Czlowiek w matni A5.doc

(1141 KB) Pobierz
Człowiek w matni




Patrick Quentin

Człowiek w matni

 

 

Przełożył: Wacław Niepokólczycki

Tytuł oryginału The Man in the Net

Wydanie oryginalne 1950

Wydanie polskie 1965

 

 

Ciche i spokojne miasteczko Stoneville miało być dla Johna Hamiltona miejscem, gdzie wreszcie mógł robić to, co lubił - malować obrazy. Ale również tutaj miała znaleźć spokój i uwolnić się od nałogu alkoholowego jego żona, Linda. I to okazało się dużo trudniejsze. Nawet jeśli udawało się Johnowi ukrywać przed sąsiadami nawyki żony. Bo teraz - kiedy Linda tajemniczo zniknęła, a John wyjawia sąsiadom jej wstydliwe sekrety - wszyscy uważają Lindę za cudowną osobę, a Johna mają za potwora. Do tego jeszcze coś podpowiada wszystkim, że Linda nie żyje... A kapitan Green jest zbyt starym policyjnym wygą, by dać wiarę naiwnym tłumaczeniom męża.


1.

Zaledwie parę dni przed wydarzeniem, które zapoczątkowało ton koszmar, John szedł skrajem lasu wśród młodych drzewek i wysokich paproci, a przed nim biegły dzieci.

Z oddali polną drogą nadjeżdżał samochód. John Hamilton usłyszał warkot silnika; musiała go też usłyszeć Emily Jones, bo nagle krzyknęła:

- Wróg!

Dzieci - cała piątka - przypadły do ziemi, znikając za liśćmi paproci. John ukrył się również. Znał tę zabawę. Sam ją wymyślił. Zresztą nie tylko tę, prawie wszystkie zabawy były jego pomysłu. („Niedoszły ojciec” - jak wyrażała się o nim Linda, chcąc mu dokuczyć). A ta gra powstała któregoś dnia właśnie tu, w lesie. Powiedział do Leroy Phillipsa: „Wyobraź sobie, że jesteś zwierzęciem. Gdy usłyszysz, że nadchodzi jakiś człowiek, wstrząśnij się i powiedz »Wróg«!” Emily Jones, jak zwykle z największą inicjatywą, natychmiast podchwyciła:

„Jesteśmy zwierzętami! Każdy człowiek to nasz wróg!”

Było to jeszcze wczesną wiosną, ale odtąd na słowo Emily stawali się zwierzętami, a świat ludzi światem wroga. Leżąc wśród paproci i oddychając grzybnym zapachem ich bujnej zieleni i wilgoci, John niemal zapomniał o liście z firmy „Raines i Raines”, który miał w kieszeni, i o czekającym go przejściu z Lindą, Zawdzięczał to dzieciom. Nie pierwszy już raz ich obecność dokonała cudu.

Warkot samochodu stawał się coraz głośniejszy. John widział wśród paproci tenisówkę Angeli Jones. Timmie Moreland i Leroy Phillips ukryli się tak dobrze, że ich wcale nie było widać. Z lewej strony dochodził stłumiony oddech Bucka Rittera. Buck był gruby i zawsze zadyszany. Samochód jechał ze Stoneville i zdążał zapewne do Archertown lub polną drogą, która przebiegała obok jego domu. A jednak teraz nie był to zwyczajny samochód. Napięcie, silna wiara dzieci podziałały na Johna, wrażliwego na cudze nastroje artystę. Nadciągało Niebezpieczeństwo; przybliżało się Nieznane - Wróg.

Samochód wyjechał zza drzew. Była to Linda w ich starej czarnej limuzynie.

Na jeden moment, kiedy przemykał obok nich, samochód nabrał w oczach Johna nienaturalnego jakiegoś znaczenia.

Jak przedmiot powiększony groteskowo na ekranie kina. Linda jechała sama, a mimo to miała na twarzy swój oficjalny uśmiech, który tak dobrze znał: proste, szczere i otwarte spojrzenie oczu, które miało świadczyć, jaka jest prosta, szczera i otwarta, i lekko opuszczone kąciki ust dla zaznaczenia, że ta szczerość nie jest zwykłą naiwnością.

Była w Pittsfield, u fryzjera. Wyjechała zaraz po powrocie Johna z poczty, gdzie matka Emily i Angeli pracuje jako kierowniczka; celowo nie mówił Lindzie o liście od Charlie'ego Rainesa, żeby odwlec całą sprawę choć o kilka godzin.

Patrząc na nią z tego śmiesznego ukrycia wyobraził ją sobie z głową pod suszarką - jako uroczą Madame Jakąśtam, której wdzięk i szyk tak bardzo wyróżniają ją spośród innych klientek. Wyszła z salonu piękności z tym właśnie uśmiechem, kordialnie machając dłonią. Uśmiech - choć już bez adresata - pozostał. Uśmiechała się dla samej siebie. Była przecież częścią swojej własnej widowni.

Nagle opanowało go współczucie dla niej, współczucie, które tak często zjawiało się w najgorszych chwilach, podyktowane nie tyle chyba miłością, co głębokim zrozumieniem.

Linda! - myślał ze ściśniętą krtanią. Biedna Linda. Złuda wyzwolenia, którą zawdzięczał dzieciom i zabawie, prysła.

Na nowo podjął swój ciężar.

Samochód znikł na drodze do domu. Przez chwilę wokół były tylko liście paproci, kołyszące się i lśniące w południowym słońcu. Nagle rozbrzmiał głos Emily, wysoki i zawodzący w jakimś mistycznym zaśpiewie.

- Bracia zwierzęta, wiewiórki, świstaki, polatuchy! O bracia zwierzęta leśne, słuchajcie! Niebezpieczeństwo minęło, wróg odszedł!

Wyskoczyła z paproci, a za nią inne dzieci: Buck, tłusty i z czerwoną buzią, Timmie Moreland, chudy i nerwowy jak foksterier, i Leroy ze śnieżnobiałymi zębami i złotobrązową skórą. Angela Jones, która zawsze tak bardzo dbała o ubranie, zaczęła pilnie czyścić dżinsy. Obróciła do Emily swoją okrągłą, pucołowatą twarz, wykrzywioną ciągle zazdrością o starszą siostrę.

- To jest głupia zabawa. To wcale nie był wróg, tylko pani Hamilton. Każdy o tym wie.

- Wcale nie, głuptasie. - Emily potrząsnęła długim, ciemnym warkoczykiem. - To był wróg. Oni wszyscy są wrogami. - Zwróciła się do Johna: - Prawda, John? Wszyscy ludzie, wszyscy bez wyjątku są wrogami. Ojcowie, matki, żony - wszyscy.

- Tak - powiedział John, czując się trochę głupio i nie na miejscu. - Kiedy wy jesteście zwierzętami, oni są wrogami.

Właściwie co on tu, u licha, robi? Dorosły człowiek błaznujący z kupą dzieciaków, i to jeszcze w takiej chwili.

- Ja jestem bóbr! - krzyknął Buck Ritter.

- Ja jestem stary piżmoszczur! - wrzeszczał Leroy.

- A ja wielki czarny niedźwiedź! - darł się cienkim, ostrym głosem Timmie Moreland.

Angela Jones dała się nagle porwać ogólnemu nastrojowi i zaczęła tańczyć zapamiętale, machając rękami i robiąc zabawne miny.

- Jestem skunks! Patrzcie, dzieci, jestem skunks!

- No, dzieci, muszę iść do domu - rzekł John.

- Nie! - zaczęły wykrzykiwać. - Nie! Emily objęła go ramionami w pasie.

- John, kochany, najmilszy, powiedziałeś, że pójdziesz się kąpać.

- Tak - rzekł Timmie - obiecałeś.

- Obiecałeś - mówiła Angela. - Brzydki, paskudny, stary kłamczuchu. Obiecałeś iść się kąpać.

Leroy Phillips wstydliwie wziął Johna za rękę. Jego paluszki były ciepłe i suche jak łapa zwierzęcia.

- Proszę z nami iść...

John pobiegł między paprociami na drogę, skąd pokiwał dzieciom ręką.

- Do widzenia, dzieci! Zobaczymy się może jutro!

- Jutro! - wrzasnęły. - Spotkamy się jutro. Obiecałeś. Jutro!

- Patrz, Buck - usłyszał piskliwy, podniecony głos Angeli. - Jestem dzięcioł. Jestem wielki dzięcioł z takim długim dziobem.

John ruszył do domu.

Nie było daleko. Wielkie milczące lasy, prawie tak samo dzikie jak w czasach, gdy polowali w nich Algonkinowie, ciągnęły się po obu stronach szosy. Musi przejść drogę wiodącą ze Stoneville - jakieś ćwierć mili pod górę - i skręcić na drewniany mostek nad strumieniem. Wtedy już będzie w domu.

Współczucie dla Lindy nie opuszczało go. Będzie koniecznie chciała wrócić do Nowego Jorku. Bez wątpienia.

Zawsze umiała zapomnieć to, czego nie chciała pamiętać.

Nowy Jork będzie dla niej teraz upragnionym Eldorado.

Idąc w oślepiającym słońcu lata i szykując się do nieuniknionego starcia, był już w części pokonany - bo nie nauczył się jeszcze być twardym, nawet w stosunku do żony. Nie dlatego, żeby wciąż pamiętał, jaka była lub jaka mu się wydawała, kiedy się w niej zakochał, i chyba nie dlatego, że był jej niezbędny, bo prócz niego nie miała żadnej podpory - nawet prawdziwych przyjaciół - mimo całej swej zabawy w wielkie przyjaźnie. To było coś więcej - świadomość, że bez niego byłaby bezradna. Kiedy kłamała i chełpiła się, i oszukiwała samą siebie, a nawet w najgorszych chwilach pijaństwa, gdy tak nieubłaganie usiłowała go zniszczyć, wiedział, że cierpi męki potępieńca. Nie chciała być taka, jaka jest, chciała być taka, za jaką ją większość ludzi brała - wesoła, serdeczna, czuła i dobra.

Teraz, kiedy jego miłość zmieniła się w coś znacznie bardziej skomplikowanego, właśnie świadomość jej samotności i strachu wiązała go z Lindą. Zdawał sobie sprawę ze wszystkich niebezpieczeństw tego stanu rzeczy. Linda jednak była jego żoną, a John Hamilton zwykł brać stosunki międzyludzkie poważnie.

Doszedł do zakrętu drogi. Przed nim, za drewnianym mostkiem, stał wśród sędziwych jabłoni dom, który dziesięć miesięcy temu wydawał się symbolem nowego życia. Kiedy go ujrzał, doznał pokusy. Po co w ogóle mówić Lindzie o liście? Czemu nie odpisać Charlie'emu Rainesowi, nic jej o tym nie wspominając? Po co jeszcze pogarszać sprawy, które i bez tego miały się źle? Ale natychmiast odrzucił tę pokusę.

Prędzej czy później Linda będzie musiała się dowiedzieć.

Pani Raines albo ktoś inny do niej napisze. Poza tym utrzymywanie tego w tajemnicy byłoby jeszcze jednym krokiem wstecz. Wiedział, jak odpowiedzieć na propozycję firmy „Raines i Raines”. Niczego w świecie nie był tak pewien.

Jeżeli ma zachować szacunek dla siebie czy też pozostać w jakichś znośnych stosunkach z żoną, będzie musiał wyłożyć karty na stół bez względu na to, jak Linda to przyjmie.

Zaczął wyobrażać sobie oczekującą go scenę i poczuł rodzący się strach. Żeby się uspokoić, pomyślał o piątce dzieci - Emily, Timmie'm, Leroyu, Bucku, Angeli - tych nieprawdopodobnych sprzymierzeńcach, którzy wtargnęli przypadkowo w jego życie i uczynili tak wiele, aby miniony rok stał się znośny. I znów dziecięcy czar poskutkował.

Obszedł dom i dopiero przy kuchennych drzwiach spostrzegł jakiś samochód zaparkowany obok jego limuzyny przed starą stodołą, którą przerobił na studio. Poznał samochód Steve'a Rittera. Ojciec Bucka był właścicielem miejscowej stacji benzynowej i lodziarni, a w tym roku został obrany na stonevillskiego stróża prawa. Podobnie jak większość mieszkańców miasteczka Steve był wielbicielem Lindy.

Narzekała, że nabrał zwyczaju wpadania do niej na piwo.

(Czemu mnie zadręczają ci straszni nudziarze?) Ale, oczywiście, sama była sobie winna. Gdy przyjechali do Stoneville, zanim jeszcze zawarli znajomość z miejscową śmietanką - starszym panem Careyem, młodymi Careyami, Morelandami i Fisherami - stała potrzeba uwielbienia skłoniła ją do nawiązywania kontaktów ze skromniejszymi ludźmi. (Wpadaj, kiedy tylko zechcesz. My nie jesteśmy wielcy państwo na wywczasach. Mój mąż to tylko skromny, usiłujący się wybić artysta, a ja - jego żona).

Ponieważ przygotował się do natychmiastowej rozmowy z Lindą, a w dodatku czuł obezwładniającą nieśmiałość wobec ludzi, których ona oczarowała w swej przewrotności, John zaklął pod nosem. Wszedł do kuchni, a stamtąd do saloniku.

Steve Ritter, wysoki i pewny siebie miejscowy Don Juan w niebieskich dżinsach i starej roboczej koszuli, był sam i przeglądał właśnie płyty i pudełko z taśmami magnetofonowymi.

- Witaj, John. Masz tego z parę setek. Że też ci się nie znudzi cała ta muzyka...

Jego bystre spojrzenie przebiegło po ścianach, na których wisiały obrazy Johna, właśnie odesłane z wystawy w Nowym Jorku. Starał się na ich temat nie wypowiadać, ale John i tak dobrze wiedział, co miasteczko myśli o jego malarstwie. Dla Stoneville jego obrazy były dziwnym acz nieszkodliwym żartem, tak jak i on sam: „Zwariowany facet, który rzucił ciepłą posadkę w Nowym Jorku, żeby siedzieć na wsi i malować obrazy, których nikt nie chce kupować”.

- Zawoziłem Careyom akumulator i postanowiłem przy okazji odwiedzić twoją piękną żonę. Jest na górze, robi się na bóstwo. Kazała mi zaczekać. - Jego ciemna, przystojna twarz miała ów kpiący, pełen zabawnej pobłażliwości wyraz, który był powszechnym sposobem traktowania Johna przez mieszkańców Stoneville. - No, co tam słychać w sztuce?

Słyszałem, że niedawno miałeś wielką wystawę w Nowym Jorku. Mówią, że coś nie bardzo ci poszło...

- Nie za dobrze - rzekł John. A więc Linda rozpowiedziała już w miasteczku, że jego druga wystawa w Galeriach Denhama była fiaskiem.

Steve rozwalił się na fotelu wyciągając nogi.

- No, cóż? Pieniądz to nie wszystko. Zawsze mówiłem.

Żeby tylko człowiek był zdrów i mógł swojej małej kupić od czasu do czasu parę szmatek, to już wystarczy. Nie można żądać za wiele, nie, John? Nie poczęstowałbyś mnie piwem?

John przyniósł dwie puszki piwa z lodówki i postawił na stoliku barowym w salonie. Nalewając piwa do szklanek zauważył butelkę dżinu i butelkę bourbona na dolnej półce.

Schować je? Nie. Niezręcznie by to wyglądało przy Steve'ie. I Linda też by zauważyła. Odgadłaby natychmiast, dlaczego je schował, i to by tylko pogorszyło sprawę.

Sam fakt, że musiał powziąć tę decyzję, przywiódł mu ponownie na myśl koszmar całej tej zabawy w kotka i myszkę, na którą był skazany. Niosąc piwo Steve'ovi zastanawiał się: jak by on to przyjął, gdyby mu powiedzieć, co się naprawdę dzieje w tym domu. Na pewno by nie uwierzył - nikt by nie uwierzył. Chyba że zobaczyliby to na własne oczy.

A sam starał się, jak mógł, żeby nie zobaczyli.

Steve Ritter pociągnął duży łyk ze swojej szklanki.

- Och, jak to dobrze robi. Nie ma nic lepszego jak małe piwko. Po kilku piwkach nie ma dla mnie problemów. Mógłbym chyba nawet malować takie obrazy jak ty - takie rozmazane linie w jedną stronę i rozmazane linie w drugą.

Usłyszawszy stukot pantofli Lindy na schodach, przerwał raptownie i wstał wpatrzony w drzwi. Wyglądał jak parodia bohatera komiksów zdążającego ku pięknej kobiecie.

- Oto jest. Jest nasza piękna, urocza pani Hamilton.

Linda weszła do pokoju, świeża i niezwykle młoda w swojej prostej sukience, w której sprawiała bardzo szykowne wrażenie. Johna zdumiewała zawsze jej umiejętność maskowania się. „Jeden z tych okropnych nudziarzy?...” Gdzie tam! Steve Ritter to najmilszy przyjaciel. Podeszła, do niego uśmiechnięta, z wyciągniętymi dłońmi, w klasycznym filmowym geście wdzięcznej gospodyni. Na lewym ręku miała złotą bransoletę z wisiorkami, której John nigdy przedtem nie widział. Zapewne kupiła ją w Pittsfield.

- Steve, jak to miło, że wpadłeś. Wybacz, że kazałam ci czekać. Jazda do Pittsfield zawsze mnie męczy i jak nie wezmę natychmiast po powrocie gorącej kąpieli, jestem nieżywa.

Och, John. - Jakby go dopiero zauważyła, Linda przesłała mężowi uśmiech specjalnie zarezerwowany dla niego przy obcych, czuły, trochę pobłażliwy uśmiech przeznaczony dla niepraktycznego artysty, bujającego w chmurach. Jednocześnie zsunęła bransoletę z ręki i wrzuciła do kieszeni sukni. A więc istotnie kupiła ją w Pittsfield i czuła się winna tej ekstrawagancji, czekała na „właściwy moment”, aby mu o tym powiedzieć. - Wróciłeś już, kochanie. Sądziłam, że jeszcze jesteś z dziećmi.

Odwróciła się znowu do Steve'a.

- John jest taki kochany. On po prostu żyje dla tych dzieci. Dla twojego Bucka i tych wszystkich malców. Stoneville powinno mu nadać jakiś oficjalny urząd - harcmistrza albo coś podobnego. Siadaj, proszę cię. Nie zwracaj uwagi, że ja stoję.

Steve usiadł, a Linda usadowiła się na poręczy jego fotela, gawędząc poufale, śmiejąc się i gestykulując ręką z papierosem.

Patrząc na nią John nagle pomyślał: Czy aby trochę nie za dużo tego wszystkiego? Czy jej oczy nie są za bardzo błyszczące? Czy żart na temat jego przyjaźni z dziećmi nie był odrobinę zbyt złośliwy? Piła czy nie piła w Pittsfield?

Ale w tej samej chwili znienawidził siebie za tę myśl.

Wiedział, że ta ciągła podejrzliwość to ich wspólny wróg.

Gdy jednak robak nieufności raz zaczął go toczyć, nic już nie pomagało. Od tygodnia, kiedy niepowodzenie jego wystawy przestało budzić wątpliwości, wiedział, że nadchodzi niebezpieczeństwo.

Znał doskonale wszystkie symptomy.

Steve wyszedł zdumiewająco szybko, wymawiając się od drugiego piwa. Linda odprowadziła go do drzwi kuchennych.

- Jak przykro, że musisz już iść. Odwiedzisz mnie wkrótce? Obiecaj, Steve.

John słyszał z saloniku niemal pieszczotliwy, pełen kokieterii głos żony, a potem zatrzaskujące się drzwi siatkowe.

Linda nie wróciła od razu. Zapewne stała i machała Steve'owi ręką na pożegnanie.

Trzymając w dłoni szklankę, John usiadł na poręczy fotela.

Przyszło mu na myśl, wraz z powracającą falą strachu, że to jest prawdopodobnie najważniejsza chwila w jego życiu.

Jeśli załamie się teraz z tchórzostwa, fałszywej pokory albo chorobliwej troski o Lindę, będzie skończony.

Boże, oby to była nieprawda, że piła - myślał. A potem z pogardą: Co się ze mną dzieje? A może ja tylko udaję, że mi żal Lindy? Może się jej po prostu boję? Czyżbym naprawdę był aż tak bliski załamania?


2.

Słyszał, jak samochód Steve'a przejeżdża obok pracowni.

Wreszcie Linda wróciła. Z jej ust zwisał papieros, a czoło miała zmarszczone w komicznym grymasie.

- Ach, ci beznadziejni nudziarze! Czym ja sobie zasłużyłam na ich względy? - Grymas znikł i zastąpił go żywy, czuły uśmiech. - Kochany, lepiej zacznij się już przebierać. O szóstej mamy być na przyjęciu u Vickie.

Zapomniał o przyjęciu urodzinowym Vickie Carey. Dlaczego zawsze coś musi mu, przeszkodzić? Miałby więc wszystko odłożyć na później? Nie. Do diabła z przyjęciem!

- Spójrz, kochanie. Spójrz. Popatrz na mnie. - Dotknęła jego ręki, potem przytrzymując obiema rękami fałdy spódnicy zrobiła przed nim pirueta. - Podobam ci się? Co myślisz o moim nowym uczesaniu.

Leciutka chrypka powiedziała mu wszystko. Zaczęło się.

Teraz już nie miał wątpliwości. Poczuł przygniatające zmęczenie.

Linda zaczęła tańczyć wokół wyplatanych mebli.

- U madame Helene jest nowa dziewczyna. Dziś mnie pierwszy raz czesała. Mówi, że znalazła kilka siwych włosów. - Puściła fałdy spódnicy i podeszła do niego. - Widzisz je, kochanie? Spójrz, widzisz u mnie siwe włosy? O, tutaj? - Podniosła rękę do skroni. - Ja nie widzę. Słowo daję. To od słońca, prawda? Przecież wiesz, że mi latem słońce wybiela włosy.

On jednak widział. Nieliczne i trudne do dostrzeżenia, ale były. A więc to dlatego piła. Wystarczyła przypadkowa uwaga nietaktownej dziewczyny. I dlatego tak kokietowała Steve'a. Chciała zadać kłam dziewczynie, upewnić się, że to nieprawda. Czemu zawsze musiał ją tak dobrze rozumieć? I dlaczego nadal wydawało mu się to takie wzruszające?

Inne kobiety też siwieją. Nie trzeba im kłamać, uspokajać, pokrzepiać.

- Powinni wylać tę dziewczynę - rzekł pogodnie, obracając sprawę w żart. - Jeżeli masz siwe włosy, mogę je zjeść.

- Och, bo ty nie chcesz ich zobaczyć. Jesteś strasznie miły. A ona mówiła, że znalazła. Niewiele, ale kilka. - Wzruszyła ramionami. - Wielkie zmartwienie! Mam dwadzieścia dziewięć lat. Mnóstwo kobiet siwieje przed trzydziestką.

Miała trzydzieści trzy. Widział kiedyś jej metrykę i ona o tym wiedziała. Ale nie przestawała podtrzymywać tej bajeczki.

Wyjął z kieszeni list, zanim zdążyła zawieść go zbyt daleko w krainę fantazji. Tak czy tak, czekało go nieszczęście.

Nie ma co owijać w bawełnę...

- Linda, dostałem list od Charlie'ego Rainesa - rzekł.

- Od Charlie'ego? - Przez chwilę nie okazywała zaciekawienia, potem zainteresowała się. Szybko, podejrzliwie powiedziała: - Ale przywiozłeś pocztę przed moim wyjazdem do Pittsfield. Czemu mi wtedy nie powiedziałeś o tym?

- Potrzebowałem trochę czasu, żeby pomyśleć.

- Pomyśleć? O czym pomyśleć? Co on pisze? Wyciągnął do niej rękę z listem.

- Chcesz przeczytać?

- Oczywiście. Albo nie. Ty mi przeczytaj.

Zapomniał, że nienawidziła wkładać okularów. Drżącymi palcami wyjął list z koperty i wygładził go.

- Jest długi - rzekł nie wiadomo po co. - Typowy dla Charlie'ego. - Zaczął czytać.

 

DROGI JOHNNY!

JAK CI ŻYCIE PŁYNIE NA WSI? NIE MYŚL, ŻE ZAPOMNIELIŚMY O TOBIE. BARDZO O TOBIE MYŚLIMY. DO TEGO STOPNIA, ŻE DZIŚ PO POŁUDNIU ODBYLIŚMY DŁUGĄ, UROCZYSTĄ KONFERENCJĘ NA SZCZYCIE NA TWÓJ TEMAT. PO PIERWSZE, CHCEMY WSZYSCY, ŻEBYŚ WIEDZIAŁ, JAKIE ŻYWIMY UCZUCIA W ZWIĄZKU Z WYSTAWĄ W GALERIACH DENHAMA. ZDAJEMY SOBIE SPRAWĘ, ŻE POŁOWA TYCH KRYTYKÓW NIE MA POJĘCIA, CO MÓWI, I ATAKUJĄ CIĘ TYLKO DLATEGO, ŻE TWOJA PIERW SZA WYSTAWA, KIEDY JESZCZE BYŁEŚ Z NAMI, ODNIOSŁA TAKI SUKCES. ALE ZDAJEMY SOBIE RÓWNIEŻ SPRAWĘ, ŻE MUSIAŁO CIĘ TO UDERZYĆ FINANSOWO, NIE MÓWIĄC JUŻ O INNYCH WZGLĘDACH, BO ROZUMIE MY, ŻE ODCHODZĄC OD NAS MUSIAŁEŚ LICZYĆ NA STAŁĄ SPRZEDAŻ SWOICH OBRAZÓW, JEŻELI MASZ WYTRWAĆ PRZY MALOWANIU.

MAM NADZIEJĘ, ŻE ZNAMY SIĘ NA TYLE DOBRZE, ŻE MASZ DO NAS ZAUFANIE. NIE CHCĘ TE? WYSTĘPOWAĆ W ROLI KUSICIELA, KTÓRY WYBIERA MOMENT SŁABOŚCI. TAK SIĘ PO PROSTU SKŁADA, ŻE STARY H.C., DYREKTOR DZIAŁU SZTUKI, POSZEDŁ NA EMERYTURĘ.

PARĘ TYGODNI ROZPACZLIWIE SZUKALIŚMY KOGOŚ NA TO STANOWISKO. CI,, CO ŁĄCZĄ CECHY ORGANIZATORA I ARTYSTY, NIE RODZĄ SIĘ, JAK WIESZ, NA KAMIENIU, I CHOĆ UWAŻAŁEŚ KIEDYŚ NASZE WARUNKI ZA ZBYT KRĘPUJĄCE TWOJĄ SWOBODĘ, MY ZE SWEJ STRONY UWAŻAMY CIĘ ZA JEDNEGO Z NAJWYBITNIEJSZYCH LUDZI NA TYM POLU.

A WIĘC, JOHNNY, PRZEJDŹMY DO RZECZY. TEN LIST JEST SZCZERZE MÓWIĄC PROŚBĄ, ŻEBYŚ DO NAS WRÓCIŁ. PROPONUJEMY CI PENSJĘ, JAKĄ OTRZYMYWAŁ H.C., PLUS NORMALNE PREMIE ETC, CZYLI DWA RAZY TYLE, CO DOSTAWAŁEŚ PRZED ODEJŚCIEM. NIE LUBIĘ WTYKAĆ NOSA W CUDZE SPRAWY, ALE MYŚLIMY, ŻE MOŻE PO DZIESIĘCIU MIESIĄCACH MASZ JUŻ TROSZECZKĘ DOŚĆ TEJ „NĘDZY NA PODDASZU” (CZY NA WSI BYWAJĄ PODDASZA?) I ZECHCESZ SIĘ ZASTANOWIĆ NAD POWROTEM DO RODZINY „RAINES I RAINES”, KTÓRA SIĘ CIEBIE NIE WYRZEKŁA.

PRZEMYŚL TO, JOHNNY, I DAJ NAM ZNAĆ JAK NAJSZYBCIEJ.

OSOBIŚCIE SĄDZĘ, ŻE TO WCALE NIEZŁA POSADKA, ŻE MÓGŁBYŚ PRZECIEŻ W WOLNYCH CHWILACH NADAL UPRAWIAĆ SWOJE „POWAŻNE” MALARSTWO. WPADNIJ KTÓREGOŚ DNIA DO BIURA, TO SOBIE POGADAMY. OGROMNIE CHCIELIBYŚMY CIĘ ZOBACZYĆ.

POZDROWIENIA DLA LINDY.

TWÓJ...

 

Czytając starał się nie myśleć o żonie stojącej przy kominku.

Zmusił się do skoncentrowania na sprawach istotnie ważnych - na fakcie, że wbrew opinii krytyki, mimo kłopotów z Lindą stopniowo zbliżał się do chwili, gdy jego praca zostanie uwieńczona powodzeniem; na fakcie, że powrót do potwornego komercjalizmu firmy „Raines i Raines” zniszczy w nim to, na czym mu w życiu najbardziej zależało; i jeszcze jedno - niemal równie ważne - że z Lindą było dużo gorzej w Nowym Jorku niż tu, na wsi. Zapomniała o tym oczywiście bo się nudzi i gra rolę męczenniczki na wygnaniu. Ale jeszcze jedna próba rywalizacji z takimi paniami Raines czy Parkinson, bezlitośnie wytwornymi i wyrafinowanymi damami Manhattanu, złamałaby ją ostatecznie.

Doktor MacAllister, jedyny człowiek, w którym pokładał zaufanie, wyraźnie to podkreślił, - Ponieważ Linda nie chce być moją pacjentką, John, mogę się tylko oprzeć na własnych obserwacjach. Ale uważam, że jak nie wywieziesz jej z tego młyna, za parę lat będzie nieuleczalną alkoholiczką.

Położył list na stole i dopiero teraz popatrzył na żonę.

Spodziewał się gwałtownego wybuchu, myślał nawet, że przerwie mu czytanie. Ale i tym razem się pomylił. Zapaliła nowego papierosa i stała patrząc na niego, bardzo spokojna, z rozpaczliwą godnością kogoś, kto porzucił nadzieję, bo na nic mu się ona nie zda.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin