Philip Shelby
Umrzeć przed świtem
Przekład Krzysztof Bednarek
Tytuł oryginalny: By Dawn’s Early Light
Rok pierwszego wydania: 2002
Rok pierwszego wydania polskiego: 2002
Kolumny cyfr, dębowe biurka, skórzane fotele, drogie kostiumy. To świat Sloane Ryder, analityczki finansowej z Wall Street. Aż do dnia, gdy natrafia na coś w dokumentach. I wpada na ślad spisku, który może oznaczać koniec wolnego świata. Uczestnikami tajnej gry są ludzie ze szczytów władzy. A ich narzędziem jest najlepszy płatny zabójca...
Moim Rodzicom
W baraku numer 6 gnieździło się ich czterdzieścioro. Sierociniec stanowił część obozu uchodźców na zachodzie Korei Północnej. Najmłodsze z dzieci miało pięć lat, najstarsze - jedenaście. Dwunastolatków i starszych dołączano do dorosłych.
Dzieci wegetowały w chłodzie, głodzie i strachu. Nawet sen nie przynosił ulgi. Każde z nich więził ciasny kokon bólu. W sali dniami i nocami rozbrzmiewał kaszel i przenikliwy płacz.
Starsze dzieci dręczyły młodsze, dopóki jeszcze miały dość siły. Zabierały im racje żywnościowe i wodę, a kiedy nie było już czego kraść, sięgały granic wykoślawionej wyobraźni, wykręcając ręce i nogi, wyrywając je ze stawów z chłodną ciekawością doświadczonych katów.
Pułkownik, komendant obozu, szedł przez zamarznięte błoto podwórza. Przed rokiem nieopatrznie naraził się swojemu przełożonemu. Został pozbawiony dowództwa jednostki i zesłany do tego gnojowiska, które ONZ i Międzynarodowy Czerwony Krzyż nazywały obozem przesiedleńców. Teraz pułkownik czuł jednak, że karta się odwraca. Dzięki mężczyźnie, który mu towarzyszył.
Wysoki chudy obcokrajowiec odznaczał się rysami typowymi dla ludów Kaukazu. Krótko ostrzyżony, szpakowaty, opalona, wychłostana wiatrem twarz. Mógł mieć czterdzieści kilka lat, nawet około pięćdziesiątki - trudno stwierdzić, bo wyglądał na bardzo sprawnego, kiedy bezszelestnie jak duch poruszał się w chłodzie wiosennego poranka.
Pułkownika poinformowano o wizycie dopiero, gdy śmigłowiec z gościem na pokładzie był już w drodze. Rozkaz brzmiał: pełna współpraca.
Za drutami kryło się wiele tajemnic, o których nie śniło się nawet międzynarodowym inspektorom, gość jednak miał zobaczyć wszystko, co zechce.
Komendant obozu rozumiał więc, że to ktoś ważny. Bardzo ważny. Trzeba odpowiednio się wykazać, a przybysz pochwali go przed przełożonymi. Może to wystarczy, żeby uwolnić się z tego piekła.
Gość, znany w pewnych kręgach jako Egzekutor, zdawał sobie sprawę z sytuacji. Nie miała dla niego znaczenia, ale mogła ułatwić manipulowanie pułkownikiem.
Drzwi baraku szóstego otworzyły się z trzaskiem. Wchodzących uderzył smród chorych ciał.
Barak miał dwadzieścia metrów na dziesięć i stały w nim trzy rzędy prycz. Ze słabych żarówek sączyło się światło, ginąc gdzieś w brudzie pokrywającym okna i podłogę z nieheblowanych desek. Na pryczach poruszały się niewyraźne kształty. Egzekutora śledziły zdziczałe spojrzenia dziesiątków par oczu.
Światło mignęło, zabłysło jaśniej i zobaczył widok znany z podobnych piekielnych miejsc - z obozów dla uchodźców w Kambodży i Laosie, z doliny Bekaa, z murzyńskich slumsów pod Johannesburgiem.
Większość dzieci leżała skulona. Nie sposób było określić ich płci. Wszystkie miały pożółkłe z niedożywienia, wynędzniałe twarze, w których oczy wydawały się nadnaturalnie duże. Wystające kościste kolana i łokcie ciasno opinała wysuszona i biała jak kreda skóra.
Egzekutor szedł między rzędami prycz i przyglądał się dzieciom. Mijał bez namysłu zbyt bliskie śmierci, zastanawiał się uważniej nad tymi, które mogły jeszcze ocaleć. Rozważał coś.
Dziwacznie czuł się w roli wybawiciela. Od lat uważano go za jednego z czterech najgroźniejszych płatnych morderców na świecie. Przy swoim nieomylnym oku mógł oszczędnie szafować śmiercionośnymi ziarenkami metalu. Zatrudniały Egzekutora rządy państw albo osoby prywatne, których stać było na jego stawkę. To zlecenie okazało się jednak niepodobne do wszystkich dotychczasowych. Miał wybrać dziecko i chronić je; być może w ogóle nie będzie musiał strzelać.
Chłopiec leżał na pryczy w tylnym rzędzie, przyciskając się plecami do ściany. Wyglądał na osiem, dziewięć lat, był chudy, ale jeszcze nie zagłodzony. Patrzył w przestrzeń nieobecnym wzrokiem, jednak jego oczy błyszczały jak u świeżo złowionej ryby, wyrzuconej na lód.
Egzekutor zbliżył się i aż drgnął. Co za bliźniacze podobieństwo. Miał przed sobą sobowtóra, którego od paru tygodni szukał po zmarzniętych pustkowiach tego przeklętego kraju.
Przysiadł na skraju pryczy i wyciągnął rękę. Chłopiec zadrżał. Opierał się przez moment, wreszcie uległ silnej dłoni i dał obrócić się na brzuch. Na siedzeniu spodni ciemniała plama zakrzepłej krwi - ślad po niedawnym gwałcie. Egzekutor ściągnął chłopcu brudną koszulę i uważnie obejrzał ramiona, plecy, pierś. Dzieciak był owrzodzony, ale cały. Złamano tylko jego psychikę.
Egzekutor wstał. Dokonywał już najbardziej zuchwałych mordów i zawsze ze wszystkich zleceń wywiązywał się bezbłędnie. Jednak to nie dawało się z niczym porównać. Wpatrzony w chłopca, widział w nim doskonałe narzędzie zbrodni. Niewinne dziecko pokona wszystkie przeszkody, zwiedzie wszystkich obserwatorów na drodze do celu. Prezydent Stanów Zjednoczonych Claudia Ballantine poczuje przed śmiercią uścisk tych małych rączek.
- Co to za jeden? - spytał.
- Nie ma nazwiska. Pochodzi z południowego wschodu.
Egzekutor wiedział wszystko o masowych grobach, które użyźniały pola tamtego rejonu. Mógł bezpiecznie założyć, że rodzice ani krewni nigdy nie będą dzieciaka szukać.
- U nas figuruje jako numer 1818. - Komendant obozu starał się zadowolić gościa.
Egzekutor zmierzył go twardym spojrzeniem, od którego pułkownikowi zaschło w ustach.
- Proszę chłopca stąd zabrać. Niech go zbada lekarz i da mu jakieś antybiotyki. Chcę, żeby za trzy godziny mały był czysty i gotowy do podróży. Jeśli wszystko będzie w porządku wspomnę w raporcie o pomocy, jaką mi pan okazał.
Pułkownik przełknął z trudem.
- Oczywiście.
- Nie mamy tu już nic więcej do roboty.
Egzekutor jeszcze raz popatrzył na chłopca i ruszył do wyjścia. Zimne powietrze tym razem wydało mu się przyjemne po smrodzie, jaki panował w baraku. Wyciągnął papierosy, poczęstował pułkownika i sam zapalił. Nie powiedział prawdy. Miał tu jeszcze coś do zrobienia. Komendant obozu był jedynym świadkiem. Mógłby potem opowiadać o mężczyźnie, który przyjechał po pewne dziecko, chwalić się rolą, jaką odegrał w całej tej historii. Biorąc pod uwagę rangę zadania, nie wolno do tego dopuścić. Kiedy Egzekutor wróci po numer 1818, pułkownik będzie musiał raz jeszcze wykazać się chęcią do współpracy - umierając.
Sloane Ryder poruszyła się pod kołdrą. Za oknami mieszkania przy ulicy Czterdziestej Siódmej było jeszcze ciemno.
Poczekała chwilę, żeby oprzytomnieć, po czym spróbowała ostrożnie wydobyć nogę spod łydki Petera Macka. Spał bardzo czujnie, pewnie dzięki treningowi FBI. Najlżejszy dźwięk czy ruch mógł wybić go ze snu.
Powolutku obróciła się ku krawędzi łóżka i zaczęła wysuwać nogę, centymetr po centymetrze. W półmroku dostrzegała stosik ubrań, przygotowanych wieczorem. Wystarczy po nie sięgnąć i gotowe.
Uwolniła stopę i właśnie miała odsunąć kołdrę, kiedy poczuła na biodrze ciężką dłoń.
- A dokąd to?!
Głos był zaspany, ale intencje Petera nie budziły wątpliwości. Dłoń nie ustawała w swojej wędrówce. Sloane odsunęła się trochę.
- Do biura - wyjaśniła. - Mówiłam ci, nie pamiętasz?
Palce mężczyzny zsunęły się po jej nodze.
- Jest sobota...
Próbował przytulić się do Sloane. Sięgnął do jej piersi; poczuła na karku ukłucie zarostu.
- Peter, nie masz czasem dzisiaj służby? Nie powinieneś być u Dodge’a Frencha?
- Później. Dużo później.
Przysunął się znowu, starając się zatrzymać ją w łóżku.
Sloane miała dwadzieścia osiem lat. Mimo że drobna i szczupła, była znacznie silniejsza, niż mogło się wydawać, ponieważ biegała i pływała. Teraz wyrwała się z uścisku Petera, pociągając za sobą kołdrę. Naga stanęła na środku pokoju i rozczesała dłonią kasztanowe, podgolone z tyłu włosy.
Peter oparł się na łokciach. Miał czterdzieści jeden lat. Nadal odznaczał się znakomitą kondycją, dzięki regularnym wizytom w policyjnej siłowni. Kruczoczarne włosy, zielone oczy i dobrze umięśniona sylwetka sprawiały, że kobiety oglądały się za nim na ulicy - świetnie o tym wiedział.
- Zdajesz sobie sprawę, jaka się zrobiłaś oziębła?
Sloane zamknęła oczy. Miał rację. To ona była winna niezbyt udanemu pożyciu i frustracji Petera. Od kilku miesięcy ich nastroje, potrzeby i przypływy pożądania nie dawały się zsynchronizować. Ciała nie reagowały tak, jakby chcieli. Rozdrażnieni robili sobie wymówki albo milczeli. Związek, dawniej wspaniały i pełen namiętności, sypał się.
To moja wina, powtarzała w myśli Ryder.
Lecz niezależnie od tego, jak bardzo by pragnęła, nie mogła nic zrobić. Niewykluczone, że dzisiejszy dzień coś zmieni. Zdołała utrzymać swój sekret tak długo, więc może wytrwać jeszcze przez parę godzin. Wiedziała, że Peter próbowałby ją powstrzymać z obawy o nią i z obowiązku stróża prawa. Starałby się ocalić Sloane przed nią samą. Nie mogła sobie na to pozwolić.
Wpadła do łazienki, wzięła prysznic. Potem pospiesznie naciągnęła spodnie, drelichową koszulę i starą ulubioną kurtkę. Sprawdziła, czy ma w torebce wszystko, co potrzebne, wreszcie podniosła wzrok na Petera.
- Muszę lecieć. Zadzwonię.
Pocałowała go w usta, stwierdzając z żalem, że nie zareagował, i już jej nie było.
W ten weekend przypadał akurat Dzień Pamięci Narodowej. Z owodu święta kawiarenka na parterze była zamknięta i Sloane nie mogła napić się kawy, której tak bardzo potrzebowała. Musiała najpierw dotrzeć do dworca Grand Central, ruszyła więc szybkim, długim krokiem. Rozmyślała o mężczyźnie, którego pozostawiła w swoim łóżku.
Poznali się z Peterem przed jedenastoma miesiącami, wkrótce po tym, kiedy podjęła pracę w banku inwestycyjnym Young & Pullen. Firma wydawała przyjęcie w hotelu Plaża dla swoich najważniejszych klientów. Pierwszą godzinę Sloane spędziła w towarzystwie kolejnych inwestorów, którzy wydawali się bardziej zainteresowani nią niż stanem swoich portfeli. Właśnie postanowiła wyjść, kiedy podszedł do niej wysoki mężczyzna i cicho powiedział:
- Wie pani, zawsze można ich wszystkich oskarżyć o molestowanie seksualne.
Roześmiała się na myśl o tym, że miałaby tak urządzić najmleczniejsze z dojnych krów banku Young & Pullen. Peter Mack w ogóle mówił dużo rzeczy, które bawiły Sloane i wtedy, i później. Wyjaśnił, że właśnie skończył służbę i szedł na drinka, kiedy zauważył ją przez otwarte drzwi sali.
- I tak zepsułem pani przyjęcie - dodał.
Ujęło ją to. Wysłuchała z zainteresowaniem jego krótkiej opowieści o pracy agenta specjalnego w nowojorskim oddziale FBI. Powiedziała „tak”, kiedy spytał, czy mogą się jeszcze spotkać, i zgodziła się na wszystko, kiedy podczas trzeciej randki zaprosiła go do siebie na całą noc.
Największą zmorą Sloane byli wymagający mężczyźni. Mogła natomiast spotykać się z kimś równie zapracowanym jak ona sama, kto jednak rozumiałby, jakie wymagania stawia kariera finansistki i cieszył się tą niewielką ilością czasu, którą udałoby się im wspólnie spędzić. Nie można powiedzieć, żeby Sloane desperacko poszukiwała odpowiedniego partnera, jednak, zanim poznała Petera, odczuwała wyraźną pustkę w życiu osobistym. Teraz cieszyła się na widok jego przyborów do golenia w łazience, czy ubrań w szafie.
Przez pewien czas było im dobrze, wszystko wydawało się takie proste - niedziele spędzali w Central Parku albo na wodach wokół Long Island; wieczorami jadali obiady w West Village, słuchając jazzu; a w soboty zwykle cieszyli się swoim towarzystwem w domowym zaciszu. Wystarczało jej to w zupełności; było po prostu wspaniale. Dotychczasowe związki nie układały się dobrze. Zaczęła już rezygnować z marzeń, a nawet z nadziei na coś lepszego w życiu. Wiedziała, czym może się skończyć stawianie partnerowi zbyt wysokich wymagań.
Skręciła w Park Avenue, w stronę dworca Grand Central. Nie chciała podczas zbliżającego się spotkania myśleć o związku z Peterem. Nic nie powinno jej przeszkodzić w tym, co będzie się działo, kiedy dotrze na dworzec, i potem - w tym, co postanowiła zrobić. Musi zakończyć ten koszmar, przez który od dwóch miesięcy co dzień zostawała w pracy do późna. Sprawę, o której nie mogła rozmawiać.
Wszystko będzie dobrze, wmawiała sobie. Kiedy mu w końcu powiem, na pewno zrozumie.
Grand Central był prawie pusty. Przypominał ogromny grobowiec, po którym błąkały się mary urzędników, starających się zdążyć na pociąg. Zapracowani mężczyźni wyjeżdżali na świąteczny weekend, aby dołączyć do swoich żon i dzieci. Jednak w kawiarni panował tłok. Było to jedyne czynne tego typu miejsce w najbliższej okolicy. Sloane omiotła wzrokiem dziwnie podobne do siebie znużone twarze o podkrążonych oczach, wlepionych w mapy i rozkłady jazdy pociągów. W końcu dostrzegła mężczyznę, którego szukała. Siedział sam przy stoliku w kącie sali i sączył kawę.
Frank Ryder miał pięćdziesiąt osiem lat. Wyglądał jednak piętnaście lat starzej. Papierosy i alkohol zrobiły swoje. Do tego dołożyły się i inne sprawy.
- Cześć, tato - powitała go pogodnym tonem.
Podniósł wzrok. Błyszczące oczy i spokojny uśmiech powiedziały jej, że ojciec nadal bierze lekarstwo.
- Cześć, Gwiazdeczko - odparł. Przezwisko z dzieciństwa zawsze ją bawiło, sprawiało, że czuła się kimś specjalnym. Teraz jednak ogarnął ją smutek. Ojciec był już tylko strzępem człowieka. Usiadła naprzeciwko.
- Świetnie wyglądasz, tato.
Uśmiechnął się krzywo.
- Bo świetnie się czuję. Pogoda jest ładna. Codziennie wychodzę na spacery.
- To dobrze. A jak tam Paulina?
- W zeszłym tygodniu przywiozła mi gulasz.
- Wspaniale.
Paulina Sanchez. Doświadczona pielęgniarka w średnim wieku, którą Sloane zatrudniła, aby doglądała ojca trzy razy w tygodniu. Ojciec był w stanie samodzielnie się ubrać, coś sobie kupić i zjeść, czyli, ogólnie mówiąc, przeżyć. Jednak zdarzały mu się nawroty utraty pamięci; koniecznie musiał regularnie zażywać lekarstwa.
Sloane zamówiła kawę i zaczęła opowiadać, co wydarzyło się w pracy w ciągu minionego tygodnia. Rozmowa była właściwie monologiem. Frank głównie uśmiechał się miło, wpatrzony pustym wzrokiem w przestrzeń. Sloane do tej pory nie przyzwyczaiła się do milczenia ojca. Dawniej towarzyski, żywy gawędziarz, teraz wegetował w swoich czterech ścianach, w małym mieszkanku w Queens.
Frank był niegdyś zdolnym inżynierem, specjalistą od budowy statków. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę, a za zgromadzone oszczędności założył własną firmę. Dwa lata później opracował nowy proces technologiczny, dzięki któremu można było wzmacniać kadłuby supertankowców bez zwiększania ich masy. W przypadku katastrofy mogło to zapobiegać wyciekom ropy.
Jednak kiedy zgłosił się do biura patentowego, dawny pracodawca podał go do sądu. Facet twierdził, że to on jest właścicielem wynalazku, gdyż Frank Ryder jakoby zaczął pracę nad nową technologią jeszcze przed odejściem z firmy. Frank próbował negocjować, ale rozmowy utknęły w martwym punkcie. Rozpoczęły się zmagania prawne, które pociągnęły za sobą koszmarne wydatki na adwokatów.
Kiedy dobrych kilka lat później sprawa dobiegła końca, Frank był już załamanym, zrujnowanym, chorym człowiekiem. I wdowcem. W piątym roku procesu jego żona w ataku depresji skoczyła pod nadjeżdżające metro.
Pół roku po pogrzebie pani Ryder do akademika Sloane, która studiowała w tym czasie na Harvardzie, przyjechało dwóch policjantów z Cambridge z wiadomością, że nowojorska policja znalazła Franka błąkającego się na ulicy. Kiedy po wyczerpującej całonocnej jeździe Sloane dotarła wreszcie do Nowego Jorku, nie rozpoznała człowieka w kaftanie bezpieczeństwa, strzeżonego pilnie przez krzepkich sanitariuszy.
Zamrugała gwałtownie, odpychając koszmarne wspomnienia.
- Tato, musimy o czymś porozmawiać.
- Oczywiście, Gwiazdeczko. O czym tylko chcesz.
Sloane wyciągnęła z torebki plik papierów i posegregowała je. Przyniosła spłaconą hipotekę mieszkanka w Queens, kwit na opłaty za następnych pięć lat, listy od firmy powierniczej, która miała wypłacać co miesiąc na rachunek Franka gwarantowaną sumę.
W przystępny sposób objaśniła ojcu szczegóły, starając się zachować obojętny ton. Cieszyło ją, że starszy pan najwyraźniej rozumiał, o czym mówiła. Nie spytał, skąd wzięła na to wszystko pieniądze. Nie wyjaśniła mu więc, że to premia, którą obiecano jej w Young & Pullen. Frank był teraz jak dziecko i uważał za naturalne, że córka go utrzymuje.
- Wyjeżdżasz, Gwiazdeczko?
Zaskoczyło ją to pytanie. Ujęła rękę ojca i zaprzeczyła:
- Nie, tatusiu. Nie wyjeżdżam.
Zacisnął dłoń wokół jej palców. Zorientowała się, że patrzy mu w oczy.
- Gwiazdeczko?
Opanowała się.
- To tylko sprawy związane z moją pracą. Mogą nastąpić pewne zmiany...
- Masz jakieś kłopoty?
- Nie, tato. - Jeszcze nie, dodała w myśli.
Frank machinalnie przekładał papiery w stosiku dokumentów.
- Więc po co to wszystko?
Sloane wzięła głęboki oddech.
- Mogę mieć problemy w pracy. Jeśli tak się zdarzy, być może będę musiała zrobić coś...
- Gwiazdeczko? Będziesz musiała?
Pytanie obudziło lęk, nachodzący Sloane już od dwóch miesięcy. Tak łatwo byłoby zignorować sprawę, na którą się natknęła. Wiele osób uznałoby, że to nie jej interes. Tyle, że to właśnie był jej interes. Czuła się odpowiedzialna przed ludźmi, którzy jej zaufali i powierzyli swoje pieniądze.
Jednak podobna decyzja mogła kosztować ją bardzo wiele...
Sloane położyła dłoń na ręce ojca. Wiedziała, że nie ma ucieczki od tego problemu. Zresztą nigdy w życiu nie stchórzyła. Mężczyzna, który siedział naprzeciw niej, nauczył ją, co to znaczy trwać przy swoim. Nie ustępować, nawet jeśli przeciwności cię miażdżą.
Biura firmy Young & Pullen zajmowały dziesięć górnych pięter wieżowca przy ulicy Waszyngtona, w połowie drogi między Battery Place a World Trade Center. Okna gabinetów wspólników oraz sali posiedzeń rady nadzorczej, gdzie w każdy drugi czwartek stycznia zapraszano udziałowców, aby wręczyć im czeki na dywidendy, wychodziły na rzekę Hudson. Rozciągał się z nich wspaniały widok.
Sloane wysiadła z taksówki koło Giełdy i przeszła pozostałe dwie przecznice piechotą. Skierowała się nie do zamkniętych na głucho, stale monitorowanych głównych drzwi, ale do bocznego wejścia. Strażnik obudził się dopiero po trzecim dzwonku. Patrzyła przez kuloodporną szybę, jak zbiera się w sobie, niczym niezadowolony niedźwiedź, podciągając spodnie za pasek, przy którym zwisała kabura z pistoletem.
Na liście wchodzących nie figurowało żadne nazwisko. Dobrze. Sloane była prawie pewna, że tak już zostanie. W ciągu tygodnia podsłuchiwała rozmowy współpracowników na temat weekendowych planów. Wszyscy zamierzali wyjechać.
Windy otwierały się na karty magnetyczne. Jazda na trzydzieste drugie piętro trwała niecałą minutę. Sloane przeszła szybkim krokiem przez recepcję, zaprojektowaną chyba według opisów z powieści Dickensa, ku gabinetom pracowników zajmujących się inwestycjami. Ponieważ była tu dopiero od roku, jej stanowisko pracy znajdowało się w środkowej części biura i nie miało okna.
Sloane włączyła halogenową lampkę i uruchomiła komputer. Przywołała dane klienta, które zupełnie jej nie obchodziły - tak tylko, żeby udawać zapracowaną, na wypadek gdyby ktoś się pojawił.
Wiedziała, jak zachowują się strażnicy. W weekendy i święta obserwowali biura na ekranach, siedząc w ośmiobocznym pomieszczeniu w piwnicy. Była tam kiedyś odebrać kartę magnetyczną, stanowiącą zarazem przepustkę do budynku. Widziała wtedy trzy rzędy po dwanaście monitorów każdy. Kamery pokazywały poszczególne części dziesięciopiętrowych biur jej firmy w stałej, zaprogramowanej sekwencji. Jeśli strażnicy chcieli oglądać jeden, wybrany przez siebie obszar, nie widzieli innych.
Przed tygodniem Sloane znowu odwiedziła pomieszczenie strażników pod pretekstem zgubienia elektronicznego klucza od parkingu. Wspomniała wtedy, że być może popracuje trochę podczas długiego weekendu i spytała, czy powinna jakoś specjalnie to zgłosić. Powiedzieli, że nie. Wystarczyło jak zwykle wpisać się przy wejściu.
Nadszedł czas, żeby zrobiła, co do niej należało.
Nie wiedziała czy i kiedy kamery ją pokażą. Ruszyła szybko z powrotem w stronę recepcji, z kartą otwierającą łazienkę w ręku. Minęła podwójne drzwi, skręciła w boczny korytarz, weszła do toalety i usłyszała, jak drzwi zatrzaskują się za nią. Oparła się o nie i odliczyła trzydzieści sekund.
Jeśli było ją widać na jednym z monitorów, strażnik zobaczył, dokąd się udała. Sprawdził pewnie, czy figuruje na liście przy wejściu i powrócił do swojej kawy.
Po upływie trzydziestu sekund Sloane wymknęła się na korytarz. Dwanaście szybkich kroków i już stała przy drzwiach na klatkę schodową. Tym razem nie potrzebowała klucza - prawo nakazywało, żeby wyjścia ewakuacyjne były zawsze dostępne. Nacisnęła klamkę. Po niecałej minucie znajdowała się trzy kondygnacje wyżej, na piętrze zajmowanym przez wspólników. Przystanęła, aby uspokoić bicie serca i otworzyła drzwi.
Otoczył ją świat luksusu - piękne boazerie, grube, wschodnie dywany, dyskretne oświetlenie, przestronne sekretariaty. Jeszcze dostatniej wyglądały gabinety szefów, zwłaszcza H. Paula MacGregora.
Sloane widziała MacGregora tylko kilka razy. Był starszym partnerem w firmie. Miał czterdzieści dziewięć lat. Chłodny, energiczny, powściągliwy mężczyzna o pretensjonalnym akcencie, noszący szyte na miarę garnitury w angielskim stylu. Na biurku trzymał fotografie rzadko widywanej żony i dzieci, o których nigdy nie mówił, a także własne zdjęcia, przedstawiające go w towarzystwie rozmaitych bogatych i sławnych osób.
Sloane wyminęła meble z mahoniu i wiśni, i skórzane fotele, które roztaczały zapach niczym w salonie Jaguara. MacGregor najwyraźniej gustował w antykach oraz ponurych portretach mężczyzn, być może jakichś dostojnych przodków. Jednak jego komputer okazał się ostatnim krzykiem techniki.
Ryder usadowiła się w czarnym skórzanym fotelu i błyskawicznie uruchomiła sprzęt. Trzeba było wpisać hasło.
Magisterium uzyskała w Harvardzie, później jednak studiowała jeszcze dwa lata w Ravenhurst, w Pennsylwanii. Był to elitarny college, gdzie oprócz ekonomii uczono o szpiegostwie przemysłowym i biurowym, o niejawnych praktykach w prowadzeniu interesów i innych rzeczach, o których większość biznesmenów po prostu nie ma pojęcia. Wykładowcy z Ravenhurst - dawni agenci federalni i specjaliści od bezpieczeństwa w swoich firmach - twierdzili, że większość osób używa prostych haseł, a także nauczyli ją, jak można takie hasło odkryć.
Kontakty Sloane z MacGregorem były minimalne: nie miała powodu odwiedzać go w gabinecie, nie prowadzili razem żadnych przedsięwzięć, nie mieli też wspólnych klientów, c...
entlik