Diane Setterfield
Trzynasta opowieść
Przekład Barbara Przybyłowska
Ilustracja i projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok
Tytuł oryginału The Thirteenth Tale
Wydanie oryginalne 2006.
Wydanie polskie 2006
Był sobie kiedyś dom zwany Angelfield.
Mieszkały w nim siostry bliźniaczki.
Czy wierzycie w duchy?
No to posłuchajcie...
Posiadłość Angelfield to dziś jedynie zgliszcza, ruina, o której mało kto pamięta. Ale dawniej ta podupadła dziś rezydencja była okazałym domem zamożnej i ekscentrycznej rodziny - przebiegłej manipulatorki Isabelle, jej porywczego brata Charliego i dzikich, nieokiełznanych bliźniaczek, Emmeline i Adeline. Do dziś Angelfield, choć niewiele już z niego zostało, skrywa przerażający sekret...
Czy młoda biografka Margaret Lea zdoła odkryć tajemnicę tej wspaniałej niegdyś posiadłości i zamieszkujących ją pokoleń jednego rodu oraz mroczny związek łączący domostwo ze sławną autorką bestsellerów Vidą Winter?
Gdy Margaret podąża tropem historii z przeszłości, z cienia wyłania się jej własny bolesny sekret, któremu prędzej czy później będzie musiała stawić czoło.
Opowieść o tragicznych losach rodziny naznaczonej śmiercią i szaleństwem, o miłości na skraju nienawiści, o bolesnej, nieuniknionej stracie i o rozpaczy, której nie leczy upływ czasu.
Spis treści:
Początki. 5
Środki. 158
Zakończenia. 371
Początki. 413
Podziękowania. 436
Pamięci
Ivy Dory i Freda Harolda Morrisa,
Coriny Ethel i Ambrose'a Charksa Settetfieldów
Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny. To powszechne.
Chcesz kogoś poznać? Jego serce, umysł i duszę?
To poproś go, żeby ci opowiedział, jak to było, kiedy się urodził.
To, co usłyszysz, nie będzie prawdą, będzie opowieścią.
A nic nie jest tak wymowne, jak opowieść.
Vida Winter
Opowieści o zmianie i rozpaczy
Był listopad. Choć jeszcze nie było późno, kiedy skręcałam w Laundress Passage, niebo już pociemniało. Ojciec skończył pracę, pogasił światła w księgarni i zamknął okiennice, ale żebym nie wracała do domu po ciemku, nad schodami do mieszkania zostawił światło. Przez szybę w drzwiach kładło się na mokry chodnik bladym jak arkusz papieru prostokątem. I właśnie wtedy, kiedy stanęłam na tym prostokącie i miałam już przekręcić klucz w drzwiach, zobaczyłam ten list. Drugi biały prostokąt, leżał na piątym stopniu od dołu, tak że nie mogłam go nie zauważyć.
Zamknęłam drzwi i wsunęłam klucz na jego stałe miejsce, za Zasady geometrii dla zaawansowanych Baileya. Biedny Bailey. Przez trzydzieści lat nikt nie chciał jego opasłej szarej księgi. Czasem się zastanawiam, jak też się czuje w roli strażnika kluczy do antykwariatu. Nie przypuszczam, by tak sobie wyobrażał przeznaczenie arcydzieła, nad którym strawił dwadzieścia lat.
List. Do mnie. To było niecodzienne wydarzenie. Sztywna, grubo wypchana koperta była zaadresowana charakterem pisma, który mógł sprawić listonoszowi sporo kłopotu. Chociaż styl pisma był staromodny, z ozdobnymi dużymi literami i zamaszystymi wywijasami, w pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że napisało to dziecko. Litery wydawały się niewprawne. Nierówne kreski albo rozpływały się w nicość, albo były mocno wryte w papier. Nie było płynnych połączeń między literami. Każda była wykaligrafowana oddzielnie: M-A-R-G-A-R-E-T L-E-A - jako nowe i żmudne przedsięwzięcie. Ale ja nie znałam żadnych dzieci. I wtedy pomyślałam sobie, że to pismo osoby niepełnosprawnej.
Poczułam się nieswojo. Wczoraj czy przedwczoraj, podczas gdy spokojnie zajmowałam się swoimi sprawami, jakaś nieznana osoba - ktoś obcy - zadała sobie trud wypisania mojego imienia i nazwiska na tej kopercie. Któż to był, kto widział mnie oczami duszy, kiedy ja niczego nie podejrzewałam?
Nie zdejmując płaszcza i kapelusza, usiadłam na schodach, żeby przeczytać list. (Nigdy nie zaczynam lektury, nie upewniwszy się, że jestem w bezpiecznej pozycji, odkąd w wieku siedmiu lat, siedząc na wysokim murku, czytałam Wodne dzieci i tak urzekły mnie opisy podwodnego życia, że nieświadomie rozluźniłam mięśnie. Zamiast unosić się na wodzie, która tak wyraziście opływała mnie w wyobraźni, gruchnęłam na ziemię i straciłam przytomność. Do dziś wyczuwam bliznę pod grzywką. Czytanie może być niebezpieczne).
Otworzyłam list i wyciągnęłam plik kartek, zapisanych tym samym mozolnym pismem. Dzięki swojej pracy mam doświadczenie w odczytywaniu trudnych rękopisów. Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Potrzeba tylko cierpliwości i praktyki. I jeszcze woli wyrobienia sobie wewnętrznego oka. Kiedy czytasz rękopis uszkodzony przez wodę, ogień, światło albo po prostu przez upływ lat, oko musi badać nie tylko kształt liter, ale także inne ślady ich powstawania. Szybkość pióra. Nacisk ręki na kartkę. Przerwy i połączenia między literami. Musisz się odprężyć. Nie myśleć o niczym. Aż zapadniesz w trans, w którym jest się jednocześnie piórem przesuwającym się po papierze welinowym i samym papierem muskanym przez atrament. Wtedy możesz ten rękopis odczytać. Zamysł pisarza, jego myśli, wahania, tęsknoty i to, co chce przekazać. Możesz to odczytać tak wyraźnie, jakbyś był światłem świecy oświetlającym stronicę, po której biegnie pióro.
Ten list nie stawiał zresztą aż tak wysokich wymagań. Zaczynał się krótkim „Panno Lea”, a potem znaki pisma szybko przekształcały się w litery, potem w wyrazy, a potem w zdania.
Oto, co przeczytałam:
Udzieliłam kiedyś wywiadu dla „Banbury Herald”. Muszę go któregoś dnia odszukać, przyda mi się do biografii. Przysłali mi dziwnego osobnika. Właściwie chłopaka. Wysoki jak dorosły, ale pucułowaty jak dzieciak. Nieporadny w nowym garniturze. Garnitur był brązowy i brzydki, i odpowiedni dla znacznie starszego mężczyzny. Kołnierz, krój, tkanina, wszystko było niewłaściwe. Taki garnitur mogłaby kupić matka dla syna, który kończy szkołę i otrzymuje pierwszą posadę, wyobrażając sobie, że jej dziecko jakoś do niego dorośnie. Ale chłopcy nie porzucają swojej chłopięcości wraz ze szkolnym mundurkiem.
W jego zachowaniu było coś osobliwego. Jakaś żarliwość. W chwili kiedy spojrzałam na niego, od razu pomyślałam: czego on szuka?
Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy kochają prawdę. Poza tym że stanowią nudne towarzystwo. Dopóki - co się czasem zdarza - nie zaczną rozprawiać o zmyślaniu i o uczciwości. To oczywiście mnie drażni. Ale nic mi do nich, pod warunkiem że trzymają się ode mnie z daleka.
Moim utrapieniem nie są miłośnicy prawdy, lecz sama prawda. Jakąż pomoc, jaką pociechę daje prawda w porównaniu ze zmyśleniem? Na co zda się prawda o północy, w ciemności, kiedy wiatr ryczy w kominie jak niedźwiedź? Kiedy błyskawice smagają cieniami ścianę sypialni, a deszcz bębni w okno długimi paznokciami? Na nic. Kiedy kamieniejesz w łóżku z przerażenia i z zimna, nie spodziewaj się, że przybiegnie ci na pomoc koścista i bezcielesna prawda. Wtedy potrzebujesz pulchnej pociechy zmyślenia. Kojącego, kołyszącego bezpieczeństwa kłamstwa.
Niektórzy pisarze, oczywiście, nie cierpią wywiadów. Irytują się na nie. „Wciąż te same wyświechtane pytania”, narzekają. No a czegóż oczekują? Dziennikarze to pismaki. To my jesteśmy prawdziwymi pisarzami. To, że tamci zadają ciągle takie same pytania, nie znaczy przecież, że musimy im udzielać stale takich samych wyświechtanych odpowiedzi. W końcu zarabiamy na życie zmyślaniem. Tak więc udzielam kilkunastu wywiadów rocznie. Przez całe życie uzbierały się setki. Nigdy bowiem nie uważałam, że geniusz - by rozkwitać - musi się kryć przed ludzkim wzrokiem. Mój geniusz nie jest znowu taki kruchy, żeby się kulić ze strachu przed dotykiem brudnych paluchów dziennikarzy.
W pierwszych latach próbowali mnie podejść. Prowadzili poszukiwania na własną rękę, przychodzili z jakimś strzępkiem prawdy ukrytym w kieszeni, wyciągali go w dogodnym momencie i mieli nadzieję tak mnie zaskoczyć, że wyjawię im więcej. Musiałam być ostrożna. Popychać ich lekko w kierunku, jaki chciałam, żeby obrali, użyć przynęty, by łagodnie, niepostrzeżenie skierować ich ku ładniejszej wymyślonej opowieści niż ta, której się uczepili. To wymagało wyczucia. Oczy zaczynały im błyszczeć, rozluźniali uścisk na małym skrawku prawdy, aż wreszcie wypuszczali go z rąk, by padł zapomniany gdzieś na pobocze. To nigdy nie zawodziło. Dobre zmyślenie zawsze bardziej olśniewa niż odłamek prawdy.
Później, kiedy już stałam się sławna, wywiad z Vidą Winter stał się czymś w rodzaju obrzędu pasowania na dziennikarza. Wiedzieli z grubsza, czego się spodziewać, i byliby rozczarowani, gdyby mieli odejść bez nowego zmyślenia. Szybki ciąg zwykłych pytań (Skąd pani czerpie inspirację? Czy pani postaci są wzorowane na rzeczywistych osobach? Ile w głównej postaci jest z pani?), a im krótsza moja odpowiedź, tym bardziej im się podobała (Z głowy. Nie. Nic). I wreszcie kąsek, na który czekali; to, po co naprawdę przyszli. Rozmarzony wyczekujący wyraz twarzy. Byli jak małe dzieci, kiedy mają iść spać. „A teraz, panno Winter - mówili - proszę opowiedzieć coś o sobie”.
I opowiadałam. Zwykłe historyjki, nic szczególnego. Ot, kilka wątków splecionych w ładny wzorek, tu jakiś zapadający w pamięć motyw, tam kilka cekinów. Skrawki z dna mojej torby z gałgankami. Były ich tam setki. Ścinki powieści i opowiadań, wątki, które nigdy nie rozwinęły się do końca, poronione postaci, malownicze krajobrazy, dla których nigdy nie znalazłam zastosowania. Drobiazgi, które odpadły w redakcji. Potem była to tylko kwestia wyrównania brzegów, zszycia końców i gotowe. Kolejna nowiutka biografia.
Odchodzili szczęśliwi, ściskając w łapach swoje notesy jak dzieciaki cukierki pod koniec przyjęcia urodzinowego. Będzie co opowiadać wnukom: „Pewnego dnia poznałem Vidę Winter, a ona opowiedziała mi swoją historię”.
Wróćmy jednak do tego chłopaka z „Banbury Herald”. Powiedział: „Panno Winter, niech pani powie mi prawdę”. A cóż to za żądanie? Miałam do czynienia z ludźmi, którzy używali wszelkiego rodzaju podstępów, by skłonić mnie do mówienia, i umiem wyczuć ich na milę. Ale żeby tak? To śmieszne. A czegóż on się spodziewał?
Dobre pytanie. Czego się spodziewał? Oczy błyszczały mu gorączkowo. Przyglądał mi się z tak bliska. Przenikliwie. Badawczo. Szukał czegoś zupełnie szczególnego, byłam tego pewna. Czoło miał wilgotne od potu. Może brała go jakaś choroba. „Niech pani powie mi prawdę”, powiedział.
Doznałam dziwnego uczucia, tak jakby ożywała we mnie przeszłość. Mdlące poruszenie minionego życia w brzuchu wytworzyło przypływ w żyłach i wysłało chłodne drobne fale pluskające mi w skroniach. Niesamowite odczucie. Niech pani powie mi prawdę.
Rozważałam jego prośbę. Obracałam ją w myśli, ważyłam jej możliwe konsekwencje. Ten chłopiec o bladej twarzy i płonących oczach zakłócił mój spokój.
- Dobrze - powiedziałam.
Po godzinie już go nie było. Ciche, nijakie „do widzenia”, bez oglądania się za siebie.
Nie powiedziałam mu prawdy. Jakżebym mogła? Opowiedziałam mu zmyśloną historię. Żałosne, anemiczne głupstwo. Żadnej iskry, żadnych cekinów, ot, kilka grubo zszytych bezbarwnych i spłowiałych łat o wystrzępionych brzegach. Opowieść, która wygląda jak prawdziwe życie. Albo raczej to, co ludzie wyobrażają sobie jako prawdziwe życie, a co jest zgoła czymś innym. Komuś z moim talentem nie jest łatwo sklecić taką historię.
Obserwowałam go przez okno. Wlókł się ulicą zgarbiony, ze spuszczoną głową, z trudem stawiając każdy krok. Cała jego energia, napięcie, zapał prysły. Zabiłam je. Ale nie biorę całej winy na siebie. Powinien był wiedzieć, że nie można mi wierzyć.
Nigdy więcej go nie widziałam.
To uczucie rwącego nurtu w żołądku, w skroniach, w czubkach palców pozostało jeszcze przez jakiś czas. Wzmagało się i zanikało wraz ze wspomnieniem słów chłopca: „Niech pani powie mi prawdę”. „Nie”, mówiłam. Raz po raz. Nie. Ale to nie dawało mi spokoju. Co więcej, stanowiło niebezpieczeństwo. W końcu zawarłam układ. „Jeszcze nie”. To coś we mnie westchnęło, powierciło się niecierpliwie, ale w końcu ucichło. Ucichło tak, że niemal o nim zapomniałam.
Jakże dawno to było. Trzydzieści lat temu? Czterdzieści? Może więcej? Czas płynie szybciej, niż się nam wydaje.
Ostatnio przypomniał mi się ten chłopiec. Niech pani powie mi prawdę.
I znów poczułam to samo dziwne wewnętrzne poruszenie. Coś we mnie rośnie, dzieląc się i mnożąc. Czuję to w brzuchu, jest kuliste i twarde, wielkości grejpfruta. Wysysa mi powietrze z płuc i wygryza szpik z kości. Długie uśpienie je odmieniło. Z łagodnego i uległego przeobraziło się w tyrana. Odmawia wszelkich pertraktacji, ucina dyskusję, upiera się przy swoich prawach. Nie uznaje „nie” za odpowiedź. Chcę prawdy, powtarza jak echo za chłopcem, patrząc, jak odchodzi. A potem zwraca się ku mnie, zaciska na moich wnętrznościach i skręca je. Zawarliśmy układ. Pamiętasz?
Już czas.
Proszę przyjechać w poniedziałek. Wyślę po panią samochód o wpół do piątej na stację Harrogate.
Jak długo siedziałam na schodach po przeczytaniu tego listu? Nie wiem. Byłam jak urzeczona. Jest coś takiego w słowach. We wprawnych rękach, zręcznie pokierowane, biorą cię w niewolę. Owijają się jak pajęczyna wokół członków, a kiedy już cię tak spętają, że nie możesz się ruszyć, przebijają ci skórę, wnikają w krew, paraliżują myśli. W tobie odprawiają swoje czary. Kiedy wreszcie się otrząsnęłam, mogłam się tylko domyślać, co zaszło w mrokach mojej nieświadomości. Co ten list ze mną zrobił?
Niewiele wiedziałam o Vidzie Winter. Oczywiście znałam liczne epitety, które zazwyczaj łączono z jej nazwiskiem: ulubiona pisarka Anglii, Dickens naszego wieku, najsławniejsza żyjąca autorka na świecie i tak dalej. Wiedziałam naturalnie, że jest popularna, ale liczby, które później wyszukałam, wprawiały jednak w zdumienie. Pięćdziesiąt sześć książek wydanych w ciągu pięćdziesięciu sześciu lat; przetłumaczono je na czterdzieści dziewięć języków. Panna Winter była dwadzieścia siedem razy wymieniana jako autor najczęściej wypożyczany z angielskich bibliotek; na podstawie jej powieści nakręcono dziewiętnaście filmów fabularnych. W statystykach najbardziej sporną kwestią jest to, czy liczba sprzedanych egzemplarzy jej książek przewyższa liczbę sprzedanych Biblii, czy nie. Trudność polega nie na ustaleniu, ile jej książek sprzedano (wciąż zmieniająca się liczba milionów), lecz na uzyskaniu rzetelnych liczb dla Biblii; cokolwiek się myśli o Słowie Bożym, dane dotyczące jego sprzedaży są notorycznie niewiarygodne. Liczbą, która mogłaby najbardziej mnie zainteresować, kiedy tak siedziałam u dołu schodów, było dwadzieścia dwa. Tylu było biografów, którzy z braku informacji albo zachęty lub jakoś przekupieni czy odstraszeni przez samą pannę Winter, postanowili zrezygnować z odkrycia prawdy o niej. Ale wtedy o tym nie wiedziałam. Znałam tylko jedną daną statystyczną i ta wydawała się istotna: ile ja, Margaret Lea, przeczytałam książek Vidy Winter? Żadnej.
Zadrżałam z chłodu na schodach, ziewnęłam i się przeciągnęłam. Oprzytomniawszy, stwierdziłam, że podczas mojej nieobecności w moich myślach nastąpiło pewne przetasowanie. Z nieważnych odłamków, które składają się na moją pamięć, wydobyły się na wierzch dwa wspomnienia.
Pierwsze to scenka, w której bierze udział mój ojciec i która rozgrywa się w naszym antykwariacie. Rozpakowujemy pudło książek pochodzących z likwidacji prywatnej biblioteki i znajdujemy kilka tomów Vidy Winter. Nie prowadzimy sprzedaży współczesnej beletrystyki. „Zaniosę je do sklepu z używanymi rzeczami w czasie przerwy obiadowej”, mówię i zostawiam je na brzegu biurka. Ale nie minęło jeszcze południe, a trzy z czterech książek znikają. Sprzedane. Jedna księdzu, jedna pewnemu kartografowi, jedna historykowi wojskowości. Twarze naszych klientów - z ich zwykłą zewnętrzną bladością i bijącym od wewnątrz żarem właściwym miłośnikom książek - jakby rozjaśniały się na widok żywych kolorów miękkich okładek. Po obiedzie, kiedy skończyliśmy rozpakowywanie, katalogowanie i ustawianie na półkach, i nie mamy już klientów, zasiadamy jak zwykle do czytania. Jest późna jesień, pada deszcz i okna się zamgliły. Na zapleczu syczy piecyk gazowy; słyszymy go, nie słysząc, bo siedząc obok siebie, a zarazem oddaleni o setki mil, jesteśmy głęboko pogrążeni w naszych książkach.
- Zrobić herbaty? - pytam, wynurzając się na powierzchnię.
Żadnej odpowiedzi.
Robię jednak herbatę i stawiam filiżankę na biurku obok ojca.
Godzinę później nietknięta herbata jest zimna. Przygotowuję świeżą i stawiam na biurku kolejną parującą filiżankę. Ojciec nawet tego nie zauważa.
Delikatnie przechylam książkę w jego ręku, tak żeby zobaczyć okładkę. To ta czwarta Vida Winter. Przywracam książkę do początkowej pozycji i przyglądam się twarzy ojca. Nie słyszy mnie. Nie widzi. Jest w innym świecie, a ja jestem duchem.
Takie było moje pierwsze wspomnienie.
Drugie to podobizna. Ujęta w trzech czwartych, mocno zarysowana w światłocieniu ogromna twarz nad skarlałymi w porównaniu z nią ludźmi, którzy czekają na pociąg. To tylko fotografia reklamowa umieszczona na billboardzie na dworcu kolejowym, ale w moich oczach ma w sobie niewzruszone dostojeństwo dawno zapomnianych królowych i bogiń wyrzeźbionych w skałach przez starożytne cywilizacje. Przyglądając się misternemu wykrojowi oczu, szerokiemu, gładkiemu zarysowi kości policzkowych, nieskazitelnej linii i proporcjom nosa, można się tylko zdumiewać, że przypadkowe zróżnicowanie cech człowieka mogło wytworzyć coś tak nadnaturalnie doskonałego. Takie kości, odnalezione przez archeologów przyszłości, wydawałyby się dziełem sztuki - nie wytworem wyposażonej w tępe narzędzia natury, lecz szczytem artystycznych osiągnięć. Skóra, która powleka te niezwykłe kości, ma świetlistą przejrzystość alabastru; wydaje się jeszcze bledsza w zestawieniu z kunsztownym splotem pukli miedzianych włosów, ułożonych z taką precyzją przy delikatnych skroniach i spływających po mocnej, wytwornej szyi.
Jakby nie dość było tego niezwykłego piękna, są jeszcze oczy. Oczy o zintensyfikowanej przez jakąś sztuczkę fotografika nieludzkiej zieleni, zieleni kościelnych witraży albo szmaragdów, albo landrynek, spoglądają ponad głowami pasażerów z doskonałym brakiem wyrazu. Nie wiem, czy inni podróżujący tego dnia odczuli to samo co ja na widok tego plakatu; oni czytali jej książki, może więc widzieli go inaczej. Ale mnie, gdy patrzyłam w te wielkie zielone oczy, przypomniało się banalne powiedzenie, że oczy są oknami duszy. Pamiętam, że wpatrując się w jej zielone niewidzące oczy, pomyślałam: ta kobieta nie ma duszy.
Taki był tego wieczoru, kiedy dostałam list, stan mojej wiedzy o Vidzie Winter. Nie było tego wiele. Ale jak się tak dobrze zastanowić, to było chyba właśnie tyle, ile w ogóle można było o niej wiedzieć. Bo choć wszyscy znali Vidę Winter - znali jej nazwisko, jej twarz, jej książki - nikt jej nie znał. Słynna tak ze swoich sekretów, jak i ze swoich opowieści, była całkowitą tajemnicą.
Teraz, jeżeli wierzyć listowi, Vida Winter chciała powiedzieć o sobie prawdę. Było to ciekawe już samo w sobie, ale jeszcze ciekawsza była moja następna myśl: dlaczego chce ją powiedzieć właśnie mnie?
Podniosłam się ze schodów i weszłam w mrok antykwariatu. Nie potrzebowałam zapalać światła, żeby znaleźć drogę. Znam go tak, jak się zna miejsca swojego dzieciństwa. Natychmiast poczułam kojące działanie zapachu skóry i starego papieru. Przebiegłam palcami po grzbietach książek niczym pianista po klawiaturze. Każdy tom to osobna nuta; chropowaty, oprawny w płótno grzbiet Dziejów sporządzania map Danielsa, spękana skóra oprawy sprawozdań Łakunina z posiedzeń Akademii Kartograficznej w Sankt Petersburgu, zniszczona teczka zawierająca ręcznie rysowane i ręcznie kolorowane przez niego mapy. Gdyby założono mi przepaskę na oczy i postawiono gdziekolwiek na jednej z trzech kondygnacji, po dotknięciu palcami książek potrafiłabym określić, gdzie jestem.
W naszym antykwariacie widujemy niewielu klientów; średnio około sześciu dziennie. Nagłe ożywienie działalności mamy we wrześniu, kiedy przychodzą studenci, żeby kupić zestaw skryptów na nowy rok akademicki, i drugie w maju, kiedy je odnoszą po zdaniu egzaminów. Te książki ojciec nazywa wędrownymi. W innych porach roku zdarza się, że spędzamy całe dni, nie oglądając żadnego klienta. Każde lato przynosi przypadkowego turystę, który zszedł z utartego szlaku i popychany ciekawością, wkracza tu ze słonecznego blasku. Zatrzymuje się na chwilę, mrugając, zanim oczy przyzwyczają się do mroku. Zależnie od tego, jak bardzo jest już znużony oglądaniem łodzi na rzece i jedzeniem lodów, spędza tu chwilę, ciesząc się cieniem i spokojem, albo nie. Najczęstszymi gośćmi antykwariatu są ludzie, którzy słyszeli coś o nas od znajomych swoich znajomych i znalazłszy się w pobliżu Cambridge, nadkładają kawałek drogi, aby do nas wstąpić. Kiedy wchodzą, na ich twarzach widać radość, nierzadko też przepraszają nas za kłopot. Są to ludzie mili i tak spokojni i przyjaźni jak same książki. Ale przeważnie jesteśmy tu sami: książki, ojciec i ja.
Widząc, jak niewielu mamy klientów, moglibyście się zastanawiać: jak też oni wiążą koniec z końcem? Widzicie, jeśli chodzi o stronę finansową, antykwariat to tylko działalność uboczna. Właściwe interesy załatwia się gdzie indziej. Zarabiamy na życie może sześcioma transakcjami rocznie. Działa to tak: ojciec zna wszystkich wielkich kolekcjonerów i wszystkie wielkie księgozbiory świata. Gdybyście go zobaczyli na aukcjach albo targach książek, na których często bywa, zauważylibyście, jak podchodzą do niego jacyś ludzie. Mówią spokojnie, ubrani są spokojnie i odprowadzają go na bok, by spokojnie zamienić słówko na osobności. Z ich oczu też bije spokój. „Czy nie wie pan o?...” albo: „Czy czasem nie słyszał pan...” - pytają. Wymieniają jakąś książkę. Ojciec zwykle odpowiada ogólnikowo, bo nie należy wzbudzać nadmiernych nadziei. Zwykle nic z tego nie wynika. Jeśli jednak rzeczywiście o czymś słyszał. .. I jeśli nie ma już tej książki, zapisuje adres w zielonym notesiku. Potem przez jakiś czas nic się nie dzieje. Ale później - po kilku albo nawet po wielu miesiącach, nigdy nie wiadomo - na innej aukcji czy innych targach książki, spotykając pewną osobę, pyta bardzo ostrożnie, czy... i znowu padają dane. Najczęściej sprawa na tym się kończy. Ale czasami po rozmowach następuje wymiana listów. Ojciec spędza wiele czasu, pisząc listy. Po francusku, po niemiecku, po włosku, a czasem nawet po łacinie. Dziewięć razy na dziesięć odpowiedzią jest uprzejma, zawarta w dwóch linijkach, odmowa. Ale czasami - jakieś sześć razy do roku - odpowiedź jest wstępem do podróży. Podróży, podczas której ojciec odbiera książkę z jednego miejsca i dostarczają w inne. Rzadko wyjeżdża na dłużej niż na czterdzieści osiem godzin. Sześć razy do roku. I z tego się utrzymujemy.
Sam antykwariat niemal wcale nie przynosi dochodów. To miejsce, gdzie pisze się i otrzymuje listy. Miejsce, gdzie oczekuje się na następne targi. W opinii dyrektora naszego banku to zbytek, na który ojciec może sobie pozwolić dzięki swoim sukcesom. Ale w rzeczywistości - rzeczywistości ojca i mojej; nie twierdzę, że rzeczywistość jest taka sama dla wszystkich - antykwariat jest prawdziwym sercem wszystkiego. To azyl dla książek, bezpieczna przystań tych wszystkich tomów, które ongiś z taką miłością napisano, a których teraz najwyraźniej nikt już nie chce.
I miejsce do czytania.
A jak Austin, B jak Bronte, C jak Charles i D jak Dickens. Tu uczyłam się alfabetu. Ojciec, trzymając mnie na rękach, przechadzał się wzdłuż półek, pokazywał mi litery i uczył je wymawiać. Tu także nauczyłam się pisać, przepisując nazwiska i tytuły na fiszki biblioteczne, które dotąd, po trzydziestu latach, nadal tkwią w naszej kartotece. Antykwariat był jednocześnie moim domem i miejscem pracy. Był dla mnie lepszą szkołą niż jakakolwiek inna, a później moim własnym uniwersytetem. Był moim życiem.
Ojciec nigdy nie wtykał mi do rąk żadnej książki ani żadnej nie zakazywał. Pozwalał mi w nich szperać i dokonywać własnego mniej lub bardziej właściwego wyboru. Czytałam więc krwawe opowieści o historycznych wyczynach, które dziewiętnastowieczni rodzice uznawali za stosowne dla dzieci, i gotyckie opowiadania o duchach, które z pewnością stosowne dla nich nie były; czytałam relacje z uciążliwych podróży przez pełne niebezpieczeństw kraje, podejmowanych przez damy w krynolinach, i podręczniki dobrych manier, przeznaczone dla panien z dobrych domów; czytałam książki z obrazkami i bez obrazków, książki po angielsku, po francusku, książki w językach, których nie rozumiałam, lecz mogłam wtedy snuć własne opowieści na podstawie kilku wyrazów, których znaczenia się domyśliłam. Książki, książki, ciągle książki.
W szkole te moje lektury zachowywałam dla siebie. Nieco z archaicznej francuszczyzny, którą poznałam ze starych podręczników, przenikało jednak do moich wypracowań i nauczyciele uznawali to za błędy ortograficzne, choć nigdy nie udawało się im ich wykorzenić. Czasami lekcja historii dotyczyła obszernego, ale przypadkowego zasobu wiedzy, jaką zebrałam podczas moich chaotycznych lektur w antykwariacie. Karol Wielki? - myślałam, mój Karol Wielki? Ten z antykwariatu? Siedziałam wtedy cicho, oniemiała ze zdumienia zetknięciem dwóch światów, które przecież były od siebie tak odległe.
W przerwach w czytaniu pomagałam ojcu w pracy. W wieku dziewięciu lat wolno mi było pakować książki w brunatny papier i adresować do naszych zamiejscowych klientów. W wieku dziesięciu lat pozwolono mi nadawać je na poczcie. Jako jedenastolatka zastąpiłam matkę w jej jedynym zajęciu w antykwariacie: w sprzątaniu. Uzbrojona w chustkę na głowie i fartuch przeciw brudowi, zarazkom i ogólnej szkodliwości „starych książek”, przechodziła wzdłuż półek z delikatną miotełką z piór, mocno zaciskając usta i starając się nie oddychać. Od czasu do czasu pióra podnosiły kłęby urojonego kurzu, a ona cofała się, kaszląc. Nieuchronnie rozdzierała sobie pończochy o skrzynkę, która z przewidywalną złośliwością książek znalazła się akurat za nią. Zaproponowałam, że ja będę odkurzać; chętnie wyrzekła się tego zajęcia; potem nic musiała już wchodzić do księgarni.
Kiedy miałam dwanaście lat, ojciec zlecił mi odszukiwanie zagubionych książek. Jako zagubione określaliśmy te, które według zapisu były na składzie, ale nie znajdowały się na swoim miejscu na półce. Mogły zostać skradzione. zwykle jednak roztargnieni szperacze wtykali je w niewłaściwe miejsca. Antykwariat zajmował siedem pokoi zapchanych od podłogi po sufit książkami, tysiącami książek.
- A przy okazji sprawdź kolejność alfabetyczną - powiedział ojciec.
Było to zajęcie na całą wieczność; zastanawiam się teraz, czy mówił całkiem serio, kiedy mi je powierzał. Prawdę mówiąc, to nie miało znaczenia, bo ja podjęłam się tego zadania na serio.
Zajęło mi wszystkie ranki przez całe lato, ale na początku września, kiedy zaczynała się szkoła, każda zgubiona książka była już odnaleziona, każdy niewłaściwie umieszczony tom powrócił na swoje miejsce. Co więcej - a teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się to ważne - moje palce nawiązały kontakt, choćby na krótko, z każdą książką w antykwariacie.
Jako nastolatka pomagałam ojcu tak sprawnie, że w spokojne popołudnia nie mieliśmy właściwie nic do roboty. Skoro już została wykonana poranna praca, nowa dostawa ustawiona na półkach, listy napisane, skoro zjedliśmy już nad rzeką kanapki i nakarmiliśmy kaczki, można było wrócić do antykwariatu i czytać. Stopniowo moje lektury stały się mniej przypadkowe. Coraz częściej błąkałam się po drugim piętrze. Tam znajdowała się literatura dziewiętnastowieczna, biografie, autobiografie, wspomnienia, pamiętniki i listy.
Ojciec zauważył, w jakim kierunku idą moje lektury. Z targów czy wyprzedaży wracał z książkami, które, jak sądził, mogą mnie zainteresować. Wystrzępione tomiki, przeważnie w rękopisie, pożółkłe kartki przewiązane wstążeczką albo sznurkiem, niekiedy ręcznie zszyte. Zwyczajne życiorysy zwyczajnych ludzi. Ja ich nie czytałam, ja je po prostu pochłaniałam. Mój apetyt na jedzenie osłabł, głód książek był ciągle nienasycony. To był początek mojego powołania.
Nie jestem prawdziwym biografem. W gruncie rzeczy w ogóle trudno mnie nazwać biografem. Dla własnej przyjemności napisałam kilka krótkich szkiców biograficznych o mało znaczących postaciach z historii literatury. Pociągało mnie zawsze pisanie biografii ludzi, którzy nie zaznali sławy, tylko żyli w cieniu sławy innych, a po śmierci zapadali w otchłań zapomnienia. Lubię odgrzebywać życiorysy, które na sto lub więcej lat zostały pochowane w nieotwieranych pamiętnikach na półkach archiwów. Ponad wszystko inne cieszy mnie, kiedy mogę tchnąć oddech we wspomnienia, których nie wznawia się drukiem już od dziesięcioleci.
Od czasu do czasu któryś z moich bohaterów okazuje się na tyle znaczący, by obudzić zainteresowanie miejscowego wydawnictwa akademickiego. Mam więc kilka publikacji na swoim koncie - nie są to książki, nic tak poważnego.
To po prostu szkice, kilka cienkich stroniczek zszytych razem w papierowej okładce. Jeden z nich, Braterska muza - o braciach Jules'u i Edmondzie Landierach i dzienniku, który wspólnie pisali - spodobał się pewnemu redaktorowi dzieł historycznych i został włączony do wydanego w twardej oprawie zbioru esejów o pisarstwie i rodzinie w XIX wieku. Zapewne ten właśnie szkic przyciągnął uwagę Vidy Winter, ale jego obecność w tym tomie jest całkiem myląca. Znalazł się ...
entlik