Andrzej Sepkowski
Czas golema
Wydanie polskie 2000
Kilka zaplanowanych uderzeń i syta, gnuśna, zjednoczona Europa pogrąża się w chaosie. Szantażowana armia nie może opuścić baz. Jej kontrwywiadowi udaje się pojmać młodego bojownika - jednego z tych, którzy zatrzęśli podstawami europejskiego superpaństwa. Człowiek ten to bezwzględna, konstruowana latami, maszyna do zabijania. Czy uda się go zmusić, żeby, doprowadziwszy chaos do apogeum, zniszczył jego źródło?
Dwaj chłopcy bawili się w żołnierzy. Jeden mniejszy, drugi większy. Siedzieli zmęczeni pod murem, skryci między zwałami cuchnących śmieci. Zawarli rozejm. Odłożyli swe wspaniałe drewniane karabiny. Wystawili twarze do słońca. Rozmawiali cicho o życiu. Dwaj bardzo mali chłopcy.
Wtulony w zimny mur patrzył i słuchał ze zwykłą, niechętną obojętnością. To wszystko było nieznane, obce, dalekie. Czuł tę przeklętą słabość, jaka nadchodziła po adrenolu. Mąciły się myśli, falami napływały zimne dreszcze i nie pomagało zaciskanie spoconych dłoni na zimnym metalu. Mogła pomóc tylko następna kapsułka. I jak zawsze walczył ze sobą, by zbyt prędko nie ulec pokusie. A starczyło sięgnąć do szwu spodni i zamiast apatii pojawiłaby się wola, wola walki, eksplodowałaby w nim wrząca, żywa energia, znów by zapłonął jak pochodnia. Wciąż czekał. Z każdą sekundą był mniej sobą, coraz bliższy zapaści zapowiadanej drżeniem całego ciała. Nawet nie drgnął, nie uniósł uzbrojonej ręki, gdy w uchyloną bramę wsunął się kłąb łachmanów okrywających zgarbioną postać. Mamrocąc coś niewyraźnie pod nosem, mijała go stara, pomarszczona kobieta idąca ku słońcu. Nie widziała go, nie chciała widzieć. Jedna z tych, którzy dreptali ku śmierci w tym mieście, którzy oswoili się z nią.
- Patrz. - Mniejszy wskazał bramę. - To znowu ta sama, co wczoraj i przedwczoraj. Ciekawe, co ona ma w tym koszyku. Ciekawe, co?
Stara kobieta usiadła na odrapanej ławce obok starej pompy. Postawiła koszyk na kolanach. Mocno trzymała go oburącz. Kiwała się w przód i w tył. Starszy przyciągnął do siebie karabinek.
- Zastrzelę ją - powiedział.
- Nie wygłupiaj się.
- Ty nic nie wiesz, głupku. Wczoraj na tym miejscu, gdzie siedziała, zostały czerwone kropelki, bardzo dużo czerwonych kropelek. Tato mówił, że to krew i że następnym razem ją przepędzi. Tato poszedł zdobyć coś do jedzenia. Zaraz wróci. Ty, wiesz, co? Gdyby ona była mężczyzną, to mogłaby być wodzem Indian. Ma nos jak wrona, nie myślisz? Gdyby tak włożyła portki i pióropusz? Posłuchaj, ona śpiewa. Chodźmy bliżej, co?
- Nieee...
- Boisz się?
- Nie, ale mi się nie chce - młodszy podkurczył nogi, mocno trzymał karabin.
- Dlaczego jeszcze nie ma twojego starego?
- No, musi zdobyć coś do żarcia. Przecież ci mówiłem, głupku.
Stara kobieta kiwała się w przód i w tył, monotonnie śpiewała najstarszą pieśń świata.
- Jednak ciekawe, co ona śpiewa - starszy skierował lufę w niebo. - Cholernie ciekawe. Patrz! Zdjęła szmatę z koszyka, wyjmuje coś. Cholera! To ręka, wygląda zupełnie jak ręka. I zakrwawiona. Ty, jak myślisz? Skąd ona to ma?
- Boję się.
- Coś ty, głupku! Zdążymy zwiać. Patrz! Ona całuje... Ojejku, nie wytrzymam. Zastrzelę ją. Strzelam pierwszy!
Skryty w cieniu, machinalnie sięgnął do szwu. Uchwycił zaszytą w nim niewielką kulkę, podciągnął w górę, wbijając w skórę maleńką igłę. Lekkie ukłucie - i zaraz wpłynął weń strumień wspaniałej energii. Starczyło dziesięć sekund, by zniknęły dreszcze, a ciało i umysł wypełniło poczucie ogromnej siły. Rozsadzała go. Zmuszała do znalezienia ujścia w działaniu, tylko działaniu. Nabrał powietrza w płuca i lekkim, sprężystym krokiem wyszedł w słońce. Wolał nie wracać drogą, którą przyszedł, nie chciał wracać w środek tego piekła. Jeżeli z oficyny nie ma wyjścia, drogę przegradza ledwie dwumetrowy mur. Czuł, że nie musi się spieszyć. Zmylił ścigających, inaczej dawno by tu byli. Tu wszyscy ścigali wszystkich dla zasady. Uciekał, dlatego, że dla kilku chłopców z czerwonymi opaskami na czołach był jakimś wyzwaniem, a może tylko zwierzyną w rewirze łowieckim.
Kątem oka objął prawą i lewą oficynę. Jak wszędzie. Tylko kilka całych szyb. W żadnym z okien śladu życia. To życie, przerażone nagłym zjawieniem się obcego, kuliło się w śmieciach. Starszy patrzył na niego, nie oddychając, młodszy schował głowę w ramiona i zamknął oczy, udając, że go nie ma. Był dla nich tylko strachem, mógł być ostatnim żywym, jakiego widzieli. Wysoki, potężny, długowłosy jak tamci, jak wszyscy. Nie pojmowali jeszcze do końca, ale byli przekonani, że zabijanie to wspaniała zabawa. Wszyscy zabijali wszystkich, przedtem na ekranach, teraz na ulicach. A on miał w prawej ręce dziwny karabin z długim magazynkiem. Miał śmierć. Idąc miękkim, kocim krokiem, wyłuskał wolną ręką magazynek i rzucił karabin na śmierdzący stos spiętrzony po okna pierwszego piętra. Spod zwałów śmieci wyskoczyły dwa potężne szczury i z piskiem na powrót się skryły. Gniewne i groźne ostrzegały, że będą kąsać. Prawie jak ludzie. Dzieci odprowadzały go wzrokiem pełnym ulgi, nie wiedząc, że zdumiały go nieco. Dzieci były rzadkością w oszalałym mieście. Dzieci i psy.
Gotów na spotkanie nieznanego, skręcił w lewą oficynę, cały jak naciągnięta sprężyna, silny i promienny jak nieśmiertelny Lord Xan. Odrzucił pusty magazynek na zagracone półpiętro. I tak sam nie wiedział, czemu poniósł go ze sobą. Napięty, wyciągając przed siebie ręce, zanurzył się w wąskie przejście ku ulicy, gdzie panowała cisza. Słuchał jej długą chwilę, stojąc w miejscu. Nie mąciły jej głosy, kroki. Gdzieś tam ktoś strzelał do kogoś albo tylko tak sobie, ale to było dalekie, nie miało w sobie groźby. Pewnie w centrum, pomyślał obojętnie. Tam zawsze strzelają. Po to mają wspaniałe, prawdziwe karabiny.
Rozumiał dobrze odgłosy miasta. Wystarczył jeden dzień, ten dzień, w którym sprawdzał siebie. Musiał się przekonać, czy potrafi to, tak jak sobie wyobrażał. Nie było to trudne, nie dla niego. Znalazł się na obrzeżach Strasburga, tu było pusto i niebezpiecznie. Słyszał, jak nazywali tę dzielnicę „strefą zero”. Tu można się było spodziewać wszystkiego. Właśnie tu, gdzie pusto i cicho. Tu strzelano bez ostrzeżenia i z ukrycia. Wszyscy ciągnęli tam, gdzie było życie. Szybkie, hałaśliwe, bezwzględne życie oszalałego stada. Na tablicy przed domem widniała nazwa ulicy. Bez trudu zlokalizował się, posługując zakodowaną w pamięci mapą miasta. Teraz musi skręcić na wschód, przejść kanał i będzie w bezpiecznym schronieniu, jedynym bezpiecznym miejscu tej stolicy Europy.
Przyśpieszył nieco kroku, idąc pod samymi murami starych domów. Uciekał i wracał tak, jak uczył ich major Bretson. „Perfekcjonizm polega na szczegółach, chłopcy. Perfekcja w działaniu to ostrożność”. Krył się w bramach, załomach murów, kiedy tylko dostrzegał jakiś ruch, przejeżdżający samochód, a te nie były tu taką rzadkością.
To samo robili ci, którzy zauważali jego. Każdy sposób na przeżycie jest dobry, a najlepszym z dobrych - ucieczka, o tym wie wszystko, co żywe, i nieprawdą jest, że uciekają tylko słabi.
Tym razem nie mógł uciec. Zbyt sobie zaufał omroczony adrenolem i popełnił błąd. Wychodząc zbyt szybko w przecznicę, natknął się na dwie wymierzone w siebie lufy ingramów. Młodzi ludzie w czerni. Czerń i metalowe ćwieki. Wiedzieli, czekali pięć, sześć metrów od niego. Nie, nie mogli wiedzieć, że pojawi się właśnie tu, to było niemożliwe, po prostu niemożliwe, choć mieli w uszach słuchawki i mikrofony przy ustach.
Polowali. Po tych niewielu tygodniach ci, którzy zostali, przeistoczyli się w istoty myślące jedynie o przetrwaniu, a przetrwać mogli najszybsi, najsilniejsi, najbardziej przezorni, nie ufający nikomu, nie mający skrupułów w tym świecie bez winy i kary. Oni byli tacy. Wysocy prawie jak on, ubrani w skórzane kamizele, długowłosi, obwieszeni żelazną biżuterią jak herosi z komiksów i wideo. Mieli kamienne twarze Segala, Lundgrena, Astera. Patrzyli jak tamci z ekranu. Bez wyraźnej wrogości, z jakąś chłodna uwagą. Nie zachowywali się jak nafaszerowani onirykami czy innym świństwem. Patrzyli na tego, który nie różnił się od setek, od tysięcy młodych w tym mieście. Długie ciemne włosy sięgające ramion, twarz z kilkudniowym zarostem, szerokie ramiona okryte wojskową kurtką, wojskowe spodnie, wysokie sznurowane buty. Wyglądał zwyczajnie, prawie zwyczajnie, ale nie zaufali pozorom. Napięci, z palcami na kabłąkach spustów. Czarne opaski na czołach, czarne kamizele mogły wskazywać „diabelskich chłopców” Lawrensona. Ci mieli swą siedzibę tu, w tej dzielnicy. Ale takich grup było, co najmniej kilkanaście.
Pokazał im puste dłonie. Uśmiechając się samymi wargami, uważnie patrzył w oczy tych dwóch, by na czas odkryć ich zamiary. Teraz starczyło uderzyć lekko łokciami o boki. A jednak czekał, stojąc z wyciągniętymi dłońmi, robił to, czego uczono go latami. W takiej pozycji nie był niebezpieczny, a jednak nie odprężyli się ani trochę. To była poza. Oni grali role kogoś innego, ale tacy byli równie niebezpieczni jak narkotyczni szaleńcy.
- Czekaliśmy na ciebie całe pięć minut, chłopie. - Muskularny facet lufą ingrama mierzył w środek piersi.
- Czekaliście? Nic z tego nie rozumiem - modulował głos tak, jak go uczono.
- Wszędzie mamy oczy i uszy, gnojku. - Głos beznamiętny, głos prawdziwego twardziela. - Jak na mój gust to dziwnie tu wyglądasz. Nikt nie ma prawa wpieprzać się tutaj, wszyscy w mieście o tym wiedzą, a ty wlazłeś jak świnia. Czego tu szukasz? Może to wytłumaczysz, co?
- Nic o tym nie wiedziałem i nie szukam niczego. Idę na wschód, do siebie - odpowiedział, wtulając głowę w ramiona i lekko rozchylając ręce. Uśmiechał się prawie szczerze. To miał być uśmiech pokory, ale pewnie nie był, gdyż twarze tamtych ani drgnęły. Stali obaj jak posągi.
- Nie mamy dla ciebie czasu, gnojku. Mów, jak się nazywasz i od kogo jesteś. Tylko nie zalewaj. Ja cenię szczerość.
- Nazywam się Chris Ivor i jestem od siebie - odpowiedział z tym samym uśmiechem.
- No proszę, Angol. I mówisz, że jesteś od siebie? Teraz już nie ma takich, żałosny dupku.
- To musi być niezły skurwiel, Hansi - odezwał się ochryple ten drugi. - I pewnie nie masz identyfikatora, co?
- Spaliłem, jak wszyscy - przysunął łokcie do boków. - Po jaką cholerę tu to świństwo?
- Ano właśnie - drugi postąpił krok i zrównał się z pierwszym. - Bardzo mi się to nie podoba, Hansi. Wyskoczył tu jak diabeł z pudełka i na mój gust pcha się nie w tę stronę. I mówi, że jest od siebie. Nie uważasz, że jest kurewsko bezczelny?
- Racja, racja, Oti, ale może jeszcze raz zapytamy naszego chłopca, co tu porabia, właśnie tutaj? - pierwszy mocniej zaakcentował ostatnie słowa. W jego oczach zapaliły się dziwne ogniki. - Nie powinno cię tu być, chłopie. Wszyscy wiedzą, że to nasz teren, a kto się tu wpieprzy, zawsze dostaje dobrą nauczkę.
- Uciekam, po prostu uciekam. - Raz jeszcze próbował rozbroić ich uśmiechem, i już wiedział, że była to odpowiedź najgorsza z możliwych.
Już nie zechcą spytać, przed kim ucieka. To był błąd. Nie tylko jego błąd, gdyż i tamci zbłądzili jak ludzie mało obyci z bronią. Obie lufy prawie równocześnie uniosły się kilka centymetrów, sygnalizując zamiar. Mówiąc, rozłożył ręce w geście udawanej bezradności i szybko, niemal niedostrzegalnie przycisnął łokcie do boków. Gadżet Bretsona i tym razem okazał się niezawodny. W ułamku sekundy spod rękawów kurtki wystrzeliły dwie niewinnie wyglądające, grube jak ołówek rurki, a z nich dwie maleńkie strzałki ze środkiem paraliżującym. Pewnie nawet nie zdążyli zarejestrować jego ruchu. Nim upadli porażeni, nieprzytomni, sam zdążył paść na ziemię pod murem i odtoczyć się, by uniknąć przypadkowych strzałów, a gdy spojrzał, obaj dopiero walili się na płyty chodnika.
Ten przeklęty i błogosławiony adrenol zadziwiał zawsze i jego, choć już powinien się przyzwyczaić po tylu iniekcjach. Omiótł wzrokiem pobliskie domy, gotów do szaleńczego skoku w najbliższe okno. Nigdzie najmniejszego ruchu. Nigdzie śladu życia. Wciąż leżąc, szukając wzrokiem, naciągnął sprężyny wyrzutni przez rękawy. To był zwykły odruch. Uspokoił się, gdy zaskoczyły z cichym trzaskiem i wyloty zniknęły za nadgarstkami. Kusiły otwarte na oścież drzwi najbliższego domu, lecz nie miał czasu na odczekane. Ci dwaj dojdą do siebie za piętnaście minut, ale pewnie ktoś trzeci słyszał tę rozmowę. Mówili, że jest za blisko. Za, blisko czego? Chyba pilnują tu jakiegoś gówna, które ma wartość tylko dla nich. Ich sprawa. Miasto miało za dużo tajemnic i zbyt wielu strażników, a te tajemnice zupełnie go nie interesowały. Jemu zostały niecałe dwie godziny na dojście do „oazy”, akurat tyle działał adrenol. Musi zdążyć.
Musi. Gdyby strzelił trzecią dawkę, miałby dwa następne dni z głowy, zresztą Topfer ostrzegał przed trzecią iniekcją. Potrzebowałby co najmniej dwóch na dojście do siebie. Dwóch straszliwych dni roślinnej wegetacji, męki godnej piekła żywych. Nie, tego musi uniknąć. Uniknąć za wszelką cenę. Po każdej iniekcji regeneracja trwała coraz dłużej i kosztowała coraz więcej. Płacił bólem, słabością dziecka, dziwnymi urojeniami bliskimi koszmarowi, utratą zdolności logicznego myślenia. Najgorsze było jednak to, że nawet chodzenie przychodziło mu z trudem i zaczynał uczyć się strachu, strachu przed własną słabością. Po zażyciu dawki szybki jak wąż i silny jak tygrys, stawał się później ludzkim wrakiem. Stawał się nikim po trzech godzinach prawie wszechmocy. Leżał godzinami pogrążony w półśnie, nie czując nawet odrobiny chęci życia, nie czując niczego. Jadł tyle, ile powinien, i spał, tak na przemian aż do czasu, w którym powracała świadomość tego, kim jest i po co tu jest, choć z każdym dniem mniej wiedział o sobie. O sobie i o celu. Przedtem, w murach neogotyckiego zamku w górach, wszystko było jasne. Teraz już nie, teraz jawiły się pytania o sens, cel, a pojawiały się wtedy, kiedy krył się pod kopułą z betonu i słabszy stawał się nakaz zabijania.
- Proszę teraz o szczególną uwagę, panowie - generał James Donovan zmienił się nie do poznania w ciągu ostatnich, tragicznych tygodni; dla tych, którzy znali go lepiej, był cieniem samego siebie. - Major de Lussac ma na dziś nowe raporty z Paryża, Strasburga i Berlina. Zdaje się, że są wreszcie nowe elementy w tej zwariowanej układance, i jestem zdania, że powinniście je poznać i przeanalizować, panowie. Te elementy zmieniają znacznie obraz sytuacji, dają mu jakby głębsze tło, ale i gmatwają nieco. Nie będę zanudzał panów przydługimi wstępami i od razu przystąpmy do rzeczy. Proszę, majorze.
Siedzący na samym końcu długiego sztabowego stołu wysoki, szczupły oficer w mundurze polowym wstał powoli i skłonił się dość nonszalancko. Nie przejmując się zupełnie niechętnymi spojrzeniami Buchnera i Hamiltona, wyjął z teczki gruby plik dokumentów. Był odmieńcem w armijnym stadzie i zdawał się robić wszystko na odwrót. Wszystko poza zadaniami bojowymi, rzecz jasna. Ale tak się dziwnie układało, że umiał zjednywać podwładnych i zniechęcać do siebie przełożonych, poza jednym wyjątkiem, a tym był Donovan, który powierzył trzydziestoletniemu majorowi sprawy kontrwywiadu, kiedy wszyscy, dokładnie wszyscy zawalili swoją robotę, zagubili się w wirze wydarzeń. Logistycy, specjaliści od predykcji, EIA. Analityki świeżo upieczonego majora, jego symulacje przewidywały możliwość takich wydarzeń i przypadek sprawił, że natknął się na nie Donovan. Nie oglądając się na nikogo, odesłał byłego szefa do bazy numer trzy w Grecji na niezbyt zasłużony odpoczynek i miejsce generała Kussiga zajął major Lussac.
- To jest zdanie pana generała, panowie. Wy ocenicie sytuację sami. - Dotąd nie wyzbył się cywilnych przyzwyczajeń. - Otóż podległe mi służby przechwyciły człowieka, który dokonał zamachu na prezydenta...
Natychmiast przerwała mu niespokojna wrzawa, chaotyczne pytania kierowane ni to do niego, ni do Donovana. Lussac patrzył i słuchał bez drgnienia i wyraźnej chęci na odpowiadanie komukolwiek. Sam Donovan poczerwieniał z irytacji. Jego oficerowie, jego dowódcy zachowywali się jak przekupki. Nie wytrzymał, walnął pięścią w stół.
- Panowie oficerowie! - Głos drżał mu z hamowanego gniewu. - Po złożeniu raportu będziecie mogli pytać do woli, a teraz zamknijcie się łaskawie, jeśli mogę prosić.
Pomogło na tyle, że nieco tylko podnosząc głos, major zapanował nad audytorium.
- Tak, proszę panów. Zamachu na prezydenta dokonał jeden człowiek, i wszystko wskazuje na to, że nie ma wiele wspólnego z wysadzeniem gmachu wspólnoty, to znaczy nie ma bezpośrednio, ale zaraz postaram się wytłumaczyć to w miarę wyczerpująco. Taką pewność dają nam i potwierdzają światowe autorytety z naszej kliniki w Chambery, gdzie ściągnęliśmy i ściągamy lekarzy niezbędnych w tej sprawie. Z ich wstępnego rozpoznania wynika, że zamachowiec o nazwisku Denis McLachlan był uwarunkowany na wykonanie tylko tego zadania, i to dwojako. Nie miał świadomości swego czynu, był jedynie ludzką maszyną wykonującą rozkazy z zewnątrz. Nie w wyniku działania kreatyki hipnotycznej, uwarunkowano go inaczej. Profesor Riedl nazwał go po prostu implantem, co znaczy, że miał mózg nafaszerowany różnymi elektronicznymi cudeńkami, które odkryto dopiero podczas prześwietlenia, a także kapsułki z trucizną wszczepione pod skórę i wyłuskane na czas. Zamachowiec był kamikadze i powinien popełnić samobójstwo na sygnał z zewnątrz, ale nie zrobił tego za sprawą przypadku, tak przynajmniej sądzimy. Z raportu profesora wynika, że był on zdalnie kierowany, sterowany przez kogoś, o kim niestety wiemy bardzo mało, tyle, co nic.
Jak panom zapewne wiadomo, Riedl jest laureatem Nagrody Nobla, a mimo to przyznał, że niewiele wie o technice i środkach takiej implantacji, nie spotkał się z nimi w ośrodkach europejskich czy amerykańskich. Tego rodzaju zabiegi na organizmach żywych są zakazane przez konwencje międzynarodowe. Słyszał tylko o głęboko utajnionych badaniach Amerykanów, i tu wyrażał się bardzo ostrożnie, a powinienem dodać, że McLachlan został uwarunkowany na jakieś siedemdziesiąt procent i był czymś w rodzaju robota. Tylko te trzydzieści procent to człowiek... - przerwał na parę sekund i dodał: - człowiek, który nie istnieje. Nie miał przy sobie standardowego identyfikatora i człowiek o takim nazwisku, takich liniach papilarnych nie istnieje w rejestrach komputerowych, ale psychoterapeuci, przy wtórze specjalistów od języka, twierdzą z całym przekonaniem, że z pewnością wychowywał się w Szkocji, tyle że ich pewność nam nie wystarcza i nic nie daje. Profesor i jego asystenci do tej pory nie mogą sobie poradzić z cząstkową blokadą pamięci zamachowca, swoistą amnezją tyczącą miejsca jego „produkcji”. Niestety, to najważniejsze nam umknęło. Pamięta stosunkowo wiele, ale mimo wysiłków nie wymienił żadnego nazwiska ani miejsca, gdzie go przygotowywano. Pracują nad nim w dalszym ciągu, lecz nie mają już większych nadziei, gdyż błędy popełniono na samym początku. Nie odkryto, że ten człowiek jest implantem, a poza tym kilka mikrogeneratorów zostało zniszczonych na skutek urazu fizycznego tuż po zamachu. Twierdzą jednak, podobnie jak i my, iż jest wykluczone, aby to on był świadomym sprawcą eksplozji w gmachu. Wszystko wskazuje na to, że nie wiedział nic o mającym nastąpić wybuchu, przyznaje natomiast, że jego celem, jedynym celem był prezydent. Tego nie wytarto mu z pamięci.
Zbierane przez naszych ludzi informacje nie sugerują, że jest to człowiek nasłany z zewnątrz, ale tego w żadnym wypadku nie możemy wykluczyć, każda możliwość jest otwarta. Dokonał zamachu za pomocą przenośnego, ulepszonego modelu firehawka z dachu biurowca Exonu, gdzie przed parunastu laty, podczas budowy przygotowano specjalną skrytkę pod podwójnym stropem lądowiska dla śmigłowców, i to także jest bardzo ważna przesłanka. Proszę bardzo, oto zdjęcia tego schowka od zewnątrz i wewnątrz. To może podbudowywać naszą tezę, że do zamachu przygotowywano się przynajmniej od dziesięciu lat. Wtedy kończono budowę obu gmachów, choć wiadomo że oddano je do użytku przed pięcioma laty. To znaczy, że celem nie był prezydent van der Bosch. Nie możemy przyjrzeć się wszystkim biorącym udział w budowie firmom za sprawą tego superwirusa, który zniszczył naszą wiarę w cywilizację komputerów. Wydaje się, panowie, że materiały wybuchowe, czy też implozywne, jak niektórzy wolą je nazywać, już wtedy były ukryte w elementach budowlanych, ale to także tylko hipoteza, choć najbardziej prawdopodobna z wiadomych względów. Proszę, oto ekspertyza specjalistów od materiałów wybuchowych. Podejrzewamy, ale tylko podejrzewamy, że w samej wyrzutni albo w pocisku mieściło się urządzenie inicjujące. Obydwa budynki w linii prostej dzieli trzysta metrów nad bulwarami i placem Europy i, jak panom wiadomo, gmach Exon jest o dwa piętra niższy od budynku Rady. Wiadomo też, że w sobotę ten gmach był zupełnie pusty i dwakroć sprawdzany przez służby specjalne EIA. Nie odkryto nic podejrzanego, gdyż na polecenie Gustaffsona, szefa EIA, więcej troski poświęcono manifestacji, i wiem, że były to kontrole powierzchowne, nawet bez użycia detektorów. Do tej pory nie wyjaśniono też, dlaczego nie zadziałała osłona prezydenckiego śmigłowca, dlaczego nie przechwycono pocisku, ale obawiam się, że nieprędko to wyjaśnimy ze względu na wydarzenia późniejsze. Niestety, niewiele może nam pomóc film z tego wydarzenia, który zaraz panowie obejrzą. Czy pozwoli pan, panie generale?
Donovan skinął przyzwalająco głową. Dyżurny sierżant kawalerii powietrznej natychmiast zgasił światło i z okienka sali projekcyjnej wytrysnął snop światła skierowany na rozwinięty automatycznie ekran. W sali zapanowała niemal doskonała cisza i nie zmąciło jej nic aż do końca trwającej dziesięć minut projekcji. Film był niemy, a przez to jeszcze bardziej ekscytujący i porażający, doskonały w swej dramaturgii jak klasyczne dreszczowce Hitchcocka czy Lerniera.
Przez pierwsze trzy minuty widzieli tylko płaszczyznę dachu potężnego gmachu Rady Unii projektu Snidera, ale gdzieś w drugiej, w dole kadru zobaczyli smukły kształt lufy firehawka. Zniknął na chwilę i znów się pojawił w prostokątnym prześwicie. Sam Lussac po raz któryś poczuł na plecach zimne krople potu. Oglądał ten film kilkanaście razy, a wrażenie wciąż było tak samo silne, obraz hipnotyzował tak samo. Palec przeznaczenia, ta myśl wracała za każdym razem, niezbyt poetyczna, ale niezastąpiona. Ten, kto filmował, nie używał transfokatora i obraz czasami drgał, jakby kręcono z ręki. Chyba już wszyscy musieli się domyślić, że kamera była zamocowana na głowie zamachowca. Jego trzecie oko. Tak myślał o tym major.
Trzydziestu ludzi chłonęło obraz ze łzami napięcia w oczach. Byli świadkami wielkiego krachu, początku końca, jakiego nie wróżyła żadna cholerna Kasandra. Dotąd nie widział filmu nikt poza specjalistami. Ze względów bezpieczeństwa - choć brzmiało to sarkastycznie - na dach gmachu Rady nie wpuszczono ekipy żadnej ze stacji telewizyjnych, przestrzeń powietrzna także była zamknięta i chroniona z góry. Wszyscy dziennikarze i filmowcy skupili się na trzecim piętrze w ogromnej sali konferencyjnej, gdzie van der Bosch miał otworzyć pierwszą sesję nowo wybranego parlamentu. To było wydarzenie tygodnia. Szesnastego kwietnia na prezydenta czekali nie tylko parlamentarzyści i agenci ochrony tworzący nieruchomy krąg wokół lądowiska. Widzowie w tej sali ani razu nie ujrzeli tego, co działo się w dole, gdzie zgromadziło się ponad sześćdziesiąt tysięcy młodych buntowników spod dumnego znaku Youth Power, na wszelki wypadek protestujących przeciw wszystkiemu, od zanieczyszczenia środowiska na Wschodzie, w regionach „drugiej Europy”, po nadużywanie oniryków. Przypominająca happening manifestacja była jedną z tysięcy.
Śmigłowiec prezydenta z kilkunastoma osobami na pokładzie nadleciał z południa, gdy kamera obejmowała budynek z zachodu, i dlatego zobaczyli go dość późno, ale wszyscy poczuli głęboki dreszcz grozy, bo wiedzieli co stanie się za chwilę. Wytracając szybkość, helikopter zawisnął kilka metrów nad kręgiem lądowiska i drugim, tworzonym przez pochylających się pod naporem wiatru ludzi ochrony prezydenckiej. Zaczął leniwie opadać w dół, zwrócony bokiem do kamery. I w tym momencie, prawie od kamery, strzeliła ognista kula i obraz zadrgał lekko. Z kadru zniknął wylot wyrzutni, widzieli tylko białą smugę. Prędkość początkowa pocisku była niesamowita, niezrozumiała, bo lekki firehawk nie miał, nie mógł mieć takich parametrów. A jednak... To przeklęte „jednak”.
Wszystko nie trwało nawet dwóch sekund i iskra dobiegła pękatego korpusu wiszącego dwa metry nad dachem. Na czterdzieści metrów powinny zadziałać systemy obronne dragona, antyrakiety, osłona magnetyczna czy pozoranty. Nie zadziałało nic. Może major Crevy, dowódca śmigłowca, zachował się jak żółtodziób, z zadufania popełnił błąd, który tak drogo kosztował Europę. Śmigłowiec eksplodował, zakwitł kulą ognistą, która pochłonęła maszynę i ludzi, uniosła się leniwie w górę. Prezydencki stos płonął żałobną, purpurowo-czarną pochodnią przez kilka sekund. Tylko niektórzy zauważyli sypiących się z dachu agentów ochrony i parę większych części maszyny. Donovan pomyślał teraz o jednym - że prezydent Unii miał pogrzeb bardzo symboliczny i bardzo cichy. Nie odnaleziono nawet fragmentu ciała Boscha.
Ktoś z obecnych zdołał szepnąć „O Boże!”, gdy w dwie, trzy sekundy po tym, kiedy jeszcze rozwijał się kwiat wybuchu, olbrzymi, wyniosły gmach Rady wyraźnie zadrgał w kadrze i zaczął się zapadać do środka powoli, na początku jakby opierając się niszczycielskiej sile, a potem coraz szybciej i szybciej, aż zamienił się w potężny i wciąż potężniejący obłok cementowego pyłu lecącego ku górze, okrywającego ruiny sinym tumanem. Na oczach widzów zmieniał się w grób prawie dwudziestu tysięcy ludzi. Nagła, krwawa, niezrozumiała rewolta przeszkodziła w odgruzowaniu, uniemożliwiła nawet akcję ratunkową. Szaleństwo ogarnęło wszystkich. Nowi władcy dopiero w tydzień po wybuchu odkazili rumowisko napalmem. Szybko i skutecznie. Obraz zniknął i salę znów rozjaśniło jaskrawe, mocne światło, a z ciemności wyłoniły się zastygłe w zdumieniu i grozie twarze mocnych ludzi, którzy widzieli niejedno, służąc śmierci. Stali się świadkami bezsensownej, bezlitosnej egzekucji. Przecież te nie było konieczne. Spoglądali po sobie w milczeniu, a w ciszy kryła się myśl o jednym - o zemście na tych, których socjologowie nazywali kiedyś „biednymi, głupimi, zbrodniczymi dziećmi”. Ich to uważano za największe zło, im przypisywano to rozpasanie, niepojęte szaleństwo, szukając winnych na siłę, na teraz.
Lussac spoglądał wyczekująco na obecnych, wstrząśnięty jak oni wszyscy obrazem zbrodni wieku. Na chwilę stali się bliżsi, inni za sprawą tej spontanicznej reakcji. Czekał na pytania, ale jakiś czas jeszcze panowała cisza, nie otrząsnęli się jeszcze z szoku. Nabrzmiały gniewem głos generała Buchnera był eksplozją uczuć przepełniających obecnych.
- Panie generale Donovan! - najstarszy w tym gronie generał grzmiał z pełnym przekonaniem do swoich racji. - Znów się okazuje, że uczyniłem słusznie. Dłużej nie możemy czekać, panowie. Powtarzam to po raz któryś: powinniśmy jak najszybciej opracować plany opanowania głównych ośrodków miejskich ogarniętych tą zarazą i wreszcie użyć siły, bo inaczej zostaniemy wspólnikami tych zbrodniarzy. Ci, którzy patrzą obojętnie, są wspólnikami, i będę to powtarzał z całą mocą. Nie spełniamy swojego podstawowego, konstytucyjnego obowiązku, nie bronimy społeczeństwa i pozwalamy, by jego struktury były niszczone za naszym przyzwoleniem. Nie jesteśmy armią, ale bandą tchórzy gnących się przed szantażystami.
- Generale Buchner! - Donovan przerwał mu donośnym, zmęczonym głosem. - Radzę, niech pan mówi do rzeczy, a nie zachowuje się jak kapral waszego Fryderyka udający Goethego. Nie miejsce i nie czas na to. Wyrządził pan już wiele zła i namawia nas do tego samego.
- Do ciężkiego diabła! Donovan! - generał poderwał się z pianą w kącikach ust. - Nie jestem tu popychadłem, a ty nie jesteś Bogiem. Jeżeli ty tego nie zrobisz, nie będę się oglądał i sam uprzątnę to gówno z mojego podwórka nawet za cenę Frankfurtu i Heidelbergu. Tym razem zrobię to lepiej i inaczej. Mam za sobą moją dywizję i gwardię narodową. Wezmę pod rękę milicje terytorialne. Ja...
- A ja postawię pana przed sądem wojennym i z ochotą rozwalę - przerwał mu z pasją Donovan.
- Przestańcie, panowie, tu nie ma Lisy Moretti, aby robić takie przedstawienie. Generał Tassigny, wnuk słynnego de Lattre’a, wstał robiąc swą słynną, znudzoną minę. Szpakowaty, przystojny, wytworny, był niezły nie tylko w telewizji ale i jako taktyk, który dał się poznać z najlepszej strony w Syrii i Egipcie. - Za przeproszeniem, generale Donovan, doskonale pana rozumiem i nie zazdroszczę odpowiedzialności za to wszystko. Pan jest jedynym człowiekiem, któremu nie można zazdrościć. Stąpa pan po cienkiej linie. Po jednej stronie ma pan bezdenną przepaść głupoty a po drugiej chwały, tylko diabli wiedzą, która jest, która. Natomiast pan generał Buchner już wie doskonale, gdzie są głębiny chwały. Unurzał się w nich po korzonki włosów. Zazdroszczę panu tej pewności - tu skłonił lekko głowę w kierunku Buchnera. - Pokazał już pan, jak wygląda praca tego... no, gnojarza, i mam cichą nadzieję, że inni nie zechcą uczyć się od pana. Prawda, panowie?
Buchner posiniał, Meszoly poruszył się niespokojnie za stołem, a kilkunastu obecnych zachichotało. To nie było miejsce ani czas, a nie tylko oni zechcieli spróbować, nie bacząc na zakazy i ogromne ryzyko, bo i stary, głupi, nieobecny tu Aubry. Przeciągali strunę, ale nie stało się nic.
Okazało się, że czołgi Leopard MAV IV A i śmigłowce Condor firmy Sikorsky to o wiele za mało do walk w miastach z takim przeciwnikiem. Przez głupotę trzech zadufanych w sobie generałów, wbrew surowym zakazom Kwatery Głównej stracono prawie sto pięćdziesiąt wozów bojowych, czterdzieści dwa śmigłowce, tysiąc czterystu zabitych i około pięciu tysięcy rannych. Na szali zysków nie było nawet drobiny. Tym skończyło się sławetne „zaprowadzanie porządków” w Kolonii, Budapeszcie i Lyonie przed czterema tygodniami. Prawie tak samo jak ponad dwadzieścia lat temu w Groznym.
Wszędzie było prawie tak samo. Weszli do miast bez rozpoznania terenu. Panom generałom zdało się, że wystarczy wejść z bronią w ręku i zbierać wiernopoddańcze hołdy. A niespodzianki czyhały na każdej z ulic, w każdym domu. Nic nie było takie jak przedtem. Głupcy żyli jeszcze chwałą Iraku, Serbii, Ukrainy, Egiptu, a wiedzieli, cholernie dobrze wiedzieli, że broń z tych trzech magazynów, które rozwalili nieznani sprawcy, nie wyparowała, musiała się gdzieś zapodziać. Zupełnie zapomnieli o masakrze na placu Europy, o „wojnie o miasta”, nie mówiąc już o tym, że zlekceważyli najpoważniejszą groźbę.
Pociski z uranowymi rdzeniami wierciły pancerze czołgów tak łatwo, jak dentystyczne wiertła wiercą spróchniałe zęby, stare stingery przeżyły swą drugą młodość, podobnie jak żelastwo z demobilu, którego nie zdążono zniszczyć z prostego skąpstwa eurokratów liczących na to, że upchną to gdzieś w Afryce. Doborowi żołnierze jednostek specjalnych ginęli, nim zdążyli jako tako rozpoznać sytuację. Nie przywykli strzelać do cywilów, zachowywali się jak ostatnie żółtodzioby, dowódcy także potracili głowy. Umierali z rąk harpiowatych dziewczyn i odurzonych narkotykami małolatów. Tam wszyscy poszaleli. Brudne, „wyzwolone” dzieciaki podbiegały z uśmiechem do żołnierzy z bronią ukrytą pod kurtką czy koszulą i strzelały prosto w twarze zupełnie zaskoczonych „zielonych świń”. Każde okno, każde drzwi mogły okazać się pułapką. Obok złomu mieli też karabiny i wyrzutnie najnowszych generacji, ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że traktowali walkę jak najlepszą zabawę i nie psuły jej sterty trupów, nie można było pokonać ich najsilniejszą bronią - strachem.
Byli wojskiem do czasu, aż przebrała się miara, a potem rozpoczęli rzeź, zaczęli walić do wszystkiego, co się rusza. Dzieci, kobiety... Wszyscy byli wrogami. Tej hekatomby nie da się zapomnieć, przypominała sławetne wyczyny małego kaprala w Tulenie, ale Napoleon miał szczęście, oni nie. Największe straty poniosła dywizja Buchnera w Kolonii. Tam natknęli się na doskonale wyposażone i wyszkolone grupki ludzi w jednakowych uniformach. To byli ci tajemniczy egzekutorzy strzelający pociskami z akonityną. Najmniejsze draśnięcie kończyło się śmiercią, a oni strzelali celnie. Ale nie stało się najgorsze, nie eksplodował żaden z ładunków nuklearnych.
Przez ponad tydzień Europe I, New Wave Network, a za nimi stacje amerykańskie i japońskie pokazywały obrazy cmentarzysk, aż i one zamilkły. Tak to kilku uwielbiających wojenkę tetryków, korzystając z samodzielności, wzniosło zaporę między armią a społeczeństwem, którą ciężko będzie obalić. Owszem, brano pod uwagę takie rozwiązania, ale po uwolnieniu się od groźby szantażu atomowego. I nikt poza starą Europą nie nazywał tego inaczej jak zbrodnią. Oto doborowe jednostki najlepszej armii świata dokonały masakry ludności cywilnej i reszta była nieważna, ani intencje, ani sytuacja obiektywna. Mimo prób blokady informacyjnej wiadomości o tych wydarzeniach dotarły wszędzie i określano je mianem „epitafium dla Europy”. Działo się coś niepojętego, jak wybuch. Zdaniem zewnętrznych mediów w ciągu kilkunastu dni kontynent stawał się peryferiami świata i te skrawki poszarpanego lądu odchodziły w przeszłość, po krótkim odroczeniu wyroku w ostatnich latach tamtego tysiąclecia.
Dla Donovana najgorsze było to, że nie mógł nic zrobić tym dupkom, i to co najmniej z kilkunastu powodów. Armie narodowe jeszcze miały sporą samodzielność i dowódcom okręgów podlegały formacje milicyjne. Poza tym było trzech niesubordy...
entlik