Cathy Cash Spellman
Malowane wiatrem
Przełożył: Adam Kozieł
Tytuł oryginału: Paint with the Wind
Wydanie oryginalne 1983
Wydanie polskie 1992
Powieść C. C. Spellman zabiera czytelnika w podróż przez malowany ze zdumiewającym realizmem świat, który znamy już z kart wielu książek. Wędrujemy z jej bohaterami przez bezdroża, lasy, pustynie i miasta, chatki niewolników, nędzne farmy, zagubione w górach obozowiska poszukiwaczy złota, zadymione saloony i szulernie, indiańskie wioski, sceny teatrów, rezydencje plantatorów i pałace możnych tego świata. Cathy Cash Spellman nie opowiada nam przygód Fancy i Harta, ona zmusza nas żebyśmy przeżywali je razem z nimi. Każe nam zanurzyć się w dziką kipiel miłości i nienawiści, życia i śmierci, i nie wypuszcza nas z niej aż do ostatniej, malowanej wiatrem strony.
Spis treści:
Księga I. Albatros na wietrze. 9
Księga II. Ogień na wietrze. 109
Księga III. Oślepione serce. 175
Księga IV. Niesiona wiatrem. 247
Księga V. Huragan. 293
Księga VI. Tam gdzie wschodzi Słońce. 345
Księga VII - Grzmot w górach. 417
Księga VIII. Pył na wietrze. 531
Księga IX. Świeca na wietrze. 597
Księga X. Przypomnij sobie wiatr. 768
Księga XI. Będę tęsknić za wiatrem. 835
Księga XII. Taniec na wietrze. 844
Księga XIII. W burzę. 894
Księga XIV. Tęczowy wiatr. 947
Dedykuję tę książkę mojej matce
Catherine Cash
1912 - 1988
Droga Kate,
Ofiarowuję ją Tobie. Z miłością i wdzięcznością.
Za wszystko, czego mnie nauczyłaś, za wszystko, co mi dałaś i za wszystko, co próbowałaś zrobić.
Mam nadzieję, że tam, w Niebie, Dobry Bóg nie radzi się Ciebie w każdej sprawie i znajdziesz czas, żeby ją przeczytać.
Na kartach tej powieści pojawią się postacie historyczne.
Są nimi:
Geronimo
Naiche
Generał George Crook
Generał Nelson Miles
H.A.W. Tabor
Baby Doe Tabor
Augusta Tabor
John McCombe
John Arkins
George Fryer
Jerome B. Chaffe
David H. Moffat
Jim Grant
Wszyscy inni żyli tylko w mojej wyobraźni.
Nazywali ją „Fancy, która oddaje się każdemu”. Oczywiście, naprawdę nazywała się inaczej. Pokochała dwóch mężczyzn. Może kochała również trzeciego... Niewielu, jak na takie życie. Gdyby nie była taka wybredna, byłoby ich na pewno więcej.
Przez nią zrujnowałem pewnego mężczyznę, innemu zniszczyłem reputację, jeszcze innego zabiłem. I gdyby było to konieczne, zrobiłbym to jeszcze raz. Ale to przecież zakończenie mojej opowieści, a powinniśmy zacząć ją od początku.
Hart McAllister odłożył pióro i podniósł głowę. Przez chwilę niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w ścianę, ale prawdę mówiąc, w ogóle jej nie dostrzegał.
Był olbrzymim mężczyzną. Lata zatarły nieco kontury potężnej szczęki, wplotły siwe pasma w gęste kasztanowe włosy i zamgliły ciemny błękit oczu, które potrafiły kiedyś tropić Geronima i wyczarować dwa płótna wiszące dziś w Luwrze. Lecz czas okazał się bezradny wobec mierzącego metr dziewięćdziesiąt pięć ciała, niedźwiedzich barków i twarzy pełnej godności, jaką przeznaczenie obdarza tych, których pragnie wynieść nad innych. Sięgnął po pióro.
Mój starszy brat, Chance, i ja, urodziliśmy się w Kansas, w piątej dekadzie dziewiętnastego stulecia, w odstępie piętnastu miesięcy. To był surowy kraj, kraj banitów i wściekłych wiatrów pustoszących prerię. Kraj, który za swe bogactwa żądał krwi. Ten kraj dawno już zniknął... w trawach skubanych przez bydło wyrosły dziś miasta, a złote pola pszenicy ciągną się aż po horyzont. Jakiś głupiec mógłby pomyśleć, że to dzieło Stwórcy. W tamtych czasach życie było paloną słońcem udręką. Ptaki rozpaczliwie szukały drzew. Każdą zdobycz trzeba było wydzierać z bezlitosnych rąk Losu.
Mego brata, Charlesa Yancy McAllistera wszyscy nazywali Chancem. Nie bez powodu[1]. Diabelska odwaga tego dziecka przekształciła się z czasem w zamiłowanie do hazardu. Jego awanturniczej natury nigdy jednak nie splamiła podłość.
Był z pewnością najlepszym bratem, jaki kiedykolwiek stąpał po tej Ziemi. I nigdy, nic nas nie poróżniło. Nawet Fancy. Ale to bardzo długa historia.
Hart przestał pisać, opuścił głowę i pogrążył się we wspomnieniach. Jak opowiedzieć ich historię?. Jak pokolenie dorastające w poczuciu bezpieczeństwa może zrozumieć czasy kształtujące postaci takie, jak Chance i Fancy. Z piersi Harta wyrwało się ciężkie westchnienie. A może jęk?
- Chryste! - wyszeptał do ścian pogrążonego w ciszy pokoju. - Jak ja ich kochałem.
Myśli Harta McAllistera ciągle błądziły w zamierzchłej przeszłości. Te trudne czasy zahartowały ich cierpienia i marzenia popychały do desperackich czynów.
Historia nie mieszka w zakurzonych księgach, jej żar - podsycany potem, znojem i krwią - trawi serca mężczyzn i kobiet.
Starzec ocknął się z letargu. Pochylił się nad kartką papieru. Ze wspomnień wyłaniał się powoli początek tej opowieści. A właściwie dwa początki. Ich i Fancy. Wszystko to działo się wokół niej. Bez niej nie doszłoby do tego wszystkiego. A nawet gdyby - nikt inny nie potrafiłby mu pewnie złamać serca.
„Przyjaźń zawarta w domu jest najtrwalsza.”
BANDANA McBAIN
Dziesięcioletnia Fancy Deverell obudziła się z płaczem. W jej spokojne sny wdarły się nagle jakieś szorstkie dłonie, zakrywające usta i szarpiące pościel. Fancy wiła się w ramionach prześladowcy, walcząc o oddech. Strach ścisnął jej gardło, krew boleśnie pulsowała w skroniach.
- Cicho, dzieciaku! - syknął znajomy głos, - Atticus przyjść cię bronić.
Gigantyczny cień wyprostował się nagle i dopiero teraz rozpoznała w nim Atticusa - kowala, sztukmistrza i totumfackiego właściciela plantacji.
Wrzaski i suchy trzask wystrzałów przeszyły noc, która spowijała świat, przeglądający się w oknach jej sypialni.
- Gdzie jest mama? - wykrztusiła, zastanawiając się przed czym to miano by jej bronić. Jeszcze przed godziną, gdy niania Erline układała ją w łóżku i otwierała okna, przez które wdarł się do pokoju tajemniczy zapach goździków porastających bagniste rozlewisko, świat wydawał się zupełnie bezpieczny.
- My znaleźć potem twoja mama - odpowiedział szorstko Atticus.
Fancy dostrzegła płomienie liżące futrynę okna i, tym razem, nie opierała się, gdy Atticus bezceremonialnie owijał ją kocem. Utonęła w opiekuńczych ramionach i z całej siły wtuliła twarz w pierś mężczyzny.
Atticus biegł. Owinięta kocem Fancy podskakiwała w rytm jego kroków. Słyszała urywany dławiony gęstym dymem oddech swego wybawcy, odległe jęki, krzyki, kanonadę, przekleństwa i wybuchy chrapliwego, męskiego śmiechu. Czuła żar szalejącego ognia. Bala się głośno płakać.
- Oni wszystko przeszukać - mruknął Atticus.
W tym zamieszaniu zapomniał o swoim „wykwintnym” języku, z którego był niezwykle dumny i wrócił do dialektu, jakim posługiwali się rozmawiający między sobą niewolnicy. Dzięki urodzonej na plantacji żonie. Atticus mówił znacznie lepiej niż inni niewolnicy.
- Chcę do mamy i taty - pisnęła dziewczynka próbując oswobodzić głowę. - Oni będą wiedzieli, co zrobić.
- Cicho dzieciaku. Chcieć pomyśleć. - Atticus najwyraźniej nie rzucał słów na wiatr, bo niemal natychmiast wyszeptał triumfalnie: - Stara cysterna!
Znów owinął ją kocem i zaczął biec.
- Oni zabić wszystkich, których znaleźć. I oni ukraść wszystko, co zobaczyć. Oni nie zostawiać żadnych świadków. Białe śmiecie w mundurach.
Nagle Atticus stanął, położył ją na ziemi i odwinął koc. Dziewczynka mrużyła oczy i ciężko oddychała, słowo zabić ugodziło ją w samo serce. Ale w oczach starego niewolnika dostrzegła coś, co kazało jej zrezygnować z wszelkich pytań. Przyklęknął obok niej. Rozglądał się nerwowo, jak lis osaczony przez sforę myśliwskich psów. Poczuła, że ta chwila zwłoki i strata kilkunastu bezcennych sekund kosztuje go bardzo wiele.
- My musieć przeżyć. Miz Fancy! Rozumieć?
Dziewczynka przygryzła dolną wargę i skinęła głową, w dwóch wielkich łzach zalśnił srebrny blask obojętnego na wszystko księżyca. Atticus podniósł ją i mocno przytulił, na moment znów straciła oddech. Wiedział, że nie zrozumiała jego słów, ale czuł, że mu wierzy. Jak mogłaby zrozumieć, że to dobrze znane, bezpieczne życie właśnie się skończyło?
Atticus posadził ją na swoich potężnych barkach. Świat, widziany z tej wysokości, wydał się jej jeszcze bardziej obcy. Atticus schodził ostrożnie do starej, zniszczonej studni. Małe ręce objęły jego szyję z desperacką siłą, tak że z trudem chwytał powietrze. W oddali milkły odgłosy bitwy.
Przeklęci Jankesi! Pijana, leniwa zgraja wywijająca pistoletami i pałaszami, rabująca wszystko, co zdoła unieść. A może to nie byli Jankesi, tylko przebrani renegaci z konfederackich oddziałów?
I massa, którego w domu utrzymywała jedynie zraniona noga, kuśtykający do nich na werandę, a tuż za nim pani w szlafroczku... Gdyby Kapitan Deverell nie obraził tej hołoty, pewnie zostawiliby w spokoju jego i panią. Zadowoliliby się grabieżą.
Gdy wybuchła strzelanina. Atticus już wiedział, jak to wszystko musi się skończyć. Przebrana zgraja mętów pozbawionych dowódcy włóczyła się po okolicy w poszukiwaniu dobrej zabawy i łatwego łupu. Po upadku Vicksburga i Port Hudson byli pewni swej bezkarności.
Armia Federalna kontrolowała Missisipi, Nowy Orlean i Zatokę. Posiadłości Winna, Jacksona i wielu innych łupiły grupki dekowników, dezerterów i partyzantów z Missouri. Ich ślady znaczyła krew i zgliszcza. Właściciele plantacji żyli w strachu przed Jankesami i zdrajcami z oddziałów Konfederacji.
Parne nocne powietrze nie docierało do wiekowych, oślizgłych, lodowato zimnych kamiennych płyt. Potężnym ciałem Atticusa wstrząsnął dreszcz. Miał nadzieję, że w studni nie zagnieździły się węże.
Każdy krok sprawiał mu coraz więcej trudności. Nawet silnym chłopom - uśmiechnął się ze smutkiem do swoich myśli - sześćdziesiątka i dziesięcioletni dzieciak na karku przeszkadzają we wspinaczce po omszałych kamieniach. Dzięki Bogu, Fancy była mała i bardzo drobna.
Stopa Atticusa dotknęła wody. Uchwycił mocniej zimną, oślizgłą płytę, zastanawiając się, jak długo jego palce utrzymają się na tym kruchym występie.
- Boję się Atticusie - usłyszał drżący szept. - „Oni zabić wszystkich, których znaleźć” - te przerażające słowa ciągle dzwoniły jej w uszach, ale nie mogła zmusić się do zadania żadnego pytania. Bała się odpowiedzi.
- Ja też, słoneczko - odpowiedział miękko. - Ale nie możemy mówić, dopóki oni nie odejść.
Drętwiały mu nogi. Po wyjściu z tej dziury będzie musiał znaleźć żywokost i melasę, żeby wygnać reumatyzm ze starych kości. Na ścianach małej chatki Atticusa suszyły się zioła o dziwnie brzmiących nazwach, takich jak wiedźmi jad czy gęboziel, z których stary niewolnik robił lekarstwa. Massa Deverell często powtarzał, że Atticus wie więcej o leczeniu naturalnymi środkami, niż wszyscy lekarze z Nowego Orleanu.
Atticus słyszał cichy szloch, ale nie przychodziły mu do głowy żadne słowa, które mogłyby go ukoić. Czasami najlepiej wypłakać wszystkie problemy, jeśli nie można zrobić nic innego. Zastanawiał się, co pozostało z Beau Rivage.
Ta posiadłość budziła zazdrość wszystkich sąsiadów. Spoglądała ze szczytu wzgórza na bezkresne, kipiące zielenią łąki i przecinającą je rzeczkę, która podzieliła się swym dźwięcznym imieniem z plantacją.
Majestatyczną rezydencję z potężnymi, białymi kolumnami i ocienianymi winoroślą werandami, przez cały rok otaczała bujna roślinność. Tryskające radością magnolie podkreślały delikatny wdzięk wiosen, a wytworne wiązy i buki dodawały powagi jesieniom. Słodkie drzewka oliwne pokryte srebrzystym welonem mchu pochylały się nad wąskimi alejkami niczym uroczyste wdowy... mirt i róże przesycały wieczory zapachem, który kojarzył się z błogosławieństwem.
Deverellowie z Beau Rivage byli plantatorami od trzech pokoleń - wystarczająco długo, by uwierzyć, że ta ziemia należy do nich od zawsze. Byli rodziną bogobojną, a zarazem hojnie przez Niego obdarowaną. James Deverell odziedziczył pokaźną fortunę i pola uprawne zwane „Wielka trawa”. Włożył w nie wiele pracy i myślał z dumą, że zostawi swemu synowi Armandowi i córce Francoise najpiękniejszą i najbardziej dochodową plantację cukru w Luizjanie.
Francoise miała ciemne włosy i oczy swojej matki, która dała jej to imię w nadziei, iż dzięki niemu ożywi i podtrzyma europejskie tradycje przywiezione przed laty z rodzinnego Paryża i Savannah.
- To fantastyczne imię dla takiego małego szkraba - powiedział Atticus swemu panu, od tego czasu nikt nie nazwał jej inaczej niż Fancy.
Atticus i Fancy zawsze byli przyjaciółmi. Stary niewolnik był najmilszym Murzynem, jakiego mieli i najlepszym kowalem w okolicy. Nawet James Deverell był dumny z jego dokonań. Plotkowano, też że zna się na magii. Dziewczynka usłyszała kiedyś, jak jeden ze starych niewolników, pamiętających jeszcze Afrykę, nazwał go „czarownikiem”. Nikt nie chciał jej wyjaśnić znaczenia tego słowa.
Mamo, Tato, gdzie jesteście? Czemu po mnie nie przychodzicie? Wtulając się w Atticusa Fancy drżała w lodowatym mroku. Bolały ją zaciśnięte kurczowo dłonie, bolały plecy, gardło i głowa. Oparła czoło na ramieniu niewolnika i zapadła w niespokojny sen.
Żołnierze odeszli tuż przed świtem. Atticus zmusił swe zdrętwiałe ręce do kolejnego wysiłku. Sztywne, krwawiące palce zaciskały się z trudem na oślizgłych kamieniach.
Ciężki, gryzący dym spowijał ziemię jak mgły z piekielnych bagien. Wgryzał się w oczy i w płuca, zostawiał na więdnącej trawie czarny, cuchnący osad. Ruiny Beau Rivage tliły się posępnie na szczycie wzgórza. Purpurowy blask wschodzącego słońca mieszał się z ponurą czerwienią płomieni pełgających po zgliszczach. Fancy patrzyła z niedowierzaniem na poskręcany, sczerniały szkielet tego, co jeszcze wczoraj było jej domem.
- Atticusie, pomóż mi znaleźć mamę i tatę! - zobaczyła łzy spływające po pomarszczonych policzkach starego niewolnika, wyciągnęła rączkę i wytarła je jednym, stanowczym ruchem.
Ruszyli ku dymiącym ruinom. Uderzyła ich niezwykła, przejmująca cisza przerywana jedynie odległymi trzaskami dogorywających płomieni. Milczały wszystkie ptaki i owady.
Mijali opuszczone chatki niewolników; ci, którym się udało, przepłynęli rzekę i zniknęli na okalających ją bagnach. Mała dłoń Fancy zacisnęła się na ramieniu Atticusa gdy przechodzili obok martwego ciała Andrewsa, nadzorcy. Dziewczynka nigdy przedtem nie widziała dzieła śmierci.
Dotarli na szczyt. Przed nimi leżały strzaskane pozostałości imponującego portyku Beau Rivage.
- Jezu Chryste! - jęknął Atticus zasłaniając oczy dziecka, ale Fancy zdążyła dostrzec postać rozciągniętą na schodach.
- Mamo! Mamo! - krzyknęła wyrywając się Atticusowi. - Mamo, już jestem!
Skulona postać w rozerwanym szlafroku odsłaniającym nagle biodra wyglądała jak porzucona, popsuta lalka. Gabrielle Deverell nie żyła. Kilka stóp dalej leżały, zdarte z jej ciała, białe majtki. Fancy zamarła wpół kroku... na piersi matki, wokół małego otworu pozostawionego przez kulę, rozkwitała wielka czerwona róża zaschniętej krwi.
Dziewczynka drżała. jej gardło dławił spazmatyczny płacz. Nagle świat zniknął i był już tylko krzykiem. Krzykiem zaprzeczającym prawdzie, wymazującym z pamięci ten dzień, ciało matki... Nie przestanę krzyczeć. Nigdy! Nigdy! Nigdy... - powtarzała w myślach. Nie poczuła upadku. Nie czuła podnoszących ją i tulących rąk Atticusa. A ten znał krzyk rozpaczy zbyt dobrze, żeby próbować go tłumić. Taki krzyk może zabić, jeśli nie pozwoli się mu trwać.
I trwał, trwał bardzo długo. A potem powoli gasł w umęczonym gardle. Spazmatyczne dreszcze przestały wstrząsać ciałem dziewczynki wtulonej w czarne ramiona olbrzymiego człowieka. Atticus nucił dziwną, kojącą pieśń. Przez ścianę urywanego płaczu docierały do Fancy tylko strzępy obcych, rytmicznych słów. Pozwoliła im sączyć się w jej rozpacz i, po chwili, podpłynęła do niej ciemność. Poddała się i zatonęła w ciszy dającej spokój zapomnienia.
Atticus położył na ziemi nieprzytomne dziecko. Wiedział, że sen przywołany przez magiczną pieśń, da mu czas na zebranie potrzebnych rzeczy i pogrzeb.
Szukał w ruinach ciała massa Deverella. Znalazł je na spustoszonej werandzie. Zastanawiał się przez chwilę, czy plądrowano posiadłość, gwałcono i zabijano żonę na jego oczach? Czy kazano mu patrzeć i zabito dopiero potem? W płonącym domu, w którym się urodził, na tej ziemi, o której myślał, że należy do Devellerów na zawsze.
Fancy stała nad świeżym grobem. Gdy spała, ciała jej rodziców gdzieś zniknęły. Atticus powiedział, że ich pogrzebał, ale teraz nie potrafiła o tym myśleć... później... później się zastanowi, gdzie podziała się mama... gdzie zniknął tata... znajdzie ich później.
Powietrze przesycał mdły zapach spalonej trzciny cukrowej. W zaciśniętej pięści Fancy spoczywał pukiel włosów, które, jak powiedział Atticus, należały do jej matki. Wpatrywała się w ten gruby, brązowy lok, dziwnie patetyczny i nie mający nic wspólnego z ciemną, lśniącą koroną noszoną dumnie przez matkę. Mimo to ściskała go kurczowo.
- Francuzki są najpiękniejszymi kobietami na świecie - powiedział Fancy ojciec patrząc na matkę układającą przed lustrem misterną fryzurę. - Mężczyźni pragną ich bardziej niż innych kobiet.
Fancy włożyła pukiel do kieszeni, do której trafiła już maleńka pozytywka. Atticus powiedział, że ta wykwintna zabaweczka musiała wypaść z sakwy rabusia.
Muskularna pierś starego niewolnika ociekała potem. Szerokie pręgi blizn przecinających jego plecy lśniły w promieniach słońca.
- I ty i ja czujemy się okropnie. Ale musimy zdecydować, co dalej - powiedział Atticus odwracając się od mogił.
Fancy bez słowa skinęła głową. Widziała, że Atticus wyciąga z ruin jakieś przedmioty: nóż, nożyczki, igły, nici, ubrania. Miał też parę jej bucików, które musiał zabrać z domu jeszcze wczoraj. Odnalazł swoje, cudem ocalałe, bandżo i lecznicze zioła. Inne wartościowe przedmioty zostały zniszczone albo skradzione.
- A teraz, Miz Fancy, my musieć cię gdzieś zabrać i to szybko. Możesz pójść do krewnych swojej mamy, jeśli my wiedzieć, gdzie oni mieszkać - przechylił pytająco głowę. - Wiesz, skąd pochodzić twoja mama?
Fancy potrząsnęła główką.
- Wiem tylko, że to miejsce nazywa się La Retourne i leży na północ od Savannah.
- Na północ od Savannah jest bardzo dużo ziemi. Jak ich znaleźć? Trwać wojna. Ty może zostać z Massa Redmond w Tremayne. Jeśli tam nie stać się to, co tutaj, ale...
Tremayne była najbliższą plantacją, ale od głównej rezydencji dzieliło ich przynajmniej piętnaście mil. O świcie Atticus zobaczył odległą smugę dymu. Domyślił się, dlaczego z Tremayne nie nadeszła żadna pomoc.
- Nie lubię Johnny'ego Redmonda, Atticusie. Czwartego lipca, na świątecznym pikniku, był dla mnie bardzo podły, a dziewczynki z Redmond są zupełnie niemożliwe.
Atticus zachichotał.
- To nie mieć dziś żadnego znaczenia, czy ich dziewczynki być niemożliwe, czy możliwe, słoneczko. Żebracy nie móc być wybredni.
- Ja nie jestem żebraczką - odpowiedziała ostro Fancy, dotknięta do żywego jego słowami. -Jestem Francoise Deverell z Beau Rivage. Nie jestem żebraczką. - W jej oczach malowała się duma i arogancja uprzywilejowanych.
...
entlik