Po ch 02 Owce barany A5.doc

(1595 KB) Pobierz
Owce, barany i gminne szykany




Marta Osa

(Właśc. Ewa Rosolska)

Owce, barany i gminne szykany

Cykl: Po cholerę mi to... Tom 2

 

Wydanie polskie 2013

 

Wcale nie tak dawno temu w krainie, której mieszkańcy lubią czekoladę, rządził zły król. Brzmi jak bajka? Niestety, to nie bajka.

Jestem Ola. Kiedyś byłam nauczycielką sztuki w miejskim gimnazjum. Ale ileż można wytrzymać w szkole, no i wkurzyłam się trochę na księdza katechetę. Weszłam mu w drogę, kiedy nie spodobało mi się, jak traktował jedną z naszych koleżanek. Wywołałam konflikt, nie chciałam... jednak nie czułam się z tym najlepiej. Poszłam na zasłużony (zdaniem lekarza) urlop dla poratowania zdrowia. Żeby do końca nie zwariować, postanowiłam wyremontować mój ogród za domem i tak mi się to spodobało, że do szkoły już nie wróciłam.

I dobrze. Bo wierzcie mi... złorzeczenie: „obyś cudze dzieci uczył”, jest jednym z paskudniejszych. Szczególnie w dzisiejszych czasach i w obecnych szkołach.

Tak więc postanowiłam, że zachowam resztki równowagi psychicznej, i rzuciłam się w wir nowego życia. Od roku remontuję miejskie podwórka z ekipą, która odnawiała moje własne. Ale to zupełnie inna historia.


O bibliotekarce Luci, jej rudym kocie i o tym, jak łatwo zabrać komuś pracę.

Kiedy weszłam na podwórko i z przeraźliwym skrzypnięciem zamknęłam za sobą furtkę, zobaczyłam Lukrecję siedzącą na klocku drewna, który od dziesiątków lat był miejscem kaźni dla podwórkowego drobiu. Wbita w niego siekiera uwierała ją w plecy. Zastanawiała się pewnie, co dalej robić.

- Hej, Lucia! Coś taka zamyślona? - przywitałam ją pytaniem, choć domyślałam się, co ją trapi. Parę dni temu pochowała swoją ciocię Florę, którą się opiekowała przez ostatnie miesiące jej życia.

- Cześć, Ola - przerzuciła spojrzenie z domu na moją skromną osobę. Westchnęła, wstała powoli, chwytając się za plecy. - Starość to się Panu Bogu nie udała. Ależ mnie plecy bolą.

- Nie ma na to rady?

- A jest, owszem. Tylko gdzieś się to rude stworzenie schowało. - Lucia rozglądała się po podwórku. - Kici, kici...

- Po co ci kot? - nie rozumiałam jej nagłego zainteresowania rudym potworem, który często leżał rozciągnięty na parapecie kuchennego okna i wygrzewał się we wschodzącym słońcu, czekając, aż dostanie coś do jedzenia. Lukrecja nie lubiła kocura i zawsze przeganiała go z drogi. To ona tak go ochrzciła.

- Wy, mieszczuchy, to jednak o medycynie naturalnej pojęcia nie macie - skierowała się do domu. - Skóra z kota na plecach to najlepszy sposób na korzonki. Nie wiedziałaś? - zaśmiała się demonicznie. - A z tego rudzielca to pewnie starczyłoby jeszcze i na twoje plecy.

- No, wiesz! - oburzyłam się.

- A wiem, wiem - westchnęła. - Nie mam niestety nikogo, kto by mi zdjął z niego skórę - pokiwała głową szczerze zmartwiona i spojrzała na siekierę. - Chodź na kawę. Przykleisz mi plaster rozgrzewający. Sama nie dosięgnę.

Lukrecja jest bibliotekarką w gminnej bibliotece. A właściwie jej kierowniczką. Kieruje biblioteką i jeszcze dwoma bibliotekarkami. I świetnie sobie radzą. Dobrze wyposażona biblioteka jest miejscem spotkań mieszkańców, ale zdecydowanie płci słabej (słabej?... zabawne!) i dzieci, które przychodzą tam nie tylko po książki. Panie organizują dzieciom wycieczki, zajęcia artystyczne i bawią się z nimi. Lucia jest z nich najstarsza. Zostało jej jeszcze pięć lat do emerytury, na którą z utęsknieniem czeka. Mówi, że ma jeszcze mnóstwo planów na życie i musi ze wszystkim zdążyć. Jak ja jej tego zazdroszczę.

- I co, Lucia? Już wiesz, co zrobisz z tym gmaszyskiem? - spytałam, bo wiem, że to ją strasznie męczyło.

Mieszkała wraz z ciotką Florą w starym budynku, który kiedyś służył jako szkoła, ale od ponad dwudziestu lat już nią nie jest. Z zewnątrz wygląda ponuro, ale monumentalnie. Zbudowano go z dobrze wypalonej czerwonej cegły, od frontu wstawiono wielkie dwuskrzydłowe drzwi, a wysokie okna wykończono łukami. Dzięki temu nadal prezentuje się okazale, ale tylko nieliczni mogą to dostrzec, bo ukryty jest wśród porastających ogródek rozłożystych drzew iglastych.

Dach z szarej dachówki wygląda wciąż bardzo solidnie, a spatynowane miedziane rynny, zakończone rzygaczami w postaci smoczych łbów z rogami (a może to diabły?), dodają domowi majestatu. Niestety, smoczyska plują deszczówką bezpośrednio pod drzewa i prawie ich nie widać.

- Nie wiem. Rozmawiałam z dziewczętami, ale... one już się zadomowiły w rodzinnym gnieździe i gdzie ja teraz mam się im wciskać? A poza tym wiesz... babcia na miejscu nie ma lekkiego życia - pokiwała głową na znak, że wie, co mówi.

Obie jej córki, wraz z dziećmi i mężami, mieszkały w domu zbudowanym przez jej zmarłego tragicznie męża. Magda zajmowała dół, Ewa górę. Lukrecja zamieszkała z ciocią, kiedy ta zaczęła wymagać stałej opieki. Staruszka nie miała innej rodziny i siostrzenica musiała zmienić swoje życie, dopasowując je do potrzeb ciotki.

- Masz jakieś prawa do tego domu?

- Jestem tu zameldowana, ale budynek jest w zasobach gminnych, nie jest moją własnością. Ciocia była głównym najemcą. Kiedy się tu wprowadzałam, obiecano mi wykup tej starej szkoły. Ówczesny wójt chciał mi to nawet ułatwić i rozłożyć płatności na raty, ale wiesz... wtedy jeszcze o tym nie myślałam - postawiła na stole przede mną kubek z kawą. - Nikt mnie stąd nie wygania. Jednak z drugiej strony... zobacz, w jakim stanie jest ten dom. Na gwałt trzeba go remontować.

- A nie powinna tego zrobić gmina? - ciekawiło mnie.

Bo skoro nie była to jej własność i płaciła czynsz?

- Powinna. Pewnie, że powinna. I co z tego? Jeszcze kiedy ciocia żyła, zwróciłyśmy się z wnioskiem do urzędu.

- I co?

- I nic. Pechowo trafiłyśmy - rozłożyła ręce. - Akurat toczyła się kampania wyborcza i władze walczyły z wiatrakami. Wiesz, z elektrowniami wiatrowymi. Jedni byli za, inni przeciw, bo wiatraki miały stać nie na ich polu i nic by z tego nie mieli. Jeszcze innym nie podobał się krajobraz ze śmigłami w tle. Nasza polska zawiść. Ja nie mam, to ty też nie będziesz miał - tłumaczyła. - Aż strach było wchodzić w ten wir.

- A teraz? Są przecież nowe władze. Próbowałaś?

- Jakoś jeszcze nie miałam czasu - popijała kawę małymi łyczkami. - A może odwagi.

- Odwagi? Co tu ma do rzeczy odwaga?

Lucia patrzyła w okno, jak biegające po podwórku kury drapały pazurami w piachu, wskakiwały na klocek i w nosie, a raczej w dziobie miały tkwiącą w nim siekierę. Kiedyś trzymała te kury głównie dla cioci, która uznawała rosół tylko z własnych kokoszek. Teraz rozlazły się po okolicy, drapały na podwórku, w ogródku i wszędzie, gdzie udało im się przeleźć. Jednak tak się już do nich przyzwyczaiła, że nie wyobraża sobie podwórka bez nich.

- Nie wiem. Ale te nowe władze nie budzą we mnie zaufania. I nie wiem czemu. Coś mi się nie podoba - zerknęła na mnie. - A zobacz tylko, ile tu trzeba zrobić.

- Tak właściwie to ja jeszcze całości nie widziałam - przypomniałam jej.

- No tak, nie pokazywałam ci, bo ciocia zajmowała część domu - wstała od stołu. - Chodź, sama się przekonaj.

Kumpluję się z Lukrecją od nie tak dawna. Poznałyśmy się na babskim spotkaniu, na którym specjalistka od sprzedaży bezpośredniej próbowała sprzedać nam drogie kosmetyki.

Znalazłam się tam przypadkiem, miałam robić tłum. Prezenterka miała „gadane”... i do tego kremowała nas, pudrowała i malowała. Z makijażem zrobionym przez nią wyglądałam jak panienka spod latarni. Koszmar. Tylko jedna Lucia powiedziała mi to prosto w twarz, a właściwie prosto w lustro.

Pani się obraziła, pozbierała manatki i tyle było z interesu. Jakoś tak... bardzo wrażliwa na krytykę była. Zresztą kosmetyki miała niemiłosiernie drogie. Ale z Lukrecją zaczęłyśmy się umawiać na zakupy i takie tam łażenie po mieście.

- O cholera! - nie wytrzymałam.

Lucia otworzyła drzwi do niezagospodarowanej jeszcze klasy, która okazała się wielkim pomieszczeniem z wysokimi łukowatymi oknami i wyjściem do ogrodu zimowego. Olbrzymie drzwi do niego zdobiły stare witraże. Trochę wybrakowane, ale i tak ładne.

Ogród zimowy to mała szklana dobudówka z wyjściem na boisko szkolne, dochodzące aż do zarośniętego krzakami porzeczek ogrodu.

- Robi wrażenie, co? - zaśmiała się. - A zobacz to - i wskazała przepiękny piec kaflowy. Kafle koloru butelkowej zieleni ze żłobionymi wzorami składały się na wysoki piec zakończony ozdobnym gzymsem. Ciemna zieleń nie straciła ani odrobiny intensywności, a piękne szkliwo na kaflach lśniło, jakby dopiero co było polerowane.

- Cudo! Taki... pałacowy - dotykałam kafli, były gładkie, błyszczące i szkliste. - To pewnie ręczna robota. Nie widziałam takiego pieca - wciąż go głaskałam. - Działa jeszcze?

- Pojęcia nie mam. Ale podobno kiedyś nieźle grzał.

- Pewnie tak, skoro ogrzewał całą klasę... - rozglądałam się po pomieszczeniu. - Masz na to jakiś pomysł?

- Olka, pomysł? Najpierw muszę pomyśleć o łazience, remoncie kuchni, obejrzeć strych. Nie wiem, jak wygląda więźba dachowa. Ta szkoła ma przecież ze sto lat.

- Ale całość jest warta zachodu - westchnęłam. Mieć taką chatę na własność, poprzerabiać, uporządkować obejście... wybić kury. Zazdrościłam jej, zawsze chciałam mieszkać na wsi.

Oprócz auli szkolnej były jeszcze pomieszczenia mieszkalne. W końcu kiedyś rezydował tu z rodziną kierownik szkoły i nauczyciel w jednej osobie - dziadek Lukrecji. Do jego mieszkania wchodziło się od podwórza, bezpośrednio do kuchni, z kuchni do pokoju, a z niego do drugiego, gdzie mieszkała ciocia Flora. Teraz miała tam być sypialnia Lukrecji. Drugie drzwi z kuchni prowadziły na korytarz. Z korytarza wchodziło się do łazienki, auli i do jeszcze jednej klasy, jednak znacznie mniejszej. Wszędzie były piece, tylko u siebie Lucia z pieca zrobiła kominek z wkładem. Wykorzystała jednak kafle na obłożenie kominka. Wyszło tak... „piecowato”, ale ciekawie.

- Wielki ten dom - przyznałam. - Co tu będziesz sama robiła?

- Jeszcze nie wiem. Zresztą nie jestem sama. Najpierw muszę się pozbyć tej rudej paskudy, potem będę się martwić o resztę.

Zastanawiałam się długo, za co Lucia nie lubi tego rudego kota. Nie jest uciążliwy, leży na parapecie i zadowala się byle czym. Pewnie i pożytek z niego jakiś jest, w końcu to kot, więc istnieje prawdopodobieństwo, że łapie myszy. Jeśli nie lubi kotów, to nie musi go przecież ściskać ani całować. Na szczęście ani jej to w głowie, zresztą całowanie kota może źle się skończyć z powodu różnych chorób. Dla człowieka, rzecz jasna. Chociaż przy Lucinym podejściu do rudzielca to nie wiadomo, kto by bardziej ucierpiał. Może nawet kot?

 

* * *

 

Lukrecja i ciocia Flora, która niedawno zmarła, mieszkały w tym domu od ponad pięciu lat. Od zawsze wszyscy nazywali Florę Panią Ja. Była nauczycielką, jak jej ojciec, i jak on mieszkała w tej szkole. Nie miała swojej rodziny, nigdy nie wyszła za mąż. Kochała dzieci ponad wszystko i nie znosiła, kiedy działa się im krzywda. „Chodź, ja cię przytulę”, mówiła, ja dam ci jabłko”, „ja się pobawię z tobą”. Po prostu Pani Ja.

Nawet na klepsydrze Lukrecja kazała napisać „kochana ciocia i Pani Ja”. Panienka w drukarni nie mogła zrozumieć, o co klientce chodzi. Musiała jej to napisać. No, ale cóż... Pani Ja była znana tylko w swojej wsi i kilku sąsiednich.

Tydzień temu pochowała ciocię Florę i Panią Ja. Na pogrzebie była cała wieś i mnóstwo ludzi z okolic. Kochali ją tak, jak ona ich kochała. Lukrecji został teraz do remontu wielki dom, który nie był jej własnością. Postanowiła ponowić próbę i zwróciła się do władz gminnych z prośbą o remont starej szkoły. Napisała uprzejme pismo z uzasadnieniem niezbędnych zabiegów remontowych i zawiozła je do urzędu. Nie musiała długo czekać na reakcję. Biblioteka gminna znajduje się nieopodal urzędu gminy i już wkrótce nastąpiły niespodziewane odwiedziny.

W drzwiach wypożyczalni stanął sam wójt gminy ze swoim zastępcą. Lukrecja zdziwiła się, bo nigdy nie przychodził do biblioteki. Pomyślała nawet, że może wreszcie zaczął coś czytać. „Ale ile tych książek chcą, że przyszli we dwóch?” - przemknęło jej przez myśl. Siedziała za biurkiem z kartami czytelników, a oni stanęli nad nią. Dwóch facetów, jeden mały i chudy, drugi wielki z groźną miną... można się wystraszyć. No i była tam zupełnie sama. A oni zawsze chodzili we dwóch.

- Pani Lukrecjo - wójt zaczął dość poważnie. - Czytałem pani wniosek o remont domu, w którym pani mieszka.

- Ten dom jest dla pani za duży - nie czekając na to, aż szef weźmie oddech na drugą część wypowiedzi, zastępca już go wyręczył.

- Jak to za duży? Nie rozumiem - zrobiła wielkie oczy.

Z nerwów poderwała się na równe nogi. „Jak za duży? - pomyślała. - Wójt sam mieszka w domu, w którym mogłoby się mieścić jeszcze gminne przedszkole, a stara szkoła, w której od zawsze mieszkała jedna rodzina, jest nagle dla mnie za duża?”

- Nie musi pani mieszkać w tym domu - kontynuował wójt.

- A gdzie?

- Przecież ma pani własny dom - zastępca nie pozwalał mu chyba samodzielnie się wypowiadać. - Może pani w nim mieszkać - patrzył groźnie spod siwej grzywy na kierowniczkę biblioteki.

- Ale co to ma do rzeczy? Od lat mieszkam w tym budynku, a mój dom rodzinny zamieszkują moje dzieci. Dla mnie nie ma tam już miejsca. A poza tym jestem zameldowana w tej starej szkole i po śmierci cioci to ja miałam być głównym najemcą. Tak mi obiecano - zakomunikowała dość odważnie, choć gardło ściskało jej się ze strachu.

- To się zobaczy - słowa wójta zabrzmiały jak groźba.

Panowie poszli i został tylko niesmak i niepokój. Lukrecja zaczęła nerwowo przekładać karty biblioteczne. „O co im chodzi? - zaniepokoiła się. - Jeśli nie mają środków na remont, to wystarczyło powiedzieć. Głupia nie jestem... zrozumiałabym”.

 

* * *

 

- Rany, Lucia. Co się stało? - zobaczyłam ją zapłakaną na kanapie. - Dlaczego płaczesz?

- Przeczytaj - podsunęła mi pismo pod nos. Siedziała na kanapie z twarzą ukrytą w dłoniach. Sama pewnie nie rozumiała, co się stało.

- Rozwiązuję z panią umowę o pracę zawartą... Lucia! Co to jest? - nerwowo czytałam pismo. Do spokojnej emerytury zostało jej przecież tylko pięć lat... i to niecałe. Wkrótce weszłaby w okres ochronny i żaden kaprys władz nie mógłby jej ruszyć. Mogłaby spokojnie pracować do emerytury, robiąc to, co uwielbiała. Choć nie była nauczycielką, to naprawdę niewiele różniła się od dziadka i cioci Flory. Kochała dzieci i one o tym doskonale wiedziały. Stąd brało się to powodzenie zajęć bibliotecznych.

- Przyczyną wypowiedzenia umowy o pracę jest... utrata zaufania? - aż usiadłam z wrażenia. - Ja pierniczę! Co tu jest grane?

- Wylali mnie - pociągała nosem. - Utracili do mnie zaufanie... Jakby je kiedyś mieli - zaśmiała się gorzko. - Od kiedy tu nastali, nie podobało im się, że tyle dzieciaków przychodzi do nas, że rodzice zaglądają i pytają o swoje pociechy. W czym ja im zawiniłam?

- Może nie chodzi o bibliotekę? - zastanawiałam się głośno.

- Może. Wczoraj byli u mnie w związku z moim wnioskiem o remont domu - zawiesiła głos. - Sugerowali, że ten dom jest dla mnie za duży.

- Myślisz, że chodzi o dom? - zaniepokoiłam się.

- Nie wiem. Wójt ma wielką posiadłość. Po co mu taki stary budynek?

- A zastępca? - drążyłam.

- No tak. Może on ma ochotę na mój dom? - spojrzała na mnie i chwilę nic nie mówiła, jakby się zastanawiała. Potem pokiwała głową, potakując chyba swoim myślom. - Choćby się wściekli, to go nie dostaną. Za nic! Będę walczyć! - zaczęła chodzić wielkimi krokami po pokoju. Od kominka do okna i z powrotem. Wymachiwała pismem i powoli wracała do siebie. Z kroku na krok stawała się tą Lukrecją, która tak łatwo się nie poddaje. Nagle stanęła. - Tylko co ja zrobię bez pracy? Kto mnie teraz zatrudni? Gdzie ja znajdę pracę, mając tyle lat? Wszędzie tylko młodzi i ładni.

- Co ty gadasz, kobieto? - zaprzeczyłam. - Z twoim doświadczeniem i osiągnięciami? A nasza miejska biblioteka? Można by spróbować. Znam szefową - mówiłam gorączkowo, ale tak naprawdę nie miałam pojęcia, jak mogłabym jej pomóc. Czułam się trochę winna, bo to przecież ja namawiałam ją na ten remont... i żeby wystąpić z wnioskiem do gminy. Cholera! Po diabła wciąż próbuję wszystkim dokoła pomagać? Kto mi każe?

- Mam trzy miesiące, żeby coś wymyślić. Jakiś pomysł na nowe życie - znów usiadła na kanapie.

- Mówiłaś już dziewczynom?

- Nie. Najpierw chciałam się wypłakać i nabrać dystansu - wstała i poszła do kuchni zaparzyć kawę. - Potem im powiem. Jeszcze mam czas.

Siadłyśmy na drewnianych ławach przy długim stole w kuchni, gdzie spokojnie mogłaby się najeść bardzo, ale to bardzo wielodzietna rodzina. Kawa u Luci zawsze smakowała jakoś inaczej. Nie wiem dlaczego. Może to kwestia wody, może klimatu jej domu. Może jednego i drugiego.

- Wiesz, Ola? Nigdy mi nawet nie przeszło przez myśl, że mogłabym w życiu robić coś innego - kiwała głową nad kubkiem w różyczki. - Ale teraz chyba zacznę myśleć.

- Co chciałabyś robić? - przyglądałam się jej opuchniętej od płaczu twarzy i zaraz pomyślałam o swoim „nowym” życiu.

- Pracować z dziećmi w bibliotece - powiedziała bez zastanowienia. - Nie pytaj głupio, jeszcze nie wiem - wzruszyła ramionami. - Przecież nie miałam niczego w zanadrzu. Lubię książki i dzieci.

- To napisz książkę. I nawet może być dla dzieci - palnęłam bez zastanowienia. Mam przyjaciela, który pisze, i całkiem nieźle mu się powodzi.

- Kiedyś chciałam. Dawno temu, ale nie myślałam o pisaniu dla dzieci - jakby się rozmarzyła. Zapatrzyła się w okno, gdzie na parapecie od strony podwórza leżał pręgowany, rudy potwór i wygrzewał się w słońcu.

- Serio? To na co czekałaś?

- Nie wiedziałam, o czym mam pisać. Do tego trzeba dorosnąć. Nie wystarczy tylko mieć czas. Trzeba jeszcze wiedzieć coś niecoś o życiu, no i wtedy dziewczynki były jeszcze małe i potrzebowały rodziców, a miały tylko mnie - westchnęła. - Kiedy zginął Krzysztof, musiałam radzić sobie sama. Ciocia Flora bardzo mi wtedy pomagała. Finansowo też. To dzięki niej Magda i Ewa pokończyły studia... sama nie dałabym rady. Potem to już ciocia wymagała zabiegów i mojej stałej obecności i znów nie miałam czasu ani głowy do pisania - mówiła o tym wszystkim bez większych emocji, jakby tłumaczyła się sama przed sobą z nieodrobionego zadania. Ale tu się akurat z nią zgadzałam. Żeby pisać, trzeba mieć o czym. Co o życiu może wiedzieć młoda kobieta? No, może coś tam wie, może nie mam racji.

Lukrecja podniosła się z ławy, podeszła do lodówki i wyjęła z niej resztkę pasztetu. Rozsmarowała ją na kromce chleba, pokroiła w kostkę i wyszła na podwórko. Wsypała te kawałki do miski stojącej obok żółtych kaloszy w czarne grochy.

- Tylko niech ci się nie zdaje, że możesz się czuć bezpiecznie - usłyszałam, jak mówi do kota. Wróciła do kawy, masując ręką plecy.

- Plaster nie pomógł? - zatroszczyłam się.

- Wiem, co by pomogło - spojrzała przez okno na klocek z siekierą. - Ale jeszcze spróbuję masażu. Na razie kocisko ma odroczony wyrok. Podtuczę go, żeby miał ładniejsze futro - zaśmiała się.

Nie mówiła poważnie. Przynajmniej... taką miałam nadzieję. Nie lubiła kocura, ale mieszkał tutaj od lat. Jego dzieci wałęsało się po wsi bez liku... no, raczej jego, bo skąd wzięłoby się aż tyle pręgowanych rudzielców?

- I co z tym zrobisz? - ruchem głowy wskazałam na pismo.

- Niewiele mogę, ale mam siedem dni na odwołanie się do sądu pracy - wydęła policzki i prychnęła. - Nie wiem, czy to coś pomoże.

- Ale spróbujesz? - patrzyłam na jej minę, pod którą - byłam pewna - krył się już jakiś pomysł.

- A owszem - bawiła się pismem, a w jej oczach zobaczyłam błysk czegoś nieokreślonego, jakby buntu. - Nie omieszkam.

 

* * *

 

Pod koniec tygodnia Lukrecja już się nieco uspokoiła.

Jak zwykle w niedzielę zaprosiła swoje córki z rodzinami na rosół z kury. To już była tradycja. Uwielbiali maminy rosół. Z mnóstwem warzyw, z czosnkiem, z przypalaną na ogniu cebulą i natką pietruszki. Koniecznie z lubczykiem, którego wielki pióropusz rósł za chlewikami. Dawno już nie było tam inwentarza, ale kiedyś dziadek, a potem Pani Ja, karmili dwie świnki, które zawsze kończyły żywot w okolicach świąt.

Wszyscy z rozrzewnieniem wspominali śliskie od tłuszczu klamki, kiedy poproszony do domu rzeźnik przerabiał mięso na szynki, kiełbasy, kaszanki, salcesony, wątrobianki i kręcił się od pomieszczenia do pomieszczenia, chrzcząc tłuszczem z dłoni każdą klamkę. Niektóre wyroby lądowały w słoikach, inne wędrowały do wędzarni na stryszku, skąd rozchodził się boski zapach wędzonych wędlin. Było z tym masę roboty... le członkowie rodziny zgodnie twierdzili, że warto było.

Tęsknili za tymi czasami, jednak chętnych do codziennego karmienia wieprzków jakoś nie było. Chlewik stał opustoszały, obok niego pomieszczenie gospodarcze, gdzie Lukrecja przechowywała wszystko, co nie mieściło się już w domu.

No i kurnik. Pełen gdaczących, dobrze wykarmionych kur. Z tego Lukrecja nie chciała rezygnować. Świeże jaja każdego dnia... i ten rytuał ich zbierania. Zawsze z przyjemnością wkładała żółte kalosze w czarne grochy i maszerowała karmić ten gdaczący inwentarz. Potem szła z koszyczkiem, wybierała jajka z gniazd i układała je ostrożnie w tekturowych, wytłaczanych pojemnikach. Kiedy dziewczyny zaglądały do mamy, zawsze na odchodne dostawały...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin