Papierowy ksiezyc A5.doc

(1555 KB) Pobierz
Papierowy księżyc




Cristina Pisco

Papierowy księżyc

 

 

Tłumaczył: Jan Kabat

Tytuł oryginalny: Only A Paper Moon

Wydanie oryginalne 1998

Wydanie polskie 1999

 

 

Rok 1943. W pobliżu małego irlandzkiego miasteczka ląduje przymusowo amerykański samolot. Ranny lotnik trafia na farmę, gdzie mieszka delikatna i wrażliwa Mary ze swym mężem - brutalnym tyranem. Z chwilą gdy młody Amerykanin staje na progu domu pięknej Irlandki, życie obojga zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...


 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim córkom

Cloe, Amelii, Saszy i Francesce

z wyrazami miłości


Rozdział pierwszy.

Mary schodziła ostrożnie ze schodów. Bardzo bolał ją lewy bok, toteż trudno jej było stąpać bezgłośnie po skrzypiących deskach. Ilekroć uwalniała prawą nogę od ciężaru ciała, biodro przeszywał ostry ból.

Musiała się o coś uderzyć. Może o ścianę? Nie. Pamiętała wyraźnie, że rąbnęła o nią ramieniem, a potem osunęła się na podłogę, aż zadrżała zawartość szafki kuchennej. Dotknęła ostrożnie zesztywniałego, posiniaczonego ciała, kości jednak były nienaruszone. Gerald zawsze zostawiał na jej ciele sińce, nigdy jednak niczego nie łamał. Chyba nadwerężyła sobie biodro przy upadku.

Przystanęła na podeście i zaczęła nasłuchiwać. Ktoś krzątał się po kuchni. Gdy Gerald wypadł nocą z domu, leżała na kamiennej posadzce, dziękując Bogu, że tym razem jego chęć pójścia do pubu okazała się silniejsza od gniewu i żądzy. Przypuszczała, że jeszcze nie wrócił, nie była jednak tego pewna.

Bóg jeden wie, gdzie się włóczył. Znikał na całe dnie, wychodząc i wracając bez ostrzeżenia, nieodmiennie wściekły, jeśli kolacja nie była gotowa na czas. Zawsze załatwiał jakieś swoje „interesy”.

W miarę jak stan wyjątkowy stawał się stanem powszednim, Gerald wychodził z domu częściej i na dłużej. Nie miała nic przeciwko temu. Przypuszczała, że angażuje się w interesy bardziej podejrzane niż pokątne zakłady. Trzymała usta na kłódkę, ale nie była głupia. Sądziła, że zajmuje się jakimś szmuglem. Jak inaczej można wytłumaczyć te jego powroty do domu z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi i torbą pełną rzeczy, których nie da się już zdobyć za miłość czy forsę, jak choćby herbata i tytoń?

Stukał się wtedy palcem po nosie i mówił, że ma szczęście. Nienawidziła tych chwil bardziej niż nocy, gdy wracał rozchełstany i brudny, jakby spał na dworze w ubraniu. Kiedy dopisywało mu szczęście, miał ochotę na seks.

Kiedy miał pecha, chciał ją tylko bić. Czasami, bez wyraźnego powodu, chciał jednego i drugiego.

Mary usiłowała usłyszeć cokolwiek poza szczekaniem psów. Tego ranka wstała późno i wyły już z głodu. Słodki Jezu, powinna od razu zabrać się za pieczenie herbatników. Nie ma mowy o filiżance gorącej herbaty. W holu wiało i drżała z zimna, gdy ruszyła wreszcie na dół. Boże, niech to będzie Imelda, a nie Gerald!

Uchyliła cicho drzwi i zajrzała do kuchni. Owionęło ją ciepło, a wraz z nim zapach bulionu i wypieków. Uśmiechnęła się na widok kruchej sylwetki Imeldy. Dziewczyna mieszała uważnie w wielkim garnku zawieszonym nad paleniskiem i nuciła pod nosem.

- Ranny z ciebie ptaszek, Imeldo Tanner - zauważyła Mary, wchodząc do kuchni. Wesołe trzaskanie ognia i jasny uśmiech Imeldy podniosły ją na duchu. Wyprostowała się, biodro już mniej jej dokuczało. Wiedziała, że tego dnia będzie miała pomoc i towarzystwo.

- Było tak zimno, że nijak nie mogłam spać, więc zeszłam na dół i rozpaliłam ogień - wyjaśniła Imelda.

- To więcej niż ogień. - Mary osunęła się ostrożnie na krzesło przy dużym stole. - Widziałaś go dziś rano?

- Nie. Bogu niechaj będą dzięki - odparła Imelda ze stłumionym chichotem. - Ale Tommy już jest. Czyści klatki. Ugotowałam dla psów kości i zrobiłam herbatniki. Dostaną śniadanie.

Mary zaczęła się podnosić, ale znieruchomiała. Lewy bok przeszył nagły ból. Próbowała ukryć go pod maską uśmiechu, dostrzegła jednak, że oczy Imeldy błysnęły.

- Nie ruszaj się. Siedź sobie. Wszystkiego dopilnuję - powiedziała dziewczyna, kładąc drobną dłoń na jej ramieniu. - Skończyła się herbata. Napij się ciepłego bulionu. Siedź sobie, popijaj bulion i jedz chleb.

Imelda krzątała się przy ogniu i Mary była zadowolona, że obrócona plecami dziewczyna nie widzi łez w jej oczach. Polubiła Imeldę, a ona również żywiła do niej sympatię. Zauważyła, że trudniej jej opanować płacz przy cichych słowach pociechy i pod uściskiem drobnej dłoni na ramieniu niż pod razami wymierzanymi przez Geralda.

W pierwszych latach małżeństwa dryfowała na oślep między nadzieją i rozpaczą, by osiąść w końcu na mieliźnie nienawiści. Tylko ona pozwalała jej przeżyć kolejny dzień. Kiedyś pojawiła się też przelotnie radość, lecz gdy ukochane dziecko zmarło, wraz z ciałem chłopca do grobu zeszła zarówno nienawiść, jak i radość. Mary stała się pustynią skrywającą wszelkie uczucia głęboko na dnie. A teraz ta szczupła dziewczyna o jasnym uśmiechu wzruszyła ją tak, jak nikt od bardzo dawna.

- Proszę - powiedziała serdecznie, stawiając na stole kubek z parującym bulionem. - Pij, zanim ostygnie.

Podziękowała jej skinieniem głowy i podniosła naczynie do ust. Napój pachniał kusząco. Napiła się ostrożnie i popatrzyła znad kubka uśmiechniętymi oczami na Imeldę, która postawiła przed nią mały talerz z dwiema kromkami świeżego ciemnego chleba.

- Mąka też się skończyła - oświadczyła Imelda. - Jedziesz dziś do miasta?

- Tak. I zabieram cię ze sobą - odparła Mary.

- Mnie? - spytała najwyraźniej zaskoczona dziewczyna.

- Tak, ciebie. Pomożesz mi - wyjaśniła Mary ze śmiechem. - Jak tylko nakarmimy psy, powiem Tommy’emu, żeby przygotował wóz i konia. Aha, jeszcze jedno - kiedy uwiniesz się już z robotą, zajrzyj do kufra w korytarzu. Znajdziesz na samym dnie niebieski koc. Weź go sobie.

Nie czekając na protesty dziewczyny, zabrała kubek z kromką chleba w dłoni wyszła na dwór, zostawiając w kuchni Imeldę, wycierającą nerwowo dłonie w ścierkę.

Przechodząc przez podwórze, dostrzegła na wybiegu dla psów chudą postać Tommy’ego Tannera. Prawie dwa lata starszy od siostry był od niej niższy, co stanowiło dla niego bezustanne źródło zmartwienia. Ciemne blond włosy miał zawsze brudne i splątane. Na jego dziwny strój składały się rzeczy podarte i pogniecione, zbyt duże albo za małe. Mary nie mogła pojąć, jak samej Imeldzie udaje się zachować tak schludny wygląd.

Był cudownie słoneczny, marcowy dzień. Jeden z tych dni, kiedy West Cork jakby zapominało o porze roku i przez kilka wspaniałych godzin udawało, że to już lato. Mary minęła niewielki ogródek kwiatowy, założony jeszcze przez jej matkę, który pielęgnowała ze względu na pamięć o niej. Przeszła pod sklepieniem powyginanych pnączy wisterii i nie zważając na ból w biodrze, ruszyła zboczem wzgórza. Naprawdę lubiła Imeldę. Nie wiedziała, co ją skłoniło, by zabrać dziewczynę do miasteczka, ale była z tego zadowolona.

Mary wiedziała o Imeldzie bardzo mało - tyle tylko, że była Cyganką i że większą część zimy spędzała w Clonakilty, a wiosną znów wyruszała w drogę. Mary dorastała w obecności Cyganów. Jako dziecko bardzo lubiła ich barwne wózki i duże wędrowne zaprzęgi. Mężczyźni zajmowali się naprawą wszelkich sprzętów z cyny i żelaza, kobiety zaś chodziły od drzwi do drzwi, żebrząc albo sprzedając szpilki i igły. Nieraz mijała ich namioty i tabory na poboczu drogi, nie zastanawiając się nawet, kto w nich mieszka. Niczym ujście rzeki, stanowili nieodłączny element otaczającego ją krajobrazu.

Tommy zajmował się w zimie psami, odpłacając za paszę dla swojego konia i miedziaki, które Gerald mu czasem rzucał. Choć nigdy nie przegapił okazji, by trochę pobłaznować, przy psach się nie obijał. Wyprowadzał je w deszczu i słońcu, szczotkował i odmierzał starannie porcje jedzenia według ich potrzeb. Szybciej od Geralda spostrzegł, że któryś słabiej biega albo ma jakąś kontuzję. Mimo wszelkich wysiłków Gerald nie mógł znaleźć pretekstu, by czepiać się chłopaka. Od czasu do czasu razem z bratem pojawiała się w domu Imelda. Z początku nieśmiała, zawsze była chętna do pomocy w zamian za to, co dostawała. Mary dręczyło sumienie, gdy przypominała sobie, jak przez dłuższy czas obserwowała dziewczynę bacznie niczym jastrząb, przekonana, że gdy tylko się odwróci, Imelda coś ukradnie. Jednak to za sprawą cygańskiego rodzeństwa w domu Mary znów zagościł śmiech. Wyprawa do miasta stanowiła nagrodę. Nie chciała nawet myśleć, co powiedziałby na to Gerald.

Dotarła na szczyt wzgórza i usiadła przy starym celtyckim krzyżu. Sam krzyż leżał w trawie prawdopodobnie już od dawna. Jako dziecko nieraz tu siadywała, rozmyślając, kto też ustawił go na szczycie pagórka. Kimkolwiek był, miał wyczucie miejsca. Mogła ogarnąć stąd wzrokiem całą wyspę Inchydoney, morze, ujście rzeki i ciągnące się w dali zielone, pofałdowane wzgórza, które wiele mil dalej, w głębi lądu, spotykały się z wysokimi szczytami.

Naprzeciwko miała wrzynający się w morze Virgin’s Mary Bank. A potem był już bezmiar Atlantyku. Jego wody były tego ranka nieruchome i srebrne jak lustro i Mary musiała przysłaniać oczy, gdy spoglądała na horyzont, gdzie długi grzbiet białych, pierzastych chmur zawisł na niebie niczym łańcuch górski.

Zielone wzgórze, które właśnie pokonała, opadało łagodnie, tuląc do swego kolistego podnóża farmę i obejście. Po lewej stronie wznosiły się piaszczyste wydmy, które strzegły kanału przechodzącego niedostrzegalnie w ujście rzeki. Gdyby odwróciła się od morza, miałaby przed sobą dwie groble, łączące wyspę z głównym lądem. Obie zostały usypane w czasie Wielkiego Głodu, i ilekroć jechały do miasta matka mawiała, że te mury wzniosły umierające dłonie. Robiła znak krzyża i modliła się za biedne dusze. Przez ponad sto lat, jakie upłynęły od wzniesienia grobli, ujarzmiona woda wyschła i między groblami utworzyło się bagniste rozlewisko, połać lądu, która wydzierała morzu wyspę. Od najwcześniejszych lat Mary ogarniała radość, gdy morze zabierało wyspę z powrotem, zalewając groble i bodaj na kilka godzin odcinając ją od głównego lądu.

Trzy kilometry dalej można było dostrzec nabrzeża Clonakilty. Przypływ się cofnął i Mary przez parę minut obserwowała stada ptaków, które szukały na piasku jedzenia. Jak dobrze siedzieć tutaj i choćby na chwilę zapomnieć o minionych dwunastu latach.

Wstała i podeszła do rosnącego po lewej stronie krzewu fuksji. Jeszcze niewielki, ale już dorodny. Tego roku fuksja miała zakwitnąć po raz pierwszy. Latem jej liście prawie zakryją mały grób, lecz tego dnia był doskonale widoczny i lakoniczny napis rzucał się w oczy już z daleka. Gerald Sean Burke - 1938-1941. Uklękła przy mogile i zmówiła krótką modlitwę. Choć wiedziała, że mała dusza chłopca nie potrzebuje pomocy, by trafić wprost do nieba, wypowiadane słowa przynosiły jej pociechę. Skończyła, podniosła się i dotknęła delikatnie zimnego kamienia.

Kiedy wróciła do kuchni, zastała Imeldę i Tommy’ego. Pochyleni nad stołem mieli przed sobą rozłożoną gazetę.

- Kto to kupił? - spytała Mary, zaskoczona finansowa ekstrawagancją.

- Jest z zeszłego tygodnia, proszę pani - odparł Tommy. - Znalazłem ją i przyniosłem do domu, żeby pokazać Meldzie. Ja to niewiele mogę przeczytać, ale wie pani, że ona czyta wszystko, co wpadnie jej w ręce.

Głucha na paplaninę brata Imelda, przeglądała uważnie stronę gazety.

- Pani popatrzy. Sukienka w sam raz dla pani - wskazał jakąś reklamę chłopak. - I za jedyne dziewięć sześćdziesiąt w tym tygodniu. Tylko zielona, ale czy nie pasowałaby do pani oczu?

- Zuchwały dzieciak - stwierdziła Imelda, wyrywając mu gazetę. - O czym ty gadasz?

- Wyglądałaby pani jak księżna - ciągnął niezrażony.

- A dokąd to miałabym chodzić ubrana jak księżna, Tommy? Wbiłabym ci chętnie trochę rozumu do głowy, ale lepiej idź zaprzęgać wóz - powiedziała Mary, biorąc zamach, jakby chciała uderzyć go w głowę.

- Nie, proszę pani, bez bicia. - Chłopak skulił się z udawanym lękiem. - Nie warto się wysilać.

- Idź stąd, ośle, i zrób, co ci każą - powiedziała Imelda.

- Tak jest! - odparł Tommy, stając na baczność. - Lecę migiem!

- Przydałoby mu się porządne lanie - stwierdziła Imelda, gdy wyszedł z domu. Dostrzegła stłumiony uśmiech przyjaciółki.

- Ma dużo uroku. Zawsze mu się upiecze - zauważyła Mary.

- To nie jest zły chłopak - przyznała Imelda. - Bezczelny, ale dobry. I ma rację - dodała, znów patrząc w gazetę. - Dobrze byś wyglądała w tej sukience. Raz zajrzałam do sklepu, jak byłam w Cork. Mieli tam mnóstwo pięknych rzeczy, wprost nie mogłam uwierzyć. Tyle pięknych ubrań i tylu eleganckich ludzi. Chciałabym zobaczyć te wielkie sklepy w Dublinie. I tramwaje, i kino. Nigdy nie byłam w kinie.

- Ani ja, Imeldo Tanner. Ale dzisiaj będziemy musiały zadowolić się zwykłą ulicą w Clonakilty.

Poranne obowiązki zajęły im jeszcze godzinę, ale potem już usadowiły się na wozie i ruszyły do miasta. Wyprostowany Tommy dzierżył mocno lejce, podczas gdy koń pędził kłusem krętą drogą, obejmującą wyspę jakby obrysem. Mary i Imelda siedziały z tyłu, po bokach wozu. Mary ubrała się w czarny płaszcz, Imelda zaś spięła na piersiach narzucony na ramiona jasnoniebieski koc.

Gdy wjechali na groblę, z błot zerwało się stado czajek. Imelda wskazywała je dłonią podniecona, a Tommy zaczął machać kapeluszem. Patrzyli jak urzeczeni na ptaki, które zatoczyły w powietrznym bezmiarze płynny łuk, a potem, połyskując czernią i srebrem, zawróciły w idealnej harmonii.

- Jak one to robią? - zastanawiała się głośno Imelda.

- Były w szkole lotniczej, nie wiesz? - odparł Tommy. - Niedługo zrobi się z nich eskadra - dodał poważnie.

- Więc to brytyjskie ptaki - stwierdziła dziewczyna ze złośliwym uśmiechem. - No i pewnie, żaden irlandzki ptak nie chodził nigdy do szkoły lotniczej.

- Trzeba ci wiedzieć, że mamy świetny korpus powietrzny. Powinnaś być z niego dumna, Imeldo Tanner - stwierdził Tommy - skoro ja, twój jedyny brat, zamierzam zostać jego najlepszym strzelcem.

- A niby dlaczego mieliby cię przyjąć? - odparowała siostra. - Nawet jak mają jakiegoś gruchota, który nadaje się do latania?

- A dlaczego nie mieliby mnie przyjąć? Najrówniejszego gościa, jaki kiedykolwiek ofiarował życie za ten kraj? - zdziwił się Tommy, wypinając pierś. - Nie można być za wysokim, jak się chce być strzelcem. Ty byś nie weszła do wieżyczki.

- No tak, ty zmieściłbyś się tam bez trudu. Ale prędzej wzięliby starą zakonnicę w habicie niż druciarza w spodniach przewiązanych starym sznurkiem.

Rozparta wygodnie Mary, cieszyła się żwawą jazdą i z rozbawieniem przysłuchiwała dyskusji rodzeństwa. Dopiero na końcu grobli przypomniała sobie, że trzeba zmówić cichą modlitwę za nieszczęsne dusze ludzi, których mdlejące dłonie pozwalają im teraz odbyć tę radosną jazdę.

Wjechali do miasta i Tom wstrzymał konia, który ruszył stępa. Był dzień targowy i ulice roiły się od dwukółek i wozów wszelkich kształtów i rozmiarów. Z dróg zniknęły samochody, z wyjątkiem tych, które należały do księży i lekarzy. Miasto cofnęło się w epokę, kiedy na ulicach królowały wyłącznie konie i rowery.

Tommy zaciągnął hamulec i pomógł zejść swym pasażerkom z wozu. Ustalili, że spotkają się za kościołem. Mary dostrzegła mimochodem krytyczne spojrzenia przechodniów.

Starsze kobiety w czarnych sukniach wlepiły w nią wzrok, gdy je mijała.

- No, no, nigdy bym nie uwierzyła, jakbym nie zobaczyła na własne oczy. Mary Burke wjeżdża do miasta na wozie druciarza, i to dumna jak paw - usłyszała, jak jedna zwraca się do drugiej.

- Chodźmy, Imeldo - Mary podniosła wysoko głowę. - Mamy ciekawsze rzeczy do roboty, niż słuchanie plotek na ulicy.

Nieco wystraszona Imelda ruszyła za nią posłusznie.

- Powinnam była zostać w domu - szepnęła. - Te stare wrony napytają ci biedy.

- Bzdura - odparła Mary, wchodząc zdecydowanym krokiem do pierwszego z brzegu sklepu, ale pomyślała, że dziewczyna ma chyba rację.

Zamówiła miesięczny przydział torfu, który miał później odebrać Tommy, wykłóciła się o dodatkową porcję mąki, potem wymieniła u rzeźnika kilka świeżych jajek na kości i kupiła do domu sodę, cukier, sól i niewielką ilość herbaty, którą rozdzielano po równo między domostwa. Za każdym razem, zanim schowała do kieszeni płaszcza kartki i pieniądze, przeliczała je uważnie.

Wiele osób kłaniało jej się na ulicy, gdy szła z niosącą za nią koszyk ze sprawunkami Imeldą, ale nikt nie przystanął, by pogawędzić. Zauważyła, że dziewczyna coraz bardziej się kurczy. Ledwie ją poznawała. Radosny zwykle uśmiech zniknął pod posępną miną, charakterystyczną dla ludzi, przywykłych do odtrącenia. Zrobiło jej się żal dziewczyny i zdecydowała bez namysłu, że nadszedł czas, by coś przegryźć.

Imelda podążała posłusznie za Mary, lecz zawahała się na chwilę, gdy przyjaciółka weszła do hotelu O’Donovana. Nigdy nie była w środku, nie mogła jednak zrezygnować z nadarzającej się okazji. Wkroczyła do głównego holu i zobaczyła, jak Mary znika w drzwiach z napisem „Herbaciarnia”. Dogoniła ją, gdy zajmowała już miejsce przy małym stoliku w kącie sali.

- No, nie stój tak i nie gap się, dziewczyno. Usiądź sobie - nakazała Mary i wzięła od niej koszyk, by postawić go na podłodze za swoim krzesłem.

- Och, Mary. Tu jest cudownie - Imelda wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w ładny obrus na stole i błyszczące sztućce, nie mogąc wyjść z podziwu.

- Napijemy się herbaty. Weźmiemy też ciastka, jeśli je macie - zwróciła się Mary do kelnerki, która gapiła się bez żenady na Imeldę.

- Jak się masz - uśmiechnęła się Imelda do kelnerki. - Pamiętasz mnie?

- Wiedziałam, że to ty! - kelnerka wyszczerzyła zęby. - Imelda Tanner! Coś takiego. Jak ci leci?

- A tobie? - odparła Imelda. Dziewczyny zachichotały i zwróciły się do Mary, która nie bardzo rozumiała, o co chodzi.

- Mary Burke, poznaj Ruth Bennett - rzuciła wielkopańskim tonem Imelda. - Ruth Bennett, poznaj Mary Burke.

- Bawiłyśmy się razem, gdy byłyśmy małe - wyjaśniła Ruth. - Rodzina Imeldy biwakowała każdego lata na naszym polu. Gdzie się teraz podziewasz?

- Mieszkam z bratem i siostrami nie opodal moczarów. Tata i mama zmarli kilka lat temu, postanowiliśmy więc żyć przy ciotkach i wujach.

- To okropne. Współczuję ci. Zastanawiałam się, dlaczego przestałaś przyjeżdżać. Wspaniale znów cię widzieć, Imeldo Tanner. Coś takiego! A więc herbata i ciastka! - Ruth ruszyła w stronę kuchni, nie przestając chichotać.

Mary siedziała w milczeniu i przyglądała się Imeldzie, która promieniała ze szczęścia. W ciągu kilku chwil dowiedziała się o dziewczynie więcej niż przez ostatnie miesiące. Nigdy nie przyszło jej do głowy pytać o cokolwiek.

- Twoi rodzice zmarli? - spytała cicho.

- Tak - odparła spokojnie dziewczyna. - Dwa i pół roku temu. To był wypadek. Co można na to poradzić? Ale teraz jest dobrze. Mamy własną beczkę, a dziewczynkom dobrze się wiedzie.

- Beczkę? Czy chodzi o wóz? - spytała Mary.

- Zgadza się. Taki z dachem w kształcie podkowy. Jak beczka. Nasz jest cudowny, cały kolorowo pomalowany - dodała z dumą dziewczyna.

- Nigdy nie znałam swojej matki - stwierdziła niespodziewanie dla samej siebie Mary. - Umarła, kiedy się urodziłam.

- A tato? - spytała Imelda.

- Był słabym człowiekiem. Nie był zły, tylko słaby. Wychowała mnie babcia. Silna, wspaniała kobieta. Nie żyją już obydwoje.

Zjawiła się Ruth Bennett z dzbankiem herbaty i talerzem lepkich, brązowych bułeczek i przerwała im rozmowę. Mary rozsiadła się wygodnie i zagłębiona w myślach popijała herbatę, dziewczyny zaś gawędziły wesoło.

 

Pamiętała, jak babka podawała wielkie talerze z ziemniakami i bekonem najemnym pracownikom zatrudnionym na farmie, gdy zjawiali się w porze obiadu. Farma należała do niej. Babka często mówiła, że Mary musi dowiedzieć się wszystkiego o prowadzeniu gospodarstwa, gdyż pewnego dnia stanie się ono jej własnością. Niejedną noc Mary przesiedziała przy kominku, patrząc, jak babka zapisuje w notatniku z czarnej skóry rachunki i wszystko, co należało zrobić nazajutrz. Choć miała tylko dwadzieścia lat, gdy babka zmarła spokojnie podczas snu, nie bała się zająć jej miejsca.

Ojciec miał inne plany. Powiedział, że czas sobie odpuścić. Że powinna trochę się zabawić, zanim wyjdzie za mąż i zacznie ustabilizowane życie. „Jak chcesz złapać bogatego i przystojnego męża, skoro siedzisz bez przerwy pod krową albo stogiem siana?” - dokuczał jej dobrotliwie. A Mary była szczęśliwa, że może brać udział w tej zabawie.

Zabierał ją na wędrówki po sklepach i wyścigi, raz nawet do hotelu w Dublinie. Często dopytywała się o wydatki, ale śmiał się tylko i mówił, że babka była skąpa i zaoszczędziła więcej niż potrzeba. Czyż nie należy im się odrobina szczęścia i luksusu? Mówił tak, jakby chodziło o coś zwykłego. O wakacje, na które sobie zasłużyli przed powrotem do pracy na farmie.

Te wakacje jednak szybko się skończyły. Pewnej nocy zastała ojca płaczącego samotnie w kuchni. Ogień w kominku dawno wygasł, na stole stała pusta butelka whisky. Przyznał, że tonie w długach. Wtedy to po raz pierwszy wspomniał o Geraldzie Burke’u.

Mary poznała go na wyścigach psów w Cork, dokąd zabrał ją ojciec. Powiedział, że pochodzi z Galway i że jest biznesmenem. Elegancki strój i wielkomiejskie maniery mężczyzny zrobiły na Mary duże wrażenie. Traktował ją i ojca po królewsku, zapłacił za drinki i poczęstunek, a na koniec zawiózł ich do hotelu swoim wspaniałym wozem.

Tamtej smutnej nocy w zimnej kuchni załamany ojciec i powiedział, że jest winien więcej, niż mógłby kiedykolwiek spłacić. Był winien pieniądze bukmacherom z Dublina i Cork, był zadłużony w sklepach i bankach. A najwięcej był winien Geraldowi Burke’owi. Jedyne, co mu jeszcze pozostało, to farma.

Gerald zgodził się pójść na układ. Szczęśliwy traf, jak zauważył radośnie ojciec. Gerald pokryje wszystkie długi, a w zamian przejmie na własność farmę. Mary była wstrząśnięta. Zbyt wstrząśnięta, by zauważyć, że ojciec nie ma prawa dysponować jej gospodarstwem.

„Gdzie się podziejemy?”, zdołała tylko spytać. I wtedy ojciec wyniszczył resztę. Nie zrobił tego ot, tak sobie. Powiedział, że Mary nie musi się zgadzać i w jego ustach zabrzmiało to tak, jakby Gerald Burke był tylko jeszcze jednym kandydatem do jej ręki.

Mary kręciło się w głowie. Widziała go tylko raz! Próbowała sobie przypomnieć, jak wygląda.

Nie zauważyła nawet, jak ojciec położył na stole dużą paczkę owiniętą w cienki papier. „To dla ciebie - wyjaśnił. - Sukienka. Piękna sukienka. Od Geralda”.

Bez słowa zaniosła paczkę do swojego pokoju. Rzeczywiście, sukienka była piękna, choć zbyt obszerna w talii. Nie mogła zasnąć, spędziła więc połowę nocy na przeróbkach, rozmyślając o tym, co powiedział jej ojciec. Z każdym nowym szwem coraz wyraźniej widziała swą przyszłość. Rzeczywiście to naprawdę szczęśliwy traf. Gerald jawił się jako zbawca, który przyjdzie, zdobędzie jej serce i spłaci długi. Potem wspólnym wysiłkiem sprawią, że farma zacznie przynosić zyski. Gerald będzie miły i kochający, a ona w zamian nauczy się darzyć go miłością. Doczekają się wspaniałego potomstwa, trzech chłopców i trzech dziewcząt. W wyobraźni widziała już, jak ich dzieci idą pięknie ubrane na niedzielną mszę w miasteczku, a potem zajmują całą ławkę między dumnymi rodzicami.

Gerald przyjechał następnego ranka swoim eleganckim samochodem i Mary patrzyła z okna sypialni, jak ojciec wita się z nim serdecznie. Mężczyzna był wysoki i dobrze zbudowany. Na jego skroniach widniały pasemka siwych włosów, duża twarz była ogorzała i rumiana.

Wydał jej się starszy i potężniejszy niż za pierwszym razem. Zadrżała na myśl o rozmowie z tym człowiekiem. Siedziała w swojej pięknej nowej sukience i czekała, aż zawołają ją na dół. Po dwóch godzinach zebrała się na odwagę, zeszła na parter i zapukała cicho do drzwi frontowego pokoju.

Otworzył jej Gerald. Twarz miał czerwoną od brandy buzującego na kominku ognia. Mary zauważyła na małym stoliku obok kominka opróżnioną do połowy butelkę. „Oto i ona - stwierdził, chwytając ją wpół i wciągając do pokoju. - Oto piękna dzierlatka, którą dostaję na własność!”....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin