Leszkowicz-Zaluska Dagmara - Dziewczyna z kamienicy 03 - Czas pokory.pdf

(1438 KB) Pobierz
Prolog
Sierpniowa noc 1943 roku była duszna i bezwietrzna.
Powietrze lepiło się od miejskich wyziewów i przyklejało do ciała, sprawiając, że człowiek
miał wrażenie, iż się dusi. Korytarze wąskich pleszewskich ulic były dodatkowo dogrzewane
przez gorący bruk, ciepłe mury i blaszane dachy rozpalone od promieni słonecznych. Za dnia,
kiedy człowiek się ruszał, lepkość i duszność nie były dojmujące, ale w nocy wręcz nie dawały
żyć.
Helena długo nie mogła zasnąć, a  wysłużone sprężyny małżeńskiego łoża Gellertów
skrzypiały przy każdym, nawet najlżejszym, ruchu. Powoli i  ostrożnie, tak by nie obudzić
Feliksa, wstała z  łóżka i  podeszła do komody, na której stał metalowy kubek z  wodą. Sama
przyniosła ją ze studni wieczorem, ale woda pod wpływem temperatury zdążyła się już ogrzać
i zamiast orzeźwiającego chłodu młoda Szewczyńska poczuła nieprzyjemne ciepło, które nieco
ugasiło pragnienie, ale zupełnie nie dało wytchnienia od wszechobecnego gorąca.
W pokoju było ciemno, ale mdła lampa oświetlająca Gnesenstrasse dawała lekką poświatę,
w  której Helena dostrzegła zarysy mebli i  spokojnie śpiącego męża. Przez chwilę stała
nieruchomo z kubkiem w ręku, patrząc to na okno, to na Feliksa, i przypomniała sobie, jak to
z małą Ryfką lata temu skakały po tym łożu, gdy bawiły się w „żabki”, a mama Racheli, Estera
Gellert, goniła je z  krzykiem, że gniotą starannie wyprasowaną pościel. Westchnęła na samo
wspomnienie mamy Ryfki i dawnych czasów i – jak zwykle kiedy myślała o przyjaciółce i jej
rodzicach – coś ścisnęło ją w okolicy serca.
Odstawiła kubek i  cicho, idąc powoli tuż przy meblach, by nie deptać wysłużonych
i  skrzypiących desek, wyszła z  pokoju. Znała każde skrzypnięcie, wszak przez całe lata
mieszkanie pod dwójką było jej drugim domem.
Zajrzała do dużego pokoju, zwanego niegdyś przez Gellertów salonem, który teraz pełnił
funkcję pokoju dziennego i  sypialni Henryki. Mama Feliksa spała spokojnie. Helena
skierowała się do końca korytarza, do pokoju, który dawno temu należał do Ryfki i jej brata
Dawida.
Weszła bezszelestnie, podchodząc najpierw do jednego wąskiego łóżka, na którym gromko
chrapała babcia Adela, a  potem do drugiego, w  którym leżała jej siedmioletnia córeczka
Krysia. Jasne włosy dziewczynki były rozsypane na poduszce na kształt aureoli. Krysia spała
spokojnie, tuląc do siebie wysłużonego misia Kosia, którego wyłupiaste szklane oczka były
skierowane na nią w groteskowym niby-spojrzeniu.
Helena zaśmiała się pod nosem. Misia kupiła jeszcze za dobrych, spokojnych czasów,
kiedy Krysia miała trzy lata. Szły któregoś dnia niespiesznie ulicą w  kierunku Jeżyc, gdzie
wraz z Feliksem zajmowali czteropokojowe mieszkanie w eleganckiej kamienicy, a ona była
taka szczęśliwa, gdyż jej kolejny felieton o  zakopiańskiej pianistce Jadwidze Bayerównie
[1]
,
który ukazał się w  „Nowej Przyjaciółce”, został dostrzeżony przez samą  Bayerównę.
W  podzięce za kilka ciepłych słów pianistka zaprosiła Helenę wraz z  rodziną na koncert do
lokalu Morskie Oko. Młoda Szewczyńska szła wówczas podekscytowana rychłym wyjazdem
w  dalekie góry, a  jej córka biegła wolnym truchtem tuż przed nią  – mała, beztroska
dziewczynka, której warkoczyki podskakują w  takt każdego podskoku. Kiedy w  jednej
z  eleganckich witryn sklepu z  zabawkami zobaczyła białego, puchatego misia, przykleiła do
niej nos, a potem tak długo patrzyła błagalnie na matkę, aż ta nie była w stanie jej odmówić.
Od tego momentu Krysia i  Kosio byli nierozłączni. Przetrwał z  nią wyjazd na wakacje
z  Poznania do Pleszewa, który okazał się wyjazdem na stałe, przetrwał przesiedlenie
z mieszkania dziadków Szewczyńskich do mniejszego, po Gellertach, przetrwał każdą wylaną
łzę strachu, a nawet trochę łez radości.
Jej córka umiała cieszyć się z małych rzeczy, była chodzącym uśmiechem.
Helena popatrzyła na nią z czułością. Od dziewczynki bił spokój, którego jej samej teraz
brakowało. Stała przez chwilę, głaszcząc Krysię po głowie. Miała wrażenie, że ten z  pozoru
nic nieznaczący gest, to pogłaskanie śpiącego dziecka, daje jej siłę.
Stała i stała, głaszcząc dziewczynkę, aż wydało jej się, że słyszy jakiś dźwięk. Z minuty na
minutę  stawał się on coraz wyraźniejszy i  nie, nie było to tylko wrażenie. Dudniący odgłos
marszu zbliżał się do ich kamienicy, a  Helena poczuła, że serce bije jej coraz głośniej, bo
niemal od czterech lat taki szybki marsz w nocy nie wróżył niczego dobrego.
Odjęła rękę od głowy córki i podbiegła do okna. Ulica Gnesenstrasse była pusta, co – nie
wiedzieć czemu  – jeszcze bardziej ją zaniepokoiło. Otworzyła powoli skrzydło okna
i wychyliła się w kierunku rynku, skąd dochodził dźwięk.
Najpierw dojrzała jedynie zarys sylwetek ludzi idących równym krokiem, ale już po chwili
zaczęła rozróżniać poszczególne postaci. Jedna, ta na przedzie, miała na sobie długi czarny
płaszcz, a  na rękawie opaskę. Helena nie widziała jej dokładnie, ale nie musiała widzieć, by
się domyślać, że to opaska ze swastyką.
Przerażenie ścisnęło jej gardło. „Byle nie do nas, to na pewno nie do nas”,
powtarzałapozytywne myśli, ale te na nic się zdały, gdyż postaci zatrzymały się przy bramie
kamienicy, a mężczyzna w płaszczu począł w nią głośno walić kolbą karabinu.
Słyszała głuchy tępy odgłos i przez chwilę stała jak w stuporze, naiwnie wierząc, że skoro
nikt nie otwiera, to na pewno pomyślą, że kamienica jest pusta. A  przecież musiała im
otworzyć, lepiej tak, niżby mieli zacząć strzelać. Otwieranie było jej obowiązkiem, wszak od
kilku lat pracowała we własnej kamienicy jako stróż porządku. Pan Lisiak zmarł jeszcze przed
wojną, potem na krótko obowiązki przejął emerytowany pan Białas, a kiedy i jego wywieźli na
roboty do Niemiec, a  szkopy wprowadzili obowiązek pracy, jej przypadło w  udziale
pilnowanie bramy.
Naprędce chwyciła chustkę  babki, owinęła nią prostą koszulę nocną, chwyciła klucze od
bramy i zbiegła na dół.
– 
Sofort aufmachen!
[2]
  – usłyszała już na klatce schodowej, gdy zbiegała co sił boso
w kierunku bramy, kalecząc sobie stopy o poharatany beton podwórka.
Drżącymi rękami przekręciła duży klucz w  kłódce, a  po chwili skrzydło drzwi zostało
otwarte tak zamaszyście, że niemal przygniotło ją do ściany. Kilku mężczyzn weszło do
środka.
– 
Was is hier los?
[3]
  – W  drzwiach ich dawnego mieszkania ukazała się jasna, wysoka
sylwetka obecnego lokatora, Huberta Grunwalda.
Ten, w  przeciwieństwie do niej, był ubrany elegancko w  tużurek, który mienił się
błyszczącą szarością w  słabym świetle kamienicznej latarni. Za Grunwaldem z  cicha
poszczekiwał Rex, duży i silny owczarek niemiecki.
Niemiec w płaszczu – Helena nie miała wątpliwości, że to gestapowiec – najpierw spojrzał
wrogo na nią, a później rzucił okiem na Grunwalda.
– Geht
sie nichts an, gehen sie nach Hause!
[4]
 – warknął i zrobił krok w przód. –
Wo lebt
Stefania Ney… Ney…
– począł się jąkać, najwyraźniej próbując sobie przypomnieć wymowę
nazwiska.
Z pomocą pospieszył mu jeden ze współtowarzyszy, który wyglądał jak oprych. Helena
mogłaby przysiąc, że widziała go niedawno w  okolicach więzienia przy ulicy Kaliskiej.
Szepnął mu coś do ucha, a gestapowiec po chwili wydukał:
– Nehmyhska-Fridman!
– 
Aber Meine Herren, hier wohnen nur andständige Menschen
[5]
  – krygował się
niezrażony Grunwald, co jeszcze bardziej rozwścieczyło gestapowca.
Rex szczekał i  szczekał, a  właściciel próbował go uciszyć głaskaniem i  lekkim
odpychaniem w tył, podczas gdy stał cały czas wyprostowany jak struna.
– 
Hier leben nur Polacken, willst du sie verteidigen, du Dummkopf?!
[6]
  – Gestapowiec
wydawał się zniecierpliwiony uporem krajana. Odwrócił się ponownie do Heleny i popychając
ją w kierunku środka podwórka, zakomenderował: –
Führe mich zu Stefania!
[7]
Zgłoś jeśli naruszono regulamin