Carol Shields
Zagadka wiecznego pióra
Z angielskiego przełożyła Ludmiła Mariańska
Tytuł oryginału: Swann
Wydanie oryginalne 1987
Wydanie polskie 1998
„Zagadka wiecznego pióra” to przemyślnie skonstruowana i trzymająca w napięciu powieść, w której wątek kryminalny łączy się z głęboką refleksją nad sekretem twórczości poetyckiej oraz nad tajemnicą, jaką stanowi życie każdego w istocie człowieka. Po Mary Swann, prostej wiejskiej kobiecie, zamordowanej przed laty w nie wyjaśnionych do końca okolicznościach, pozostał wydany w niewielkim nakładzie tomik olśniewających wierszy. Zwracają one uwagę młodej badaczki literatury, a postać tragicznie zmarłej poetki budzi zainteresowanie doświadczonego autora biografii wybitnych pisarzy. Na sympozjum poświęcone zapoznanej artystce słowa ma też przybyć zaprzyjaźniona z nią niegdyś bibliotekarka i wydawca zbiorku, emerytowany redaktor prowincjonalnej gazety. Jednak jeszcze przed tym spotkaniem zaczynają ginąć nieliczne egzemplarze książki Mary Swann i pozostałe po niej pamiątki, w trakcie obrad zaś zostają skradzione teksty referatów, rękopisy i inne przygotowane materiały. Komu może zależeć na tym, by zatrzeć wszelkie ślady życia i dorobku poetyckiego Mary Swann?
Spis treści:
Sara Maloney. 5
Morton Jimroy. 85
Rose Hindmarch. 159
Co Rose Hindmarch ma na głowie. 159
Pewne znaki orientacyjne. 164
Teraz ukazuje się Rose. 169
Gdzie Rose mieszka. 172
Sobotni wieczór w Nadeau. 182
Bezładne rozmyślania Rose Hindmarch. 190
Rose Hindmarch nawiedza listopadowa chandra. 202
Rose i Homer jadą na niedzielną przejażdżkę. 208
Rose dostaje list, a także sama pisze. 220
Rose Hindmarch wydaje przyjęcie. 223
Frederic Cruzzi. 228
Okrężna introdukcja. 228
Kilku przyjaciół Cruzziego. 230
Nie napisana autobiografia Cruzziego w jednym zdaniu. 237
Kilka ostatnich zaproszeń i odpowiedzi. 239
Sny Cruzziego. 260
Krótka nie przepisana historia wydawnictwa Peregrine Press: 1956-1976. 265
Nie napisana relacja z dnia 15 grudnia 1965 roku. 274
Dom, w którym Cruzzi przeżył większą część swojego życia. 300
Sympozjum poświęcone Mary Swann. 307
Sarze Ellisyn Shields
Rzeki tego kraju
Żłobią dno schną uśmiercają.
Wody mojego ciała
Niewidoczne wzbierają.
Mary Swann
Nie tak dawno, bo jakieś dwa lata temu, kiedy miałam dwadzieścia sześć lat, nosiłam wytarte dżinsy i koszulki ozdobione na przodzie najdziwniejszymi nadrukami. Na takim etapie wtedy byłam. Teraz jestem właścicielką sześciu par pięknych pantofelków, które, kiedy ich nie noszę, trzymam w oryginalnych pudełkach, owinięte w bibułkę. Każda para kosztowała co najmniej sto dolarów. W szafie wiszą trzy suknie (prać tylko chemicznie), dwa drogie kostiumy i osiem jedwabnych bluzek przeważnie koloru lilaróż i złotawego jak brandy. Może to niezbyt wiele, ale zadowalająco. Czytałam Henry'ego Thoreau, i wiem, że prawdziwe bogactwo kryje się w królestwie ducha; jestem jednak osobą, która potrafi wydobyć się z głębokiej depresji, kiedy pogładzi palcami kaszmirowy szal.
Nazywam się Sara Maloney i mieszkam sama. Zawodowo - w tych czasach ludzie lubią wiedzieć coś na ten temat - zajmuję się nauczaniem na uniwersytecie, a także jestem feministyczną pisarką, która ma pewne wątpliwości co do kierunku feministycznego pisarstwa w Ameryce. Od dwudziestu pięciu lat krzyczymy: „Moje życie należy do mnie!” Wzruszający okrzyk, odbijający się szerokim echem, ale właściwie, jaki zawiera sens? (Kiedyś świetnie wiedziałam, co to znaczy wolność, a teraz nie mam pojęcia. Naturalnie okropnie mnie irytuje, że tę wiedzę utraciłam).
Wczoraj wieczorem Brownie, który dzielił ze mną łoże, jak to zazwyczaj czyni we wtorki, zarzucił mi, że stanowię klasyczny przypadek wypalenia się. Zarzut ten stanowczo odrzucam. O, potrafię jeszcze być impulsywna i trudna! Bywają dni, kiedy we wszechświecie istnieje jedynie Virginia Woolf, z którą chciałabym porozmawiać; ale ona, oczywiście, nie żyje, zresztą i tak by mnie nie polubiła. Jestem zbyt postrzelona. Mogłabym też pogadać z Mary Swann. Ale ona również odeszła. I to całkowicie.
Takie nastroje nachodzą mnie i odchodzą. Najczęściej panna Maloney jest kobietą wesołą, ach, naprawdę, bardzo wesołą! I bardzo zajętą. Wstaje o siódmej, trzykilometrowy bieg w parku Waszyngtona (spójrzcie, jak sunie naprzód równymi wielkimi susami), potem do domu na grzankę z białej bułki i naturalny sok pomarańczowy. Prysznic, a następnie wkłada na siebie piękne, bezwstydne stroje.
Sprawdzam w lustrze, jak wyglądam. Halo, jak tam? I potrząsam palcami z długimi, czystymi, nie polakierowanymi paznokciami. Nigdy nie będę musiała robić makijażu - przynajmniej w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Potem łapię torebkoteczkę, włoską, 300 dolców, i ruszam w drogę. „Ruszam w drogę” - ten zwrot napełnia moje usta jak banieczki piany. Zwracam szczególną uwagę na takie zwroty. Są mi potrzebne, daję słowo.
Nie mam samochodu. Wybiegam z domu prosto w obłok grubej, złocistej październikowej mgły, idę prosto ulicą Sześćdziesiątą Drugą do Cottage Grove i dalej Cottage Grove, z rozmachem wymachując torebką, żeby dodać sobie odwagi. Napady w ciągu dnia nie są w mojej dzielnicy czymś niezwykłym, mam przy sobie najwyżej pięć dolarów, tandetny zegarek i pęk nie pasujących do niczego kluczy. Kiedy idę ulicą, nastawiam walkmana jak najgłośniej. Nie Mozarta, nie teraz - tylko lekki podkład spokojnego rocka, który pomoże mi rozpocząć dzień z nadzieją i może uchroni od złego. Na głowie mam cudowny kapelusz z szerokim rondem. Jedwabna lamówka wspaniałego angielskiego płaszcza przeciwdeszczowego szeleści akurat na wysokości kolan. Noszę doskonałe pończochy i nauczyłam się dobierać je odpowiednio do tego, co mam na sobie.
- Dzień dobry, doktor Maloney! - woła sekretarka wydziału, kiedy wchodzę na uniwersytet.
- Dzień dobry, panno Lundigan - odśpiewuję.
Takie formalne przywitanie należy do codziennego rytuału. W każdym innym wypadku mówię do niej „Lois” albo „Lo”, a ona zwraca się do mnie „Saro”. Jest w wieku mojej matki, ma krwistoczerwone paznokcie, a włosy tak skręcone i zbite, że wyglądają, jakby były prosto z fabryki peruk. Pisze na maszynie fantastycznie. Czysto, wyraźnie, równo, a gdy dojeżdża do marginesu, słychać tylko: zing. Wręcza mi pocztę i kopię moich notatek z wykładu po korekcie.
Dzisiaj, za dziesięć minut - Boże, pomóż mi! - będę mówić do setki studentów (w tym do dziewięćdziesięciu kobiet) na temat: „Amy Lowell. Zagadka Ameryki”. O drugiej, po szybkim lunchu - libański chlebek z serem - prowadzę cotygodniowe seminarium: „Kobiety w prozie Środkowego Zachodu”. Wokół mnie przy stole siedem jasnych twarzy doktorantek, każda rzuca kilowaty kobiecego blasku, tak że cały pokój jest naładowany, oczekujący i tryskający inteligencją.
Zwykle potem nasza paczka wychodzi na piwo. W barze na Sześćdziesiątej Drugiej przedstawiamy malowniczą scenę - portret olejny: kobiety siedzą kołem, ciemne płaszcze rzucone na oparcia krzeseł, kołyszą się kolczyki (łokcie i ramiona ożywiają kompozycję), szklanki podniesione z rozwagą do rozważnych warg, oczy wzniesione, sprośności, erudycja.
Zapominają, która godzina i gdzie się znajdują. Zapominają, że siedzą w barze na Sześćdziesiątej Drugiej w mieście Chicago, jesienią, pod koniec roku, w dwudziestym wieku. Są zbyt zajęte rozmową, myśleniem, definiowaniem okresów, rewidowaniem historii, planowaniem prac semestralnych, prac dyplomowych, a również swojego życia, tak że niezależnie od tego, co się zdarzy, będą pchały swoje taczki wzdłuż tej świetlistej, wyznaczonej punktami linii, która - jak zdecydowały - musi prowadzić do przyszłości.
Wczoraj wieczorem mój przyjaciel Brownie, a właściwie Sam Brown - lat trzydzieści, zarabiający na życie handlem „białymi krukami”, trudno osiągalnymi książkami i drukami, zajmujący w starej części miasta mieszkanie urządzone w stylu odrodzenia hiszpańskich misji, syn robotnika rolnego ze stanu Maine - wpadł, żeby pogadać o kastracji w kobiecych książkach. Kiedy zaczęłam oponować i dopytywać się, na jakiej podstawie doszedł do swego krytycznego sądu - niczym hałaśliwy czyściciel dywanów, który wciska się pod nie znane mu krzesła i stoły - Brownie rzucił cenne dla mnie nazwisko Mary Swann.
- Twoja Mary - oznajmił - jest znakomitym przykładem żeńskiego kastratora.
Zaskoczył mnie jego pogląd, chociaż wiedziałam, że Brownie czyta wiersze Mary Swann, bo niedawno mu pożyczyłam mój, jedyny zresztą, egzemplarz. Zażądałam więc, żeby uzasadnił swą konkluzję. Był na to przygotowany - zna mnie dobrze, za dobrze po tych kilku miesiącach - i wyciągnął z kieszeni kurtki kawałek złożonego papieru. Odchrząknął i przechylając na bok głowę, przeczytał:
Zwykłe drzewo prawdę
Powiedzieć może -
Lecz nie wcześniej
Niż podetną mu korzeń.
Gorzki liść atakuje
Łodygę całą,
Żądając krótkiej chwili
Szału.
- Ależ to bzdura - powiedziałam. - Ona mówi tu o społecznych i rodzinnych związkach, a ty masz na myśli nagą anatomię. Korzenie! Łodygi!
Uśmiechnął się, złożył papierek i zaprosił mnie na spacer do parku. Wyszliśmy prosto w chłód; ja w zimowych rzeczach: szal zrobiony na drutach, wełniany kapelusz, kołnierz wysoko postawiony. Wsunęłam Browniemu rękę pod ramię. Serdecznie. Czule.
Lubię go, bardzo, o wiele za bardzo, a on może nawet mnie kocha, ale z żarliwością, która ugina się pod naporem czegoś nieokreślonego, jak gdyby wciąż pod tym zmarszczonym czołem rozgrywały się sceny z poprzednich rozmów i spotkań. Jest zbyt leniwy, zbyt zajęty i jak na mężczyznę za wiele czasu traci na żarty i marzenia; często mruczy pod nosem beztroską piosenkę, która głosi, że w gruncie rzeczy wszystko jest bez znaczenia. I to właśnie mnie do niego przyciąga. Rzecz jasna, widzę w nim antidotum na własne ataki zapalczywości. Dla Browniego dzisiejsza teoria kastracji jutro będzie już tylko mydlaną bańką. Jego umysł jest jak tkackie czółenko, stale wymyśla jakieś teorie, żeby móc się rozerwać. Rozerwać się - to jego główna ambicja. A także wzbogacić się. Kochany Brownie.
Spacerowaliśmy kilka minut w milczeniu, kopiąc sterty opadłych liści; mieliśmy się też na baczności przed rabusiami. Jak na początek października zimno było dokuczliwe. Brownie przytulił mnie na moment i z udawanym akcentem londyńskiej gwary powiedział:
- Myślałem, że będziesz wściekła, jak sobie zakpię z twojego konika.
- Ależ jestem, jestem - zapewniłam. Przez dwa lata namawiałam go, żeby przeczytał Mary Swann, od kiedy tylko zawędrowałam do jego sklepu na ulicy Madison, do Studia Browna, i nie znalazłam nic oprócz półki do połowy wypełnionej poezją. Podrzędną poezją. Posprzeczaliśmy się od razu pierwszego dnia. „Prawdziwą forsę - oznajmił - naprawdę dużą forsę można zrobić na rocznikach komiksów”. Liczył na to, że kolekcja „Plastikowego Człowieka” utrzyma go, gdy się zestarzeje. Poezja, krótko mówiąc, wywoływała u niego skurcze odźwiernika, miał więc w sklepie utwory tylko największych: Carla Sandburga, Roberta Frosta i im podobnych. Poetyckie tomiki nie sprzedawały się, nie miały zbytu w przeciwieństwie do takich książek jak pierwsze wydania „Słońce także wschodzi”... Albo Updike. A ostatnio Ivy Compton-Burnett. Lubię spierać się z Browniem o takie rzeczy. Wrzeszczy. Ja mu odwrzaskuję. To dodaje pewnej pikanterii: okrywa nas okrągła parasolka podniecenia. A jednak na Browniego nie można liczyć.
Lubię myśleć, że oceniam go obiektywnie.
„Ten mężczyzna jest poważnie ograniczony - mówię sobie. - Powinnam pomijać milczeniem jego cyniczne upodobanie do komiksów. Powinnam lekceważyć jego uśmiech, który rozbłyska nagle, bez żadnego powodu. A w ogóle, jaką wartość ma czyjś uśmiech?”
Jednakże Brownie jest niezłym erudytą, ma pociągającą, wyostrzoną inteligencję, która - niczym dziury w jego swetrze - maskuje dotkliwe i bolesne rozumienie rzeczywistości. Tak. Ale właściwie jest lekkoduchem i chociaż temu zaprzecza, uważa książkę za towar. Jednakże lekkoduch bywa niekiedy miłym towarzyszem, zwłaszcza gdy lekkomyślność żarliwie pielęgnuje, najwyraźniej w celu obrony. Ale czy naprawdę tak jest? To marnowanie energii na próżne gadanie, te kaskady śmiechu... Czy można ufać człowiekowi, którego umysł balansuje, wyczynia sztuki i wznosi się na szczyty stosownie do tendencji rynkowych i dziwacznych jednodniowych teorii?
Nie. Tak. Może jednak...
Mój obiektywizm wobec Browniego jest zawsze w pogotowiu. A jednak raz po raz ulegam szalonej, nieobliczalnej szczęśliwości, kiedy jesteśmy razem. Tak, ale Brownie jest nieudolny. Ba, lecz pod nieudolnością kryje się ambicja. Możliwe, tylko że to chytra ambicja. Przypomnij sobie, co raz powiedział, iż oszukałby własną babcię, żeby zarobić dolca. Niczym się nie przejmuje. Ale dlaczego miałby się przejmować? Dlaczego w ogóle ktoś miałby to robić? Niezupełnie rozumiem Browniego. A na czym polega zrozumienie się ludzi? Tylko na tym, że się lubią albo nie. Ja uwielbiam Browniego. Z pewnymi zastrzeżeniami. Wczoraj wieczorem o mało nie zaczęłam go kochać, mimo że wsadził moją Mary Swann do jednego worka z Zygmuntem Freudem. Choć w gruncie rzeczy wcale tak nic uważa. Mogłabym się założyć.
Przez wiele lat z kilku powodów miałam sporo znajomych, których tak naprawdę nie lubiłam. Jednym z nich był kolega ze studiów podyplomowych, mężczyzna-chłopiec z puchem na brodzie; nazywał się Olaf Thorkelson i zadręczał mnie, żebym wyszła za niego za mąż. Był młody, mądry, zawzięty, dobry i wesoły, ale słaby wewnętrznie. A ja chciałam mężczyzny ze stali. Takiego męża miała moja matka i moja babka, a ja wówczas miałam tylko Olafa.
Mówiłam mu, że boję się małżeństwa, że sprowadzałoby się ono do domku w Oak Park, tenisowego klubu, podwójnego łóżka i powolnej głuchoty. On zaś mówił, że rozumie mój punkt widzenia, ale że moglibyśmy przynajmniej żyć jak kochankowie. Nie - powiedziałam - byłabym wobec ciebie nieuczciwa. Odparł, że ma w dupie uczciwość. Powiedziałam, że uczciwość jest zasadą, którą się w życiu kieruję. (Lepiej jest mieć sumienie choć przez chwilę niż nie mieć go w ogóle). Męczył mnie przez całą wiosnę i tak mnie to wyczerpało, że już w czerwcu musiałam położyć się na tydzień do łóżka. Tak, tak, nieugięta Sara, którą uśmierciło niezdecydowanie.
Olaf, widząc mnie złożoną niemocą cały tydzień, wreszcie poczuł się winny i zaczął nalegać, żebym na trochę wyjechała, aby „przemyśleć całą sprawę”. Przyjaciółka jego siostry była właścicielką domku nad jeziorem w Wisconsin. Ponieważ nie miała korzystać z niego tego lata, Olaf wziął od niej klucz i wsadził mnie do autobusu Greyhounda.
Dwa dni później już tam byłam, spacerowałam po kamienistym skrawku plaży i podziwiałam czystość cirrusów i przejrzystość powietrza. Chatka była czymś kruchym i przyjaznym. Drewniane pochyłe podłogi skrzypiały, a kominek był zatkany i tak dymił, że w chłodne noce, zamiast w nim, rozpalałam pod kuchnią, żeby się ogrzać.
Szczególnie polubiłam piec w kuchni, jego zachęcający sposób, w jaki stał z dala od ściany, wybrzuszone rozmiary i „czarne” promieniowanie. Zdumiewające słowo „negroidalny” uformowało się na moim języku, gdy otworzyłam drzwiczki pieca, wetknęłam do środka gazetę oraz drewka na podpałkę i przytknęłam zapałkę. Po wierzchu żar drżał i syczał jak czyjaś ludzka obecność. Pomyślałam, że jestem bardzo szczęśliwa, mając tak dobrego, pierwotnego, bezkrytycznego towarzysza w tym okresie życia. Przez cały miesiąc bawiłam się przyrządzaniem słodkich sufletów - rum, morele i cytryna - które w mrocznej czeluści piekarnika rosły i udawały się znakomicie.
W chwilach, gdy nie robiłam sufletów, pogrążałam się w osobliwej przyjemności wiejskiego gospodarzenia. W sprzątaniu i robieniu porządków - w kątach mieszkania, szufladach komód i tak dalej - można znaleźć nagrodę. Sporządziłam prymitywną miotłę z gałązek i waliłam wesoło w pajęczyny i kłębki kurzu. Sznur do wieszania bielizny, który odkryłam rozciągnięty między dwoma drzewami, zdawał się mówić: „Czy życie nie staje się proste, kiedy się je obnaży do samego jądra?” W chatce na otwartej półce spoczywały: ubijacz do jajek, drewniana łyżka, żelazna patelnia do smażenia, cztery miseczki, cztery kubki i plastykowy półmisek, który opróżniłam na dworze, rzucając go na zagon chwastów. Szast, i już było po nim.
Chatka miała osłonięty ganek, gdzie zwykłam siadywać w najgorętszej porze popołudnia, bacząc, żeby światło było odpowiednio przefiltrowane i żeby w nowym planie życiowym nie zakotwiczyć się zbyt ryzykownie. W miarę upływu dni przychodziło uspokojenie. Wchłaniałam słoneczny, cętkowany świat, jaki mnie otaczał. Z Olafem jakoś sobie poradzę. Jego giętkie, pełne seksu cielsko blakło, ustępując miejsca zwykłej liście spraw do załatwienia. Jakoś przecież uporam się także z korektą pracy dyplomowej, no i przetrwam dwa następne lata mojego życia; był to najdalszy kraniec czasu, o jakim byłam w stanie myśleć. Dalej było falujące, chlustające jezioro, szerokie jak małe morze, za którym nie było widać przeciwległego brzegu. Długie popołudnia zanurzały się w nim i migotały. Muchy bezmyślnie uderzały w zasłonę. „Halo, koleżanki!” - mówiłam i miałam wrażenie, że w mojej głowie coś musuje, ale było to przyjemne uczucie.
Kiedy siedziałam w wiklinowym foteliku na przyciemnionym ganku, zdawało mi się, że tkwi we mnie jakaś wcześniejsza, przedlicealna, przedolafowa istota. Moja praca dyplomowa „Przez pryzmat kobiety” i rozdział, który miałam napisać od nowa, zniknęły z pamięci jak wychluśnięte pomyje. Zamiast nich miałam do czytania wymięte stare czasopisma, całe ich stosy w wiklinowym, podpleśniałym koszu, i na półce pełno tutejszych powieści o zielonkawych, poplamionych przez muchy stronicach. Przebrnęłam przez większość z nich z rozkosznym uczuciem, że jestem trywialna i płytka, i ze zbawiennym uczuciem przeciętności. A pod koniec miesiąca na samym końcu półki odkryłam mały osobliwy tomik wierszy, napisanych przez kobietę, której nazwisko brzmiało Mary Swann. Książeczka nosiła tytuł „Łabędzie pieśni”.
Mary Swann nie żyła już wówczas co najmniej od piętnastu lat. Jej jedyną książką była właśnie ta zszywana broszurka, wydrukowana w Kingston w stanie Ontario w 1966 roku.
Książka liczy dokładnie sto stron, na których mieści się sto dwadzieścia pięć wierszy. Na okładce z szarego, dość lichego papieru wytłoczono tylko jedną muzyczną nutę. Wiadomo było, że z pierwotnego nakładu dwustu pięćdziesięciu egzemplarzy ocalało jedynie około dwudziestu tomików „Łabędzich pieśni”. Smutny komentarz do tego, jak ceni się literaturę - mówi Brownie - ale nie budzący zdziwienia w odniesieniu do nieznanej poetki. Jak książeczka Mary Swann trafiła z Kanady do chatki nad samotnym jeziorem w Wisconsin, było tajemnicą i pozostaje tajemnicą. Jeden z tych przypadków, gdzie niejasność goni niejasność.
Nawet dzisiaj dzieło Mary Swann znane jest tylko garstce naukowców, z których kilku odmawia jej talentu i uważa za poète naïve. Rytm jej wierszy jest niezgrabny. Grubo ciosane, a nawet niepełne rymy wiążą te strofy z codziennością, a wiersze o wodzie, uznane za najlepsze w jej dorobku, mają w sobie pewną ciernistą chropowatość, która ujawnia pospolitość kryjącej się za nimi kobiety; kobiety, która, jak mówią, miała trudności z wysławianiem się. Była żoną farmera, nie miała żadnego wykształcenia. W okręgu Nadeau w stanie Ontario powiadają, że mówiła z wahaniem, nieśmiało, o tak zwykłych sprawach, jak pogoda, przepisy na dżemy i galaretki czy jak niosą się kury. Robiła też szydełkiem serwetki pod kieliszki i szklanki. Chce mi się płakać, kiedy pomyślę o tych setkach okrągłych, pożółkłych serwetek, robionych przez Mary Swann całymi latami, świadczących zarówno o jej dobrym smaku, jak i bezgranicznej rozpaczy.
Kontekst, słowo, które uwielbia Willard Lang, był u Mary Swann ściśle wiejski. Kilka jej wierszy po raz pierwszy opublikowano na ostatnich stronach lokalnych gazet: „Codziennie wiersz”, „Rymy, które lubimy” i tak dalej. Dopiero kiedy Mary Swann została zamordowana, redaktor jakiejś dziwacznej gazety, nazwiskiem Frederic Cruzzi, zebrał i wydrukował tomik zatytułowany „Łabędzie pieśni”.
Biedna Mary Swann. Tak właśnie o niej myślę: biedna Mary Swann, ze swoim mistycznym słuchem wyczulonym na melodię słów, okradziona z życia, okradziona z uznania. I chociaż zainteresowanie jej dziełem rośnie - napłynęło już trzydzieści zgłoszeń na styczniowe sympozjum - wciąż jest stosunkowo małe.
Willard Lang, ta świnia, jest absolutnie przekonany, że Mary Swann nigdy nie będzie uznana za wybitną poetkę. Ogłosił to na posiedzeniu MLA (Stowarzyszenia Językoznawców Nowożytnych) ubiegłej wiosny, przemawiając z lekkim poświstem żalu i ukradkiem pociągając się za ucho. „Jeśli poeta jest nieokrzesany - oznajmił - może być tylko drugorzędnym poetą, i niestety, wydaje się, że nie istnieją wyjątki od tej reguły”. Burns to całkiem inna rasa psów. Nieprawdopodobna intuicja mojej Mary i jej rzadka muzykalność wydają się niektórym świniom uważającym się za krytyków (Willard nie jest odosobniony) przypadkowe i tym samym jedynie osobliwe. A już żaden ze współczesnych uczonych nie wie, co robić z jej rymami, z jej strasznymi: gaj/maj czy wrzesień/jesień. Przyprawia ich to o ból głowy i powoduje, że prychają przez nos. „Co można zrobić - powiadają - z tą wiejską dojarką w wiktoriańskich aksamitach?”
Robię się niesforna i napastliwa, kiedy mowa o tych cholernych rymach. Z wyjątkiem najgorszych brzękadeł (wiry/kiry) nie wydają mi się bardziej natrętne niż przytupywanie nogą do taktu czy dźwięk dzwonka w oddali. Zresztą linijki wiersza pędzą kłusem przed siebie za szybko, żeby przywiązywać zbytnią wagę do rymów. Jest w nich jakaś pracowita dbałość o dobre maniery. „Konieczność nagłego działania charakterystyczna dla Mary Swann” - tak to określiłam w swoim pierwszym o niej artykule. Pompatyczny zwrot! Pluję sobie w brodę, kiedy o tym myślę.
Mieszkam w czymś, co było kaprysem innej osoby. To domek Jasia i Małgosi na parceli wielkości siedemnastu stóp w południowej stronie Chicago. Małe okna podzielone szybkami na kwadraty, drzwi jak z bajki, uroczy okrągły komin, a na dachu cedrowe szczapki udające strzechę. To jest cudowny dach, dach, który cieszy oko, spiczasty, spadzisty, spływający łagodną falistością ponad okna, z drobiazgową dokładnością naśladujący styl Anne Hathaway. Dom był budowany w roku 1930 przez ekscentrycznego profesora literatury elżbietańskiej, kawalera z dotkliwą skoliozą i szpotawa stopą; po jego śmierci mieściła się tu dość krótko restauracja, a potem biuro okręgu wyborczego Demokratów. Teraz znowu jest domem. Z tyłu ma żelazny balkon (luźno uczepiony, ale zamierzam zlecić, żeby to sprawdzono), na którym staję w ładne dni i spoglądam na ocalałe podwóreczko zawalone żelaznym złomem i na masywny produkt budownictwa mieszkalnego, pełen awanturujących się rodzin i potłuczonego szkła.
Kupiłam ten dziwaczny dom, kiedy zaczęły napływać pierwsze tantiemy za książkę „Przez pryzmat kobiety”. Gdzieś przecież musiałam mieszkać, a moja adwokatka, naprawdę świetna kobieta, Virginia Goodchild, stwierdziła, że to zdarza się tylko raz w życiu, by czyjaś praca doktorska stała się bestsellerem, i lepiej, żebym szybko utopiła gotówkę w kawałku nieruchomości. Znalazła mi akurat takie miejsce, powiedziała, najśliczniejszy dom w całym Chicagolandzie.
Dom ten jest dla mnie miły, a w zamian utrzymuję go w dziewiczej czystości; to znaczy nie karzę go wesołością. Żadnych plakatów, dywaników do modłów czy szkła dekoracyjnego (art déco), żadnych człekoidalnych form udrapowanych w indonezyjską bawełnę. Mam stoły; mam jeden bardziej niż przyzwoity wschodni dywan; mam lampy. (Boże, daj mi żyć po spartańsku, ale jeszcze nie teraz!). W szafkach kuchennych trzymam talerze i filiżanki odpowiednio dobrane. W jadalni, nie ukrywam, mającej zaledwie dziewięć stóp na dziewięć, stoi - no, to może trochę dziwaczne - pianino, które niegdyś stało w barze hotelu „Pod Kaczorem”. Zaraz gdy skończę pracę o Mary Swann na styczniowe sympozjum, zamierzam wziąć parę lekcji gry na pianinie. Brownie mówi, że gra na pianinie uspokaja tak samo jak medytacja, a jest mniej szkodliwa dla komórek mózgowych.
Łudzę się, że tak jest, ponieważ nigdy nie mogłam pojąć, jaki sens ma całkowite opróżnienie umysłu z myśli. Nasze myśli są wszystkim, co posiadamy. Kocham moje myśli, nawet jeśli prowadząa mnie tam i siam, w zaułki, gdzie unosi się skisły odór, dokąd raczej bym się nie odważyła zapuszczać. Cokolwiek błyśnie w mojej głowie, należy do mnie. I chcę tego, tych wszystkich migocących impulsów i skłonności, i skojarzeń, i dziwaczności, a zwłaszcza tych jasnych purpurowych ogni, które napływają znikąd strumieniami i sygnalizują, że znajdujesz się w jakimś mistycznym stanie lub punkcie zwrotnym i że powinnaś bardziej uważać.
Szczęśliwie dla mnie było kilka takich niezatartych chwil; chwil, które głęboko odcisnęły się na tej dziwnej opowieści, o jakiej lubię myśleć, że jest historią mojego życia. Na przykład: mam osiem lat i czytam „The Wind in the Willows”. Potem żegnam mojego nieskazitelnego ojca (rak kości). Mając lat czternaście, czytam Charlotte Bronte - Charlotte, nie Emily. Z kolei rozstaję się, ale tylko na pewien czas, jak się okazało, z moją matką, kobietą, która nazywa się Gladys Shockley Maloney. Następnie czytam Germaine Greer. Później mówię „żegnaj” mojemu dziewictwu (żegnaj, żegnaj i żegnaj!). Potem czytam Mary Swann i odkrywam, jak łatwo ludzkie życie może zostać zdmuchnięte. Następnie żegnam Olafa, Oak Park i trzy lata naszego małżeństwa. Wreszcie kupuję w centrum miasta cudaczny domek-zabawkę; miałam szczery zamiar go sprzedać, kiedy ceny pójdą w górę. Ale bez żadnego sygnału ostrzegawczego naciągnął właśnie jeden z tych olśniewających, purpurowych punktów zwrotnych.
Nadszedł z powodu mojej sławy. Matka nigdy nie mogła zrozumieć rozgłosu, jaki mnie zaskoczył, kiedy miałam zaledwie dwadzieścia kilka lat. Nigdy nie dała wiary, że to rzeczywiście ja, że to moje gadające usta na okładce książki. Zresztą i ja w to nie uwierzyłam. To tak, jak gdyby panowała epidemia odry i tylko ja jedna zachorowałam.
W pół roku po ukazaniu się w księgarniach „Przez pryzmat kobiety” ktoś zdecydował, że mam się udać w objazd z promocją książki - jakby książka, która zajmowała szóste miejsce na liście bestsellerów nie należących do gatunku fikcji literackiej, potrzebowała dalszego „podpompowania”. Zaczęłam w Bostonie, potem pojechałam do Nowego Jorku, Filadelfii, Pittsburgha i Cleveland, następnie skoczyłam do Louisville, przeskoczyłam do Denv...
entlik