Czas golema A5.pdf
(
2190 KB
)
Pobierz
Andrzej Sepkowski
Czas golema
Wydanie polskie 2000
Kilka zaplanowanych uderzeń i syta, gnuśna, zjednoczona
Europa pogrąża się w chaosie. Szantażowana armia nie może
opuścić baz. Jej kontrwywiadowi udaje się pojmać młodego
bojownika - jednego z tych, którzy zatrzęśli podstawami
europejskiego superpaństwa. Człowiek ten to bezwzględna,
konstruowana latami, maszyna do zabijania. Czy uda się go
zmusić, żeby, doprowadziwszy chaos do apogeum, zniszczył jego
źródło?
-2-
Prolog.
Dwaj chłopcy bawili się w żołnierzy. Jeden mniejszy, drugi
większy. Siedzieli zmęczeni pod murem, skryci między zwałami
cuchnących śmieci. Zawarli rozejm. Odłożyli swe wspaniałe
drewniane karabiny. Wystawili twarze do słońca. Rozmawiali
cicho o życiu. Dwaj bardzo mali chłopcy.
Wtulony w zimny mur patrzył i słuchał ze zwykłą, niechętną
obojętnością. To wszystko było nieznane, obce, dalekie. Czuł tę
przeklętą słabość, jaka nadchodziła po adrenolu. Mąciły się myśli,
falami napływały zimne dreszcze i nie pomagało zaciskanie
spoconych dłoni na zimnym metalu. Mogła pomóc tylko następna
kapsułka. I jak zawsze walczył ze sobą, by zbyt prędko nie ulec
pokusie. A starczyło sięgnąć do szwu spodni i zamiast apatii
pojawiłaby się wola, wola walki, eksplodowałaby w nim wrząca,
żywa energia, znów by zapłonął jak pochodnia. Wciąż czekał. Z
każdą sekundą był mniej sobą, coraz bliższy zapaści zapowiadanej
drżeniem całego ciała. Nawet nie drgnął, nie uniósł uzbrojonej
ręki, gdy w uchyloną bramę wsunął się kłąb łachmanów
okrywających zgarbioną postać. Mamrocąc coś niewyraźnie pod
nosem, mijała go stara, pomarszczona kobieta idąca ku słońcu.
Nie widziała go, nie chciała widzieć. Jedna z tych, którzy dreptali
ku śmierci w tym mieście, którzy oswoili się z nią.
- Patrz. - Mniejszy wskazał bramę. - To znowu ta sama, co
wczoraj i przedwczoraj. Ciekawe, co ona ma w tym koszyku.
Ciekawe, co?
Stara kobieta usiadła na odrapanej ławce obok starej pompy.
Postawiła koszyk na kolanach. Mocno trzymała go oburącz.
Kiwała się w przód i w tył. Starszy przyciągnął do siebie
karabinek.
- Zastrzelę ją - powiedział.
-3-
- Nie wygłupiaj się.
- Ty nic nie wiesz, głupku. Wczoraj na tym miejscu, gdzie
siedziała, zostały czerwone kropelki, bardzo dużo czerwonych
kropelek. Tato mówił, że to krew i że następnym razem ją
przepędzi. Tato poszedł zdobyć coś do jedzenia. Zaraz wróci. Ty,
wiesz, co? Gdyby ona była mężczyzną, to mogłaby być wodzem
Indian. Ma nos jak wrona, nie myślisz? Gdyby tak włożyła portki
i pióropusz? Posłuchaj, ona śpiewa. Chodźmy bliżej, co?
- Nieee...
- Boisz się?
- Nie, ale mi się nie chce - młodszy podkurczył nogi, mocno
trzymał karabin.
- Dlaczego jeszcze nie ma twojego starego?
- No, musi zdobyć coś do żarcia. Przecież ci mówiłem, głupku.
Stara kobieta kiwała się w przód i w tył, monotonnie śpiewała
najstarszą pieśń świata.
- Jednak ciekawe, co ona śpiewa - starszy skierował lufę w
niebo. - Cholernie ciekawe. Patrz! Zdjęła szmatę z koszyka,
wyjmuje coś. Cholera! To ręka, wygląda zupełnie jak ręka.
I zakrwawiona. Ty, jak myślisz? Skąd ona to ma?
- Boję się.
- Coś ty, głupku! Zdążymy zwiać. Patrz! Ona całuje... Ojejku,
nie wytrzymam. Zastrzelę ją. Strzelam pierwszy!
Skryty w cieniu, machinalnie sięgnął do szwu. Uchwycił
zaszytą w nim niewielką kulkę, podciągnął w górę, wbijając w
skórę maleńką igłę. Lekkie ukłucie - i zaraz wpłynął weń strumień
wspaniałej energii. Starczyło dziesięć sekund, by zniknęły
dreszcze, a ciało i umysł wypełniło poczucie ogromnej siły.
Rozsadzała go. Zmuszała do znalezienia ujścia w działaniu, tylko
działaniu. Nabrał powietrza w płuca i lekkim, sprężystym krokiem
-4-
wyszedł w słońce. Wolał nie wracać drogą, którą przyszedł, nie
chciał wracać w środek tego piekła. Jeżeli z oficyny nie ma
wyjścia, drogę przegradza ledwie dwumetrowy mur. Czuł, że nie
musi się spieszyć. Zmylił ścigających, inaczej dawno by tu byli.
Tu wszyscy ścigali wszystkich dla zasady. Uciekał, dlatego, że dla
kilku chłopców z czerwonymi opaskami na czołach był jakimś
wyzwaniem, a może tylko zwierzyną w rewirze łowieckim.
Kątem oka objął prawą i lewą oficynę. Jak wszędzie. Tylko
kilka całych szyb. W żadnym z okien śladu życia. To życie,
przerażone nagłym zjawieniem się obcego, kuliło się w śmieciach.
Starszy patrzył na niego, nie oddychając, młodszy schował głowę
w ramiona i zamknął oczy, udając, że go nie ma. Był dla nich
tylko strachem, mógł być ostatnim żywym, jakiego widzieli.
Wysoki, potężny, długowłosy jak tamci, jak wszyscy. Nie
pojmowali jeszcze do końca, ale byli przekonani, że zabijanie to
wspaniała zabawa. Wszyscy zabijali wszystkich, przedtem na
ekranach, teraz na ulicach. A on miał w prawej ręce dziwny
karabin z długim magazynkiem. Miał śmierć. Idąc miękkim,
kocim krokiem, wyłuskał wolną ręką magazynek i rzucił karabin
na śmierdzący stos spiętrzony po okna pierwszego piętra. Spod
zwałów śmieci wyskoczyły dwa potężne szczury i z piskiem na
powrót się skryły. Gniewne i groźne ostrzegały, że będą kąsać.
Prawie jak ludzie. Dzieci odprowadzały go wzrokiem pełnym
ulgi, nie wiedząc, że zdumiały go nieco. Dzieci były rzadkością w
oszalałym mieście. Dzieci i psy.
Gotów na spotkanie nieznanego, skręcił w lewą oficynę, cały
jak naciągnięta sprężyna, silny i promienny jak nieśmiertelny
Lord Xan. Odrzucił pusty magazynek na zagracone półpiętro. I
tak sam nie wiedział, czemu poniósł go ze sobą. Napięty,
wyciągając przed siebie ręce, zanurzył się w wąskie przejście ku
ulicy, gdzie panowała cisza. Słuchał jej długą chwilę, stojąc w
miejscu. Nie mąciły jej głosy, kroki. Gdzieś tam ktoś strzelał do
-5-
Plik z chomika:
entlik
Inne pliki z tego folderu:
Cg A5.7z
(4051 KB)
Czas golema A5.doc
(1861 KB)
Czas golema A5.pdf
(2190 KB)
Inne foldery tego chomika:
S Olivia
Sa Shan
Sabatini Rafael
Sacks Oliver
Sadow Siergiej
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin