iż Nancy niespodziewanie zmarła wczoraj po południu. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko, chyba można powiedzieć, że jestem w szoku. W szoku. To pewnie trochę potrwa, tak? Nie musisz mówić od razu, ale daj mi znać, czy chcesz przyjść na modlitwę w piątek i pogrzeb i tę resztę w sobotę po południu.

Równie dobrze mógłby rozmawiać z automatyczną sekretarką.

Pewnie nie będziesz się chciał u nas zatrzymać, co? A w ogóle kiedy chcesz przyjechać?

Serce Tima zadrżało na myśl o tym, co musi czuć Mark.

Zorientował się, że mocno przyciska dłońmi czubek głowy, jakby się bał, że ta nowa informacja wyskoczy z niej i zacznie skakać po hotelowym pokoju, bryzgając krwią. Poczuł się jak Philip. Opuścił ręce i przez jakiś czas koncentrował się tylko na oddychaniu. Co miał powiedzieć bratu?

Wraz z tym pytaniem nadeszła ogromna, brudna fala nieszczęścia i rozpaczy, a z nią przeszywający ból na myśl o Nancy Underhill, o tym, co musiała czuć przez te poprzedzające tygodnie i dni. To było monstrualne, obsceniczne. Tim natychmiast podjął decyzję: nie wyjedzie z Millhaven, nie dowiedziawszy się, dlaczego Nancy się zabiła. Było tak, jakby to ona sama mu to rozkazała.

 

Z dziennika Timothy’ego Underhilla,

12 czerwca 2003 roku.

 

Zameldowałem się w Pforzheimer Hotel i żeby sobie w pełni uświadomić, że znowu jestem w moim rodzinnym mieście, przywołuję głosy Millhaven. Kochany e-mailowy głos mojego bratanka Marka, jadowite burczenie Philipa, nawet papierosowe chrypienie papy. Dlaczego by wśród tych głosów nie usłyszeć i Nancy?

Głos Nancy był miękki, omszały jak piłka tenisowa. Raz spytała: Jak właściwie pisze się książkę?. Z duszą na ramieniu, odpowiedziałem. Roześmiała się ślicznie, przymykając oczy. Nancy prowadziła dział reklamacji w gazowni. Philip, wicedyrektor Gimnazjum i Liceum im. Johna Quincy’ego Adamsa (Quincy’ego), chciał, żeby rzuciła tę pracę. Uważał, że poniża go, iż ludzie całymi dniami wrzeszczą na jego żonę, choć jeśli się dobrze przyjrzeć, jego praca nie była aż tak odmienna. Wkurzało go, że Nancy potrafi się z tego śmiać. Według niego skoro już się upierała, żeby codziennie chodzić do tej pracy, mogłaby przynajmniej mieć tyle przyzwoitości, żeby pokazać, ile ją to kosztuje. Przez cały dzień te głupie czarnuchy wymyślają jej od kurew - powiedział mi raz scenicznym szeptem. - Ty byś potrafił to codziennie znosić?.

Oni nie są głupi - odpowiedziała - i na pewno nie wszyscy są czarni. Po prostu się boją, że zamarzną na śmierć, jeśli zamkniemy im gaz. Osiągamy kompromis i to wszystko.

A biali też dostają taki kompromis? - chciał wiedzieć Philip.

Ta praca musiała być dokuczliwa, ale Nancy robiła dobrą minę do złej gry. Wieczorami gotowała dla Philipa i Marka. Najwyraźniej robiła też wszystko w domu. Pracowała więc na dwóch etatach, a głowę daję, że rzadko narzekała. Dla dziewczyny z Pigtown Philip musiał być dobrą partią. Już jako początkujący nauczyciel codziennie chodził w krawacie i marynarce. Może wtedy był z nią bliżej, może okazał jej trochę serca, trochę duszy, co przekonało ją, że to wszystko nie zniknie z czasem. Pomyśleć o tym długim małżeństwie, pomyśleć, jak znosiła tę osobę, którą się stał. Pamiętam blask jej oczu, kiedy biegła do mnie korytarzem, ten blask, który widziałem przez siatkowe drzwi. Ogromny potencjał uczuć, zmarnowany i nieużywany - może tylko w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin