Mauri Sariola
Pułapka
Przełożył z fińskiego: Elvi Muranyi
Tytuł oryginału: Lavean tien laki
Rok pierwszego wydania: 1961
Rok pierwszego wydania polskiego: 1979
Młody prawnik Matti Viima prowadzi w Helsinkach kancelarię. Zgłasza się do niego klient pan dyrektor rolny Jussi Patamaa, który otrzymał anonim. Szantażysta grozi mu upublicznieniem jego listów miłosnych, które pisał do dwóch różnych kobiet i żąda za to 2 milionów marek okupu.
Mecenas wraz ze swoją sekretarką panną Lehmus i panem Patamaa udają się w podróż na prowincję. Tam poznają obie kochanki - adresatki listów Patamaa: wdowę Einolę i pannę Iiris Rytkönen.
Wkrótce Jussi Patamaa zostaje zamordowany a na miejscu zbrodni zostaje zatrzymana pani Einola. Na komisariacie policji oświadcza, że chce aby jej obrońcą został mecenas Viima...
Przyszedłem do biura w niezłym nastroju. Ranek kwietniowy był słoneczny, miejsce do parkowania samochodu znalazłem po wyjątkowo krótkich poszukiwaniach. Już przy drzwiach wejściowych usłyszałem terkot maszyny do pisania. Przesadą może byłoby stwierdzenie, że praca w biurze wrzała, ponieważ jest nas tylko dwoje - moja sekretarka i ja. Stukot maszyny do pisania brzmiał obiecująco. Przypuszczalnie sekretarka, panna Lehmus, przypomniała sobie, że nie wysłała klientowi - rachunku za załatwioną sprawę.
Minąłem hol i otworzyłem drzwi.
- Na koncie nie ma pieniędzy.
Dobry nastrój prysł. Panna Lehmus miała nieprzyjemny sposób witania szefa. Zatrzymałem się przed nią i zacząłem ściągać rękawiczkę.
- Dzień dobry - powiedziałem krótko. - Wydaje mi się, że pani ostatnio znowu trochę przytyła.
Sekretarka nagle wstała. Podeszła do okna i zaczęła gładzić palcami ramę okienną. W rzeczywistości jednak chodziło jej o to, by odwrócić się do mnie plecami. Gest ten był na tyle demonstracyjny, że nieco mnie zdziwił. Panna Lehmus miała raczej łagodny charakter, ale nie znała się na żartach. Zresztą możliwe, że mój żart był niezbyt udany.
Doszedłem do tego, przyjrzawszy się jej dokładnie. Nie przytyła w ostatnim czasie. Niestety, miała już dawniej zaokrągloną figurę. Nie lubiła, kiedy jej o tym przypominano. Ku jej zmartwieniu nadmiar ów usadowił się na policzkach i na rozłożystych biodrach. Talię miała natomiast uderzająco cienką, a łydki zgrabne.
Przypomniał mi się dawniejszy, także nieudany dowcip. Zeszłego lata zaskoczyła mnie niespodziewanie na plaży Pihlajasaari. W kostiumie kąpielowym wyglądała nieco komicznie, choć zarazem dziwnie pociągająco. To ostatnie stwierdzenie wynika może z faktu, że lubię kobiety dojrzałe. W każdym razie zaskoczony jej nagłym pojawieniem się strzeliłem na przywitanie coś w stylu „co słychać u mojej osy w tak piękną niedzielę”. Rozzłościło ją to. Byłem chyba nietaktowny, ponieważ nigdy nie byliśmy na ty, a ja tak beztrosko pozwoliłem sobie na wypowiedź o budowie jej ciała. Później przeklinając siebie w duchu, pomyślałem, że mogłem przecież użyć słowa „pszczółka”, ponieważ panna Lehmus bez wątpliwości zbierała miód dla biura, pozyskując swoją uprzejmością klientów.
W tym momencie odwróciła się od okna i musiałem przerwać wspomnienia na jej temat. Jak na kobietę pulchną poruszała się nawet lekko.
Drgnąłem, ujrzawszy w jej oczach błysk gniewu.
- Czy pan mecenas zdążył mnie już zważyć? Głos miała raczej niski, odrobinę nawet zalotny, a słysząc go w słuchawce, starsi panowie pędem przybywali do mojego biura. Teraz, przeciwnie, słowa rzucone były ostro.
- Ależ... Kto się gniewa za żarty, to znaczy, że... nie ma poczucia humoru.
Mina jej nie złagodniała ani odrobinę. Zauważyłem, że panna Lehmus była naprawdę wzburzona. Do tego stopnia, że nie zrozumiała intencji moich wyjaśnień. Poza tym wydawało się, że potraktowała moją uwagę jako przytyk do jej zdolności umysłowych. Teraz z kolei ja się zdenerwowałem. Nie nadawałem się do kłótni z kapryśnymi kobietami. Chłodno skierowałem rozmowę na sprawy służbowe i spytałem:
- Były jakieś telefony?
Panna Lehmus pokręciła głową. Miała gęste, kasztanowe włosy i to nie farbowane.
- Nie - odrzekła. Wydawało mi się, że powiedziała to tym razem jakoś życzliwiej. Adwokat nie lubi sytuacji, kiedy konto jest puste, a klienci nie dzwonią.
Wzruszyłem ramionami. Już skierowałem się do swojego pokoju, gdy panna Lehmus powiedziała:
- Przepraszam... zapomniałam. Przed chwilą telefonował jakiś mężczyzna. Ale myślę... że to był chyba żartowniś.
Zmarszczyłem czoło.
- Żartowniś?
- Tak mi się zdawało.
- A to dlaczego?
- Powiedział, że jest dyrektorem rolnym...
- Nie ma tu jeszcze nic dziwnego. Dyrektor rolny, to powszechnie używany tytuł.
- On przedstawił się jako dyrektor rolny Patamaa.
Teraz ja się z kolei zdziwiłem. A może jakiemuś koledze po fachu w trakcie porannego kaca przyszło do głowy zrobić mi kawał. Dyrektor rolny Patamaa?
Brzmiało to niepoważnie. Nie wywoływało skojarzenia z klientem wypłacalnym, z krwi i kości, raczej z postacią z przypowieści czy głównego bohatera taniej farsy. Mimo to powiedziałem oschle:
- Klient odwiedzający moje biuro może się nazywać jak chce. I może być nawet tylko radcą tytularnym.
Chciałem jeszcze dodać, że sedno rzeczy tkwi w czym innym. Ważne, by klient przedstawił sprawę krótko i jasno, po czym może sobie pójść swoją drogą.
A najważniejsze, żeby zapłacił rachunek w terminie i bez wahania, zaraz po załatwieniu sprawy. Nie potrzebowałem tego jednak tłumaczyć. Panna Lehmus bowiem wiedziała o tym dobrze, ale teraz nie była w odpowiednim nastroju.
Przeciwnie, zauważyła, że naumyślnie użyłem zwrotu „moje biuro”. Częściej mówiłem do panny Lehmus „nasze biuro”, przez grzeczność, a pewnie i dlatego, że nie mogłem się jej pozbyć.
Skinęła tak, że ani jeden włos na jej głowie nie drgnął i odparła:
- Tak jest, mecenasie Viima.
Teraz wiedziałem, że dzień rozpoczął się zdecydowanie źle. Panna Lehmus używała tytułu i nazwiska tylko wtedy, kiedy usiłowała być szczególnie uszczypliwa i ironiczna. Z trudem powstrzymywałem przekleństwo.
- Czy może mi pani zdradzić, w jakiej sprawie dzwonił dyrektor Patamaa?
- Wpadł w jakieś tarapaty.
- Jakiego rodzaju?
- Tego nie mówił. Pytał tylko, czy pan prowadzi sprawy kryminalne. Powiedziałam, że mecenas Viima jest powszechnie znany jako specjalista od spraw kryminalnych.
- Wielkie dzięki - powiedziałem zjadliwie. Miałem teraz ochotę kląć na głos. - Co jeszcze?
- Zapytał, o której mecenas przychodzi do biura. Powiedziałam, że jest pan bardzo punktualny i zjawia się pan zawsze punkt dziesiąta.
Lekko zarżałem. Poprzedniego dnia zjawiłem się o wpół do dwunastej, a moja zmęczona twarz na pewno świadczyła o tym, że nocna „narada” była dość długa i bogata w wydarzenia. Zmierzyłem sekretarkę od stóp do głów.
- I co pani jeszcze nakłamała?
Uniosła w zdziwieniu brwi.
- Przepraszam, ale nie lubię, kiedy mi się zarzuca kłamstwo i to wtedy, gdy postąpiłam słusznie.
Poczułem się dotknięty. Sekretarka miała niezaprzeczalną rację. Powinienem być jej wdzięczny, ale zwyczajem męskim rozdrażniło mnie to.
Właśnie zastanawiałem się, czy rozpogodziłaby się, gdybym zaznaczył, że ani trochę nie przytyła - nawet wręcz przeciwnie, schudła tak, że powinienem zatroskać się o stan jej zdrowia - gdy usłyszałem słowa:
- Dyrektor Patamaa będzie o jedenastej.
- Tutaj?
- Tak.
Odruchowo spojrzałem na zegarek. Pozostało niecałe piętnaście minut.
- Ach tak. Tego...
- Słucham? - zapytała sekretarka.
Nie miałem pewności, kto w tym kraju miał prawo używać tak niezręcznie brzmiącego tytułu dyrektora rolnego. Myślę, że właściciel dosłużył się tego tytułu na szczeblu gminnym. Wypytywałem dalej:
- Czy on mieszka w Helsinkach?
- Nazwisko nie figuruje w książce telefonicznej. Nie znalazłam ani jednego Patamaa.
- Nie dziwi mnie to. Czy robił wrażenie człowieka z prowincji?
- Może.
- Starszawy? - zapytałem. Zauważyłem już, że panna Lehmus potrafiła coś niecoś zgadywać z głosu klienta i rzadko się myliła.
- Robił wrażenie starszego. W dodatku ma astmę czy może jest za gruby. Poza tym był bardzo zaniepokojony i zdenerwowany.
- Aha.
Nie wiedziałem, o co jeszcze zapytać. Częściowo odzyskałem dobry nastrój. Opis sekretarki wywołał obraz człowieka, który - jak handlarze na targu - ma wielki wór, z wierzchu nędzny, a w środku cenny. Nie powiedziałem jednak o tym sekretarce. Pomyślałaby, że jestem zachłanny.
Jedną rękawiczkę miałem jeszcze na ręce. Zdjąłem ją, skinąłem głową i ruszyłem z miejsca. Otwierając drzwi do swojego pokoju, rzuciłem przez ramię:
- Proszę mnie zawiadomić, kiedy się zjawi.
Postarałem się wydać polecenie tonem możliwie nieurzędowym oraz nadać twarzy uprzejmy wyraz. Mimo to wynik był nieszczególny, ponieważ zanim drzwi zamknęły się za mną, usłyszałem lakoniczną odpowiedź panny Lehmus:
- Tak jest, panie mecenasie.
Zatrzasnąłem drzwi i wzruszyłem ramionami. Czemu, do diabła, kobiety tak się przejmują byle czym? Gdyby mi ktoś powiedział, że jestem niemłody, średniego wzrostu i wyglądam tak przeciętnie, że aż pospolicie, zniósłbym to.
Co prawda, nie cieszyłbym się zbytnio, ale trudno. Wiedziałem za to, że przeciwwagą mojej nic nie mówiącej, krótkonosej i zbyt szerokiej twarzy jest gęsta czupryna i ładne zęby. Tego, a przede wszystkim młodości, mogłaby mi pozazdrościć niejedna sapiąca na schodach przeceniona gwiazda palestry sądowej.
A i w głowie coś tam miałem. Co prawda jeszcze i teraz często się zdarzało, że kiedy w kuluarach sądu starałem się wtrącić słowo, gdy mówiono o jakimś trudnym procesie sądowym, zamiast odpowiedzi obdarzano mnie tylko zdziwionymi spojrzeniami i znaczącym wzruszeniem ramion. Nie mogłem tego nie zauważyć. A był to dopiero początek mojej kariery. W ten nieżyczliwy sposób traktowano wszędzie ludzi, u których pod niepozorną powierzchownością kryje się szczypta powodzenia. Zdjąłem płaszcz i usiadłem przy biurku. Poczty nie było. Za to panna Lehmus z samego rana przepisała jakieś długie pismo o podziale majątku i położyła mi je do podpisu. Rzuciłem okiem na nagłówek.
Ogarnęło mnie trochę nierealne uczucie, które miewałem już i dawniej. Na ułamek sekundy coś zaświtało mi w mózgu. Zamrugałem.
Mecenas Matti Viima Kancelaria Adwokacka
Tekst był umieszczony na blankiecie z lewej strony u góry. Właśnie te kontrastujące z białym tłem czarne litery i treść którą tworzyły, wprawiały mnie w prawdziwe zdumienie. Czuło się coś obcego, niewiarygodnego. Nie wątpiłem w imię i nazwisko, lecz to, że byłem adwokatem i że biuro należało do mnie, jeszcze i teraz wydawało mi się mirażem. Prawdopodobnie uczucie to pojawiło się jeszcze w dzieciństwie.
Dawno temu zjawiło się w naszym domu dwóch mężczyzn, inżynier mierniczy oraz sędzia. Sprawa dotyczyła sprzedaży parceli czy też urzędowego podziału. Mój świętej pamięci ojciec był wielkim amatorem wódki, dlatego prowadząc wyrąb lasu, rozpoczął rozdrabnianie naszej posiadłości na działki letniskowe, sprzedając w niektórych miejscach nawet pojedyncze drzewa.
Zakończyło się to przymusową wyprzedażą na licytacji już po śmierci rodziców.
Jako sierota musiałem wywędrować w świat, trzeba jednak przyznać, że nie jako żebrak, bo zdążyłem nawet zdać wszystkie egzaminy.
W każdym razie sędzia, którego widziałem w dzieciństwie, stał się w moich pragnieniach nieosiągalnym symbolem. Był mężczyzną w kwiecie wieku, nosił okulary, ruchy miał nerwowe, w przeciwieństwie do starannego sposobu wyrażania się. Myśl, że kiedyś mogę osiągnąć tak wysokie stanowisko, wydawała mi się sięganiem po gwiazdy. To poczucie własnej niższości nie opuściło mnie nawet w czasie nauki. Przeciwnie, wkuwając prawo rzymskie i nieśmiertelne mądrości encyklopedyczne, coraz bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że zupełnie brakuje mi duszy prawnika i jego sposobu myślenia.
Kiedy ku mojemu zdziwieniu, przy odrobinie szczęścia, zaliczałem z trudem egzamin za egzaminem, zacząłem wierzyć, że tylko dzięki roztargnieniu profesora udaje mi się prześlizgiwać i że nastąpi taki dzień, kiedy moi nauczyciele gorzko pożałują swojej nieuwagi.
Kiedy po ukończeniu studiów mogłem przesiadywać na sesjach sądu, nie obawiając się, że jakieś oskarżenie o popełnienie wykroczenia służbowego udekoruje moje akta o przebiegu służby, zacząłem podejrzewać, że mam jakieś dziwne szczęście. Pamiętam ten pot, który lał się ze mnie za stołem sędziowskim, lecz pozostał w pamięci zaskakujący błysk, który jakby spadając z nieba, rozjaśniał moją myśl zawsze w decydującym momencie. Moje ręce, niby przy pomocy czarodziejskiej różdżki wyszukiwały właściwe miejsce w kodeksie, po czym formułowanie wyroku było już tylko fraszką.
Przypuszczalnie ławnicy uważali mnie nawet za przyzwoitego prezesa sądu powiatowego. Ja zaś nie czułem żadnej potrzeby wyjaśniania im, prawdziwego stanu rzeczy.
Był to z pewnością kompleks niższości. Mógł być wynikiem klapsa otrzymanego w dzieciństwie za niegrzeczny żart. Tak przynajmniej twierdziła kiedyś moja sekretarka, gdy rozmawialiśmy o tym poważnie. Zacząłem znowu rozmyślać o pannie Lehmus. Coś bardzo dziwnego kryło się za tym, że ciągle była moją sekretarką. Przecież nigdy nie byłem w stanie płacić jej pensji odpowiadającej jej kwalifikacjom. Prócz tego często ganiłem ją bez powodu. W głębi duszy wiedziałem, skąd się to bierze. Chciałem podkreślić swoją pozycję, kierowała mną chęć pokazania, kto tu jest szefem. Chyba najgorsze ze wszystkiego było to, że panna Lehmus przejrzała mnie na wylot. Raz po raz łapałem ją na tym, że uśmiechała się jakoś dziwnie.
Kancelarię kupiłem parę lat temu od pewnego prawnika, który wyjechał z Helsinek. Pomijając to, że przy kupnie zadłużyłem się po uszy, dostałem w spadku także pannę Lehmus. W mojej sytuacji nie miałem żadnego wyboru.
Była stenografką i maszynistką oraz na dodatek dobrą księgową. Ta ostatnia umiejętność okazała się w biurze szczególnie potrzebna, ponieważ sam, śpiąc na seminarium prawa handlowego, w pracy ledwo nauczyłem się odróżniać konta bankowe od weksla. To podkreśliła panna Lehmus przed chwilą złośliwą aluzją o dobrym prawniku od spraw karnych. Bez wątpienia dała mi do zrozumienia, że i w sprawach cywilnych niezbyt pewnie się czuję.
Sytuacja zaczęła mi działać na nerwy. Podpisałem pismo bez przeczytania i zacząłem bawić się ołówkiem. Jednocześnie rozmyślałem dalej, marszcząc od czasu do czasu czoło.
Panna Lehmus otrzymałaby bez żadnych trudności lepiej płatne zajęcie gdzie indziej. Dlaczego nie odchodzi? Przeraziłem się, że ona naprawdę może mnie zostawić. Niespokojnie poruszyłem się na krześle.
Patrząc prawdzie w oczy, rzeczy tak się miały, że moje obecne powodzenie było silnie związane z sekretarką. Miała dobre stosunki z klientami jeszcze z czasów poprzedniego właściciela. Na dodatek umiała postarać się o nowych. Niedawno analizowałem jej głos w telefonie. Był zdumiewająco niski, odrobinę zalotny i w dziwny sposób zachęcający. Działał szczególnie na starszych, wypłacalnych klientów. Kiedy przybywali do biura, sytuacja wyjaśniała się. Jeśli za wzorzec weźmiemy szczupłe modelki o wąskich biodrach i płaskich piersiach, sekretarka miała kilkadziesiąt kilogramów nadwagi. Młodzi mężczyźni po raz drugi nawet na nią nie spoglądali, lecz gust starszych zdawał się być odmienny. Na widok panny Lehmus zaczynali szybciej oddychać. Często zapominali nawet o swojej sprawie, lub odwrotnie, na poczekaniu wymyślali taką sprawę, w prowadzeniu której obecność sekretarki była niezbędna. Rzucając na nią ukradkowe spojrzenia, stawali się zamyśleni i roztargnieni.
„Tak, tak... przecież pan mecenas wie lepiej...”, słuchałem roztargnionych słów niejednego podeszłego wiekiem, a przecież spokojnie zachowującego się na początku naszej rozmowy klienta, kiedy panna Lehmus wchodziła do pokoju.
Rozkojarzeni dodawali, przez cały czas ukradkiem obserwując sekretarkę, coś w tym stylu „Tak... tak... właśnie, ależ pan mecenas wie... Ten dokument jest w porządku... Tak... hm...” Pewien klient, który przyszedł sporządzić testament, w ogóle zapomniał o głównym spadkobiercy i dużo czasu straciłem, aby przywrócić mu przytomność umysłu.
Wspomnienie to zdenerwowało mnie. Rzuciłem ołówkiem. Jakaś bezczelna myśl nurtowała mnie, siejąc wątpliwości, czy nie zdobyłem powodzenia dzięki spódnicy sekretarki. Prócz tego nigdy nie miałem specjalnych szans. Zauważyłem brud na tapecie i przypomniałem sobie, jak to niedawno trzeba było przestawić biurko, aby wytarte miejsce nie wpadło w oczy klientom.
Zirytowany zakląłem półgłosem. Widocznie byłem niezaradny.
Moje spojrzenie jakby naumyślnie właśnie teraz padło na kalendarz podatkowy leżący na biurku. Wziąłem go do ręki i zacząłem kartkować. Wzrok padł na nazwisko prawnika, wartego kilka milionów. Mecenas Tirkkila... pięć i pół miliona. Jak on do diabła zdobył te dochody, których, będąc człowiekiem przebiegłym, nigdzie indziej nie ujawniał. Kandydat nauk prawniczych Oksakoski... cztery miliony. Dziwne. Moim zdaniem Oksakoski był najbardziej znanym gangsterem prawniczym, nie mającym pojęcia o etyce zawodu. Już jego wygląd, zgarbione plecy i długa końska twarz, był podejrzany. I jeszcze błyszczało tam nazwisko Juliusa Itkonena. Dobre sobie! Prawnik na papierze.
Obiło mi się o uszy, że wyrzucono go z uniwersytetu i przeniesiono na jakieś kursy prawnicze dla początkujących. Ale podając się za sędziego, ten łotr pojawiał się w różnych knajpach i wtykał nisko kłaniającym się portierom sute napiwki. Ależ świat był niesprawiedliwy!
Złość osiągnęła apogeum, kiedy zorientowałem się, że moje nazwisko w ogóle nie figuruje w tym kalendarzu. Moje dochody nie przekraczały nawet dolnej granicy. Z drugiej strony to nawet i dobrze. Nazwisko w kalendarzu podatkowym było czystą reklamą, dość kosztowną, i wypełniając kwestionariusz podatkowy umyślnie popełniłem wiele sprytnych uników. Ale jednak... Zirytowany do ostatnich granic przypomniałem sobie, jak odniósł się do mnie urząd podatkowy. Otrzymałem od nich uprzejme pismo, w którym wzywano mnie niezwłocznie, żebym wyjaśnił, jak mogę żyć na takiej stopie, skoro moje roczne dochody są raczej skromne.
„Na to pytanie jest łatwo odpowiedzieć”, poradził mi pewien kolega po fachu, kiedy narzekałem na ciężkie życie i nietakt urzędu podatkowego. „Włóż na siebie najgorsze ubranie i zostaw brodę nieogoloną. Wypij dwa koniaki... nie, raczej kieliszek taniego wina stołowego. Znajdź urzędnika, który do ciebie wysłał to pismo i usiądź przed nim na krześle z oczyma w słup. Myślę, że jak cię raz zobaczy, nie będzie już więcej rozpytywał, dlaczego zarabianie pieniędzy pozostaje w tyle za uprawianiem innych hobby”.
Nie skorzystałem co prawda z nieprzyzwoitej rady kolegi, ale na myśl o tym aż zgrzytałem zębami. Rzuciłem kalendarz podatkowy na biurko i zapaliłem papierosa.
W tym momencie przypomniałem sobie o dyrektorze Patamaa i natychmiast się uspokoiłem.
Dzień rozpoczął się od złych znaków, ale wieczór może być bardziej obiecujący.
Usłyszałem pukanie. Spojrzałem na drzwi. Na progu pojawiła się panna Lehmus. Stała prosto, zgrabne nogi miała równo zsunięte i zawiadomiła bezbarwnym tonem:
- Panie mecenasie, przyszedł dyrektor rolny Patamaa. Czy pan może go przyjąć?
Pan Patamaa wyglądał zupełnie inaczej niż go sobie wyobrażałem.
Chociaż, prawdę mówiąc, nie potrafiłbym dokładnie opisać postaci człowieka, na którego czekałem. Myślałem o starszym, majętnym mężczyźnie. Czarny płaszcz, starannie zawiązany krawat, melonik, getry, wyglansowane buty. Tak mniej więcej wyobrażałem sobie ubranie klienta. Szczupły, postawny, twarz nieco pomarszczona, srebro na skroniach...
Kiedy Patamaa w odpowiedzi na mój zapraszający gest usiadł w fotelu stojącym naprzeciw biurka, zauważyłem, że mam przed sobą mężczyznę zupełnie innego typu. Od razu wyczułem, że jest bezpośredni i nie opuszcza go pogoda ducha. Postawę miał potężną, dobrze to zapamiętałem. Wzrost około stu dziewięćdziesięciu centymetrów, ważył ponad sto kilo. Wiek natomiast trudno było określić, ponieważ cerę miał dość gładką i czerstwą. Mógł mieć pięćdziesiątkę, ale mógł być i bliżej sześćdziesiątki. Miał gęste brwi i zadarty nos, schowany nieco pomiędzy wystającymi policzkami. Oczy jak niebieskie porcelanowe guziki, na pewno zwykle patrzyły prosto i uczciwie, teraz były odrobinę zmęczone. Byłem prawie pewien, że gdyby interesant przyszedł w innym nastroju, oczy patrzyłyby żartobliwie.
Patamaa robił wrażenie człowieka jowialnego, gospodarza wiejskiego, który ma czas chodzić polnymi miedzami, mówić o koniach i patrzeć, jak rośnie żyto. Nawet ubranie harmonizowało z powierzchownością, porządne i proste, bez przesadnej elegancji.
- W czym mogę panu pomóc? - zapytałem uprzejmie, jednocześnie mocno dziwiąc się w duchu, co sprowadziło siedzącego przede mną mężczyznę do mojego biura. Trudno było sobie wyobrazić, że ten człowiek ma kłopoty.
Patamaa przyglądał mi się przez chwilę nieruchomym wzrokiem, po czym zapytał tonem tak spokojnym, że nie miałem najmniejszego powodu, by się obrazić:
- Czy pan mecenas należy do tych, którym można zaufać? - Głos miał niski, trochę ochrypły, nazywa się go zwykle basem pijackim. Wywołało to pewne skojarzenie i spojrzałem na jego nos; naczynia krwionośne utworzyły na nim gęstą, czerwoną sieć. Moim zdaniem wyciągnąłem prawidłowy wniosek, myśląc, że na pewno nie wylewał za kołnierz zawartości kieliszka, gdy miał go już w zasięgu ręki..
Chrząknąwszy odezwałem się:
- Zdobyć zaufanie klienta to dewiza mojego zawodu.
- Tak - odpowiedział Patamaa. W dalszym ciągu wpatrywał się we mnie. - Tak to się mówi. Ale i i prawnicy bywają różni. Dlatego właśnie zapytałem, czy panu można zaufać?
- Ufano mi dotąd - mruknąłem.
- I nie zawiódł pan tego zaufania? - zapytał Patamaa.
- Jak dotąd, nikt nie narzekał.
Głowa Patamaa pochyliła się cięż...
entlik