Carol O'Connell
Trzy kubki
Przełożyła: Bogumiła Nawrot
Tytuł oryginału Shell Game
Wydanie oryginalne 1999
Wydanie polskie 2010
Świetny thriller o tajemniczym świecie iluzji, w którym wszystko może się zdarzyć, a zbrodnię łatwiej ukryć. Oliver Tree po przejściu na emeryturę przez lata starał się odgadnąć, na czym polega sekret Zapomnianej Iluzji. W końcu miał wystąpić, stawiając wyzwanie śmierci, podczas festiwalu sztuki iluzji na Manhattanie. Na oczach publiczności i w obecności kamer telewizyjnych w kierunku żywego celu pomknęły strzały z czterech kusz. Okrzyki bólu były prawdziwe, tak jak - na nieszczęście dla Olivera Tree - krew. Instynkt mówił sierżant Kathy Mallory, że ma do czynienia z morderstwem. Co ciekawsze, zabójstwo to można było powiązać ze śmiercią pewnej kobiety pół wieku wcześniej...
Dedykuję tę książkę pokoleniu miłośników jazzu
i zadymionych piwnic jazzowych, prostych chłopaków
z Nebraski w Paryżu, kobiet w mundurach i kobiet w sukniach
wyszywanych cekinami, czasom, kiedy bomby rozrywały się
w powietrzu, rozbrzmiewała muzyka Gershwina
i śpiew Billie Holiday, na całej ziemi wyrastały
szeregi nagrobków, a miasta rozsypywały się w gruzy,
oraz tym, którzy przeżyli.
Starzec dotrzymywał mu kroku, a potem wysforował się do przodu w nagłym przypływie energii i strachu - jakby bardziej kochał Louise. Mężczyzna i chłopak biegli w kierunku, skąd rozlegał się krzyk, przeciągły, piskliwy, bez przerw na oddech, nieludzki w swej uporczywości.
Malakhai obudził się, gwałtownie wymachując rękami i wierzgając nogami, w jednej chwili wrócił do realnego i niezmiennego świata swego łóżka i skotłowanej wilgotnej pościeli. Szybko wstał i w panujących ciemnościach wpadł na mały stolik; strącił na podłogę zegar, szklana tarcza roztrzaskała się, dzwonek umilkł.
Poczuł na gołych stopach podmuch zimnego powietrza, który otworzył drzwi. Z korytarza wpadło światło kinkietu, na podłodze sypialni pojawił się cień jego postaci. Mężczyzna obrócił się wolno, nie rozpoznając żadnych sprzętów. Na oparciu krzesła leżał długi czarny szlafrok. Dygocząc z zimna, wziął okrycie i zarzucił je sobie na ramiona niczym pelerynę.
Okno było lekko uchylone. Białe firanki powiewały jak zjawa, krople kapiące z rynny rozpryskiwały się, tworząc na parapecie małe kałuże. Zadarł głowę do góry. Czarna mucha krążyła wokół zgaszonych elektrycznych świec żyrandola.
Malakhai wypadł na korytarz i biegnąc, mijał drzwi do pokojów, długi szlafrok płynął za nim w powietrzu. Wąski hol prowadził do obszernego i jasnego pomieszczenia. Występowało tu nadmierne bogactwo najróżniejszych faktur i kolorów. Odbierał je jak szkiełka mozaiki: blaszany sufit, zielone ściany lasu, grzbiety książek, żyłki marmuru, rzeźbiony, powyginany mahoń i kupony brokatu.
Dostrzegł lekkie poruszenie głowy w lustrze nad kominkiem. Wolno uniósł prawą rękę, by osłonić oczy przed nieznośnym widokiem. Gapił się na pomarszczoną skórę uniesionej dłoni, nabrzmiałe żyły i brązowe, starcze plamy.
Owinął się ściślej szlafrokiem, jakby cienki jedwab mógł stanowić ochronę przed kolejnymi przykrymi odkryciami. Budzenie się ze snu zawsze było nieprzyjemne.
Ile życia z niego uleciało, ile komórek w jego mózgu umarło? W jakim stopniu niepamięć była tylko przemijającym następstwem ostatniego udaru? Malakhai odsunął aksamitną kotarę, by wyjrzeć przez okno. Nie wiedział jeszcze, jaki to dzień ani nawet rok, ustalił jedynie, że jest noc u schyłku jego długiego życia.
Miał chyba jakiś powód, że nastawił budzik przy łóżku. Sam musi sobie przypomnieć, co go do tego skłoniło. Zwrócenie się do kogoś o pomoc uznałby za coś w rodzaju publicznej defekacji.
Z trudem wracał z przeszłości, z czasów, kiedy był dziewiętnastoletnim młodzieńcem, do teraźniejszości, do mężczyzny w dobrze zaawansowanym wieku. Przysunął się do lustra, by móc lepiej ocenić zmiany, jakie zaszły. Gęsta grzywa włosów posiwiała. Zachował sprężystość ruchów, ale twarz miał poznaczoną zmarszczkami świadczącymi o długim i ciekawym życiu. Tylko oczy, o dziwo, pozostały takie same jak kiedyś, wciąż były stalowoniebieskie.
Czuł pod gołymi stopami miękki dywan. Tkanina zachowała żywe kolory, chociaż frędzle zdradzały sędziwy wiek kobierca.
Przypomniał sobie, że kupił go w sklepie z antykami. Serwantka z drewna różanego pochodziła z tego samego źródła. Znajdowała się na niej srebrna taca i kilka kryształowych karafek. Oswoiwszy się ze swoim obecnym wyglądem, Malakhai wziął jedną z nich i nalał sobie do kieliszka hiszpańskiego sherry.
Przed telewizorem stały dwa fotele. No tak, jeden dla żywych, jeden dla umarłych. Cóż, nie było w tym nic nadzwyczajnego, bo od śmierci żony upłynął ponad rok.
Pokaźnych rozmiarów ekran telewizyjny stanowił najlepszą wskazówkę, które mamy teraz dziesięciolecie. Pamięć i choroba płatały mu figle, rozpoczął swój bieg przez amfiladę pokojów w latach czterdziestych, by teraz rozsiąść się w miękkim fotelu pod koniec dwudziestego wieku, zadyszany podróżnik w czasie, szukający punktów orientacyjnych. Już był nie we Francji, lecz w zachodnim skrzydle prywatnej kliniki w północnym zakątku stanu Nowy Jork. Wkrótce sobie przypomni, dlaczego nastawił budzik.
Na oparciu fotela leżał pilot, czerwony punkcik jarzył się pod ciemnym szklanym ekranem. Naciśnięcie guzika i telewizor nagle ożył kalejdoskopem migających obrazów i przenikliwym, skrzekliwym głosem. Malakhai wyłączył dźwięk.
Miało się wydarzyć coś ważnego, ale co? Bezradnie zacisnął dłoń, z kieliszka wylało się kilka kropel sherry.
Była teraz obok niego, zawładnęła jego myślami, zalewała mu umysł ciepłą falą, świetnie go rozumiejąc. Drugi kieliszek stał na małym stoliczku przed jej fotelem, kieliszek sherry dla Louisy - nadal spragnionej po tych wszystkich latach spoczywania w zimnej ziemi.
Na wielkim ekranie grupa starszych panów w smokingach zdejmowała cylindry przed kamerą. Za nimi majaczyła stara muszla koncertowa w Central Parku. Jej wysoki kamienny łuk ozdabiały eleganckie gzymsy, a podtrzymywały kolumny z początków wieku. Sześciokątny wzór na wklęsłej ścianie stanowił odbicie rysunku, jaki tworzyły kamienne płyty na placu, gdzie stali widzowie, odgrodzeni aksamitnymi sznurami. Nad głowami starych iluzjonistów powiewał transparent rozpięty w górnej części muszli, jaskrawoczerwone litery głosiły zbliżanie się Święta Iluzji na Manhattanie.
Pokaz przedpremierowy - ależ naturalnie.
A więc był listopad, a w przyszłym tygodniu, po Święcie Dziękczynienia, odbędzie się festiwal iluzji, w którym wystąpią emerytowani wykonawcy z dawnych lat obok przedstawicieli obecnego pokolenia, oślepiający publiczność światłami laserów. Poniżej postaci dziennikarza z mikrofonem przez całą szerokość ekranu biegł ruchomy napis informujący, że jest to relacja na żywo, bez żadnych trików fotograficznych. Kamery wszystko wiernie przekażą.
Malakhai się uśmiechnął. Telewizja obiecywała, że nie oszuka widzów, chociaż odwracanie uwagi leżało u podstaw sztuki iluzji.
Plac musiał być rzęsiście oświetlony, bo scena jest jasna jak w dzień. Na podwyższonej kamiennej posadzce muszli koncertowej dominowała wielka skrzynia z ciemnego drewna, sześcian o bokach długości trzech metrów. \ Malakhai dokładnie znał jego wymiary; wiele lat temu pomagał przy budowie oryginalnej konstrukcji, a to była wierna kopia. Trzynaście małych schodków prowadziło na podium. Po bokach szerokiego pierwszego stopnia umocowane były dwa postumenty, na których spoczywały kusze skierowane w górę, w stronę tarczy z białymi i czerwonymi koncentrycznymi elipsami. Kamera nie pokazywała kołeczków, na których tarcza była przymocowana do wysokich słupów, więc wyglądała, jakby unosiła się nad małym drewnianym podestem.
Pamięć wróciła mu niemal całkowicie. Oliver Tree miał dokonać triumfalnego powrotu na scenę, na której nigdy nie błyszczał. Malakhai nachylił się do pustego fotela Louisy.
- Czy poznajesz naszego Olivera pośród tych starszych panów?
Wskazał najmniejszą postać w szeregu, staruszka o rozradowanej twarzy chłopca, któremu pozwolono zostać do późna w noc z dorosłymi. Oliver miał tak krótko ostrzyżone włosy i brodę, że wyglądał, jakby porastało go białe futerko; przypominał sfatygowanego pluszowego misia.
- Gdzież on się podziewał przez te wszystkie lata? - Jeszcze mówiąc te słowa, Malakhai przypomniał sobie, że Oliver po przejściu na emeryturę poświęcił się próbie zgłębienia tajemnicy Zapomnianej Iluzji.
Podpórki dla kusz stanowiły ogromne, precyzyjne przekładnie, trzy zazębiające się mosiężne koła. Wkrótce z broni zostaną wystrzelone pociski w określonej kolejności, niczym bomby o opóźnionym zapłonie, uruchamiane przez mechanizm zegarowy. Spojrzenia wszystkich widzów były utkwione w owalnej tarczy. Kamera telewizyjna pokazała w zbliżeniu magazynek. Ten długi, wąski drewniany pojemnik miał pomieścić trzy strzały.
Na ekranie ukazali się dwaj umundurowani policjanci. Stali na podium, jeden przytrzymywał w pionowej pozycji płócienny manekin, podczas gdy drugi przykuwał wypchane trocinami ręce do żelaznych obręczy. Potem obaj przyklęknęli na deskach, by przymocować żelazne kajdany do szeroko rozstawionych nóg. Teraz manekin był rozpięty na tarczy. Niżej, na estradzie muszli koncertowej, stał dziennikarz i mówił coś do mikrofonu, prawdopodobnie przedstawiał dzieje Zapomnianej Iluzji i jej dawno zmarłego twórcy, wielkiego Maksa Candle'a.
Malakhai nachylił głowę do fotela Louisy.
- Nigdy nie myślałem, że to właśnie Oliver rozpracuje tę zagadkę.
Rzeczywiście. Emerytowany terminator sztuki iluzji był kiedyś najzwyklejszym członkiem trupy, chłopcem przybyłym z samego serca Ameryki. Pozostawiony sam sobie w środku szalejącej w Europie wojny, po jej zakończeniu nie bardzo chciał jechać do domu, a więc dotarł tylko do Nowego Jorku. Może Paryż za bardzo go zepsuł, by pragnął wrócić na prerie Środkowego Zachodu, gdzie przyszedł na świat.
Teraz Malakhai przypomniał sobie jeszcze coś. Dotknął oparcia fotela zmarłej kobiety i powiedział:
- Oliver kazał mi obiecać, że ci to pokażę. Chciał, żebyś go zobaczyła w godzinie jego największej chwały.
Kamera ukazała plac.
- W tym parku zgromadziły się tysiące ludzi. Kolejne miliony oglądają to w telewizji. Nikt z naszej paczki nie miał nigdy tak licznej widowni.
Oliver Tree przyćmił ich wszystkich.
Malakhai przypomniał sobie więcej, kiedy sięgnął po leżące na stoliku oficjalne zaproszenie na pokaz iluzji w Central Parku. Przeczytał tekst drukowany elegancką czcionką, a potem zwrócił się do nieobecnej kobiety:
- Dedykuje ten występ tobie, Louise Reszta tekstu była nieco tajemnicza. Czyżby stanowiła zapowiedź przyszłych zdarzeń?
Malakhai spojrzał na ekran, akurat kiedy dwaj policjanci skończyli napinać cięciwy w kuszach. Przekładnie wprawiono w ruch, mosiężne koła zębate zaczęły się wolno obracać. Sworzeń mechanizmu zegarowego podniósł się do najwyższego położenia i dotknął spustu kuszy. Pierwsza strzała pomknęła, leciała zbyt szybko, by ludzkie oko mogło śledzić jej tor. W następnej sekundzie z wypchanego manekina zaczęły się sypać trociny, w miejscu gdzie metalowy grot rozdarł szyję. Wystrzeliła kolejna kusza i jeszcze jedna. Po wypuszczeniu wszystkich strzał szmaciany manekin był przygwożdżony do tarczy grotami, które przebiły mu szyję, obie nogi i klatkę piersiową w miejscu, gdzie człowiek ma serce.
Umundurowani policjanci wspięli się na szczyt platformy, rozkuli kajdany i manekin osunął się na deski. Wzięli go i trzymając między sobą, znieśli na dół. Trociny wysypywały się na schodki. Po raz drugi obeszli postumenty i napięli cięciwy, by kolejne strzały mogły opuścić magazynki.
Oliver Tree stał u podnóża schodów i wręczał cylinder drugiemu iluzjoniście. Następnie przywdział szkarłatną pelerynę i nasunął mnisi kaptur na siwe włosy. Wolno wspinał się po stopniach w kierunku tarczy, ciągnąc za sobą długi tren z szaty.
Kiedy starszy pan znalazł się na szczycie schodów, stanął plecami do tłumu i uniósł ręce. Peleryna zasłoniła całą owalną tarczę z wyjątkiem górnego fragmentu. Szkarłatny jedwab mienił się i błyszczał w świetle reflektorów. Po chwili peleryna opadła na drewnianą podłogę. W tym samym momencie ukazał się Oliver, jakby się nagle zmaterializował, znajdował się twarzą do widzów, rozpięty na tarczy, przykuty łańcuchami za rękę i nogę, sam stanowiąc cel dla czterech kusz. Zębatki wszystkich postumentów wprawiono w ruch. Wkrótce poszybują strzały.
Malakhai klasnął w dłonie. Do tej pory wszystko szło jak w zegarku. Gdyby był włączony dźwięk, usłyszałby pierwszy okrzyk aplauzu publiczności zgromadzonej na placu. Oliver Tree zestarzał się, czekając na tę chwilę. Iluzjonista gwałtownie przekręcił głowę na bok - w złą stronę - kiedy zębatki pierwszego postumentu zatrzymały się i kusza wypuściła strzałę. Twarz Olivera wykrzywiła się z bólu. Na białej muszce i kołnierzyku pojawiła się krew. Usta poruszały się gorączkowo, niewątpliwie błagając oprawców, by powstrzymali resztę kusz przed wypuszczeniem strzał, które go zabiją. Wołanie Olivera o pomoc zostało zignorowane przez policjantów i dziennikarza. Najwidoczniej poinformowano ich, że wielki Max Candle wypowiadał te same słowa podczas każdego swojego występu - tuż przed śmiercią w kolejnych spektaklach.
Pomknęła kolejna strzała, i jeszcze jedna. Kiedy Oliver krzyczał z bólu, młody dziennikarz uśmiechał się szeroko do kamery, być może nie rozumiejąc, że starszy pan, znajdujący się wysoko nad nim na podium, jest śmiertelnie ranny. Przypuszczalnie to uśmiechnięte dziecko ery telewizji nie zdawało sobie sprawy z tego, że krew nie zawsze jest sztuczna, że strzały, które trafiły w nogi starca, są jak najbardziej prawdziwe.
Tłum gapił się oniemiały. Chociaż widzowie nie znali się na sztuce iluzji, potrafili rozpoznać śmierć, kiedy ją ujrzeli, gdy nadeszła wraz z ostatnią strzałą, przebijającą serce Olivera. Starszy pan przestał krzyczeć. Zwisał bezwładnie, już nie walczył. Oczy miał nieruchome, szeroko otwarte, przepełnione grozą.
Malakhai wiele razy zetknął się ze śmiercią. Wiedział, że nigdy nie przychodzi w jednej chwili. Może przez moment Oliver widział, jak kilka osób w tłumie kieruje się w stronę podium, by pośpieszyć na ratunek, jakby mogli jakoś pomóc.
Dziennikarz śmiał się i odpędzał idących z odsieczą, krzyczał i gestykulował, niewątpliwie zapewniając ich, że śmierć stanowi nieodłączny element pokazu, jest efektem specjalnym, wymyślonym właśnie dla dostarczenia im dawki emocji. Potem spojrzał w górę na skute łańcuchami zwłoki i profesjonalny uśmiech zniknął z jego twarzy. Może uświadomił sobie, że w tym wypadku nie chodzi o trik filmowy.
Tak wyglądała prawdziwa śmierć.
Policjanci, bardziej z nią oswojeni, już dotarli na szczyt schodów. Uwolnili Olivera z łańcuchów i ostrożnie ułożyli go na deskach podwyższenia. Kobiety zasłaniały oczy dzieciom. Kamerzysta zignorował reportera, gorączkowo wymachującego rękami, dającego mu znaki, by przestał filmować. Obiektywy były tak rozkochane w swoim bohaterze, że robiły kolejne zbliżenia, pokazywały przerażoną twarz martwego iluzjonisty i jego prawdziwą krew.
Kieliszek Louisy spadł na podłogę, ciemnoczerwony płyn rozlał się na wzorzystym dywanie.
Dłonie Malakhaia uniosły się bezwiednie. Wymagało sporego wysiłku woli, by nie dopuścić do ich zetknięcia, by odgłos braw nie spłoszył Louisy. Jego usta rozchyliły się szeroko w bezgłośnym okrzyku, jakby parodiował Olivera, któremu odebrał głos, zanim jeszcze jego życie dobiegło kresu. Po chwili dłonie Malakhaia zderzyły się, mężczyzna klaskał głośno, raz za razem, jak oszalały, a łzy toczyły mu się po policzkach i docierały do rozchylonych ust ciepłymi słonymi strużkami.
Cóż za niezwykły wyczyn - zamordować człowieka na oczach milionów widzów.
Czasem się zastanawiał, dlaczego maluchy nie płaczą na widok tych potworów - olbrzymiego niebieskiego jeża, ogromnego tłustego robala, kota wielkości budynku. Były tu też dziwaczniejsze stworzenia, których sierżant Riker nawet nie potrafił zidentyfikować.
Rano panowało przejmujące zimno. Wszystkie dzieci były opatulone w wełniane szaliki i puchowe palta. Wydawały ciche okrzyki „och” i „ach”, kiedy z bocznej ulicy wyłonił się kot w pięciometrowej muszce. W jego wysokim cylindrze zmieściłaby się winiarnia. Uśmiechnięty balon wypełniony helem połączono z ziemią długimi linami, trzymanymi przez maszerujące ludziki. Wiał silny wiatr, wielki, majaczący w górze kot ciągnął za sobą tych, którzy ściskali w dłoniach liny, i właściwie nie wiadomo było, kto kim kieruje.
Balon znalazł się w korowodzie między dwiema naziemnymi atrakcjami - wozem osadników, zaprzężonym w czwórkę najprawdziwszych koni, i ciągniętą przez samochód platformą, na której umieszczono największego na świecie dwunożnego fistaszka. Inne szalenie wymyślne platformy stały na 85 Ulicy. Czekały na znak, by ruszyć na zmianę z wypełnionymi helem olbrzymami, obciążonymi workami z piaskiem i ukrytymi w bocznych ulicach po obu stronach Muzeum Przyrody.
Pomalowane na niebiesko drewniane kozły odgradzały tłumy widzów zgromadzonych wzdłuż Central Park West. W połowie trasy pochodu można było zliczyć do pięćdziesięciu rzędów widzów, a jeszcze większy ścisk panował na Herald Square, gdzie artyści z Broadwayu stepowali z zapałem, by nie zmarznąć na kość. Ale tutaj, w rejonie , Upper West Side, gdzie to wszystko miało swój początek, widzowie tworzyli tylko szeroką wstęgę wzdłuż bulwaru po tej stronie, gdzie ciągnął się park.
Policjant przycupnął na brzegu platformy iluzjonistów, dyndał nogami, siedząc na szerokim rondzie cylindra, w sam raz nadającego się dla King Konga. Owinął się szczelniej płaszczem przed silnym wiatrem. Riker miał najlepszy widok w całym mieście na paradę z okazji Święta Dziękczynienia, organizowaną przez dom handlowy Macy, a zawdzięczał to swojej koleżance z pracy. Odwrócił się do młodej blondynki w okularach przeciwsłonecznych.
- Mallory, powiedz mi jeszcze raz, co ja właściwie tutaj robię?
- Zarabiasz na świąteczny obiad u Charlesa. - Sierżant Mallory zsunęła ciemne okulary z nosa, by zmierzyć go wzrokiem, dając mu wyraźnie do zrozumienia, że dziś rano nie dopuszcza myśli o żadnym buncie. Umowa rzecz święta.
W jej dużych skośnych, błyszczących w słońcu oczach paliły się przewrotne, zimne, zielone ogniki. Riker stwierdził, że ta wyróżniająca ją cecha jest u dorosłej kobiety trochę mniej deprymująca. Jako mała dziewczynka Mallory wywoływała u ludzi lęk.
Ale przecież nadal budzi w ludziach lęk, czyż nie?
No cóż, prawdę mówiąc, Kathy Mallory była teraz wyższa, mierzyła metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, i nosiła broń. Piętnaście lat temu to dziecko ulicy udało się domyć już po jednej kąpieli, mlecznobiała cera ostro kontrastowała z odętymi czerwonymi usteczkami.
Ale i wtedy delikatne rysy dziecięcej buzi były wprost stworzone dla pełnych dramatyzmu światłocieni.
Dziś rano miała na sobie długi trencz z czarnej skóry. Był zbyt cienki, by stanowić wystarczającą osłonę przed zimnem, ale kobieta wyglądała, jakby nie czuła przejmującego chłodu. A to dobrze pasowało do teorii Rikera, że pochodziła z jakiejś innej planety, mrocznej i zimnej, najbardziej oddalonej od słońca.
- Mallory, tracimy tylko czas. Nawet Charles uważa, że to był wypadek. Spytaj go. Ja to zrobiłem. - Wiedział, że Kathy nigdy nie zapyta. Mallory nie lubiła, kiedy ktoś kwestionował jej zdanie. Jednak pozostałe osiem milionów nowojorczyków uwierzyło, że Oliver Tree zginął, ponieważ nie udała się sztuczka magiczna.
Odwrócił się, by spojrzeć na ogromną talię kart do gry, zatkniętą za olbrzymią metalową wstążkę przy kapeluszu. Między asem a dwójką była karta przedstawiająca wielkiego, zmarłego przed trzydziestu laty Maksa Candle'a. Trzy metry nad rondem cylindra stał młodszy kuzyn nieżyjącego iluzjonisty razem z dwójką mężczyzn w pelerynach z czerwonego atłasu i czarnych smokingach. Charles Butler, mierzący metr dziewięćdziesiąt trzy bez butów i nakrycia głowy, też był swego rodzaju wielkoludem na wysokim, okrągłym podium.
Wprawdzie Charles nie był prawdziwym iluzjonistą, ale wszyscy wiedzieli, dlaczego go zaproszono do udziału w paradzie. Zawdzięczał to uderzającemu podobieństwu do swego sławnego kuzyna. Czterdziestoletni Charles był prawie w wieku mężczyzny przedstawionego na zdjęciu. Jego oczy miały ten sam odcień błękitu, jego włosy były również jasnobrązowe, tej samej długości, nawet kręciły się poniżej linii kołnierzyka w identyczny sposób. Obaj mężczyźni mieli też identyczne zmysłowe usta. Ale na tym podobieństwo się kończyło. Zmarły Max Candle był przystojnym mężczyzną. Twarz Charlesa bardziej przypominała karykaturę, długi, haczykowaty nos przywodził na myśl ptasi dziób. Miał oczy wyłupiaste jak u żaby i ciężkie powieki, małe tęczówki ginęły w morzu białek. Max Candle wyróżniał się olśniewającym uśmiechem. Jego młodszy kuzyn uśmiechał się jak półgłówek, ale tak czarujący półgłówek, że ludzie nie mogli się powstrzymać, by się nie uśmiechnąć na jego widok.
Charles Butler był Maksem Candle'em w krzywym zwierciadle.
Teraz Riker dostrzegł własne odbicie w szerokiej metalowej wstążce przy kapeluszu. Gapił się na swoją nieogoloną twarz i przekrwione oczy. Siwe kosmyki włosów wysunęły mu się spod ronda starego filcowego kapelusza. Miał na sobie prezent urodzinowy od Mallory, najelegantszy płaszcz tweedowy, jaki kiedykolwiek posiadał, szyty na miarę przez krawca ubierającego milionerów - co tłumaczyło, dlaczego on sam wyglądał jak bezdomny włóczęga w skradzionym ubraniu.
Odwrócił się do swej koleżanki, zamierzając ponownie podziękować jej za ten cudowny przyodziewek, powiedzieć coś sentymentalnego i głupiego.
Tylko nie to.
- Tym razem, mała, naprawdę nie trafiłaś. - Gdyby sobie pozwolił na sentymenty, straciłby zbyt wiele punktów.
- Nie wiesz, czy nie było to morderstwo - powiedziała Mallory.
Owszem, wiedział.
- Wierzę w raport policjanta z West Side. Stoi w nim czarno na białym, że zawiódł mechanizm. Kusze wystrzeliły, tak jak miały wystrzelić. Staruszek zwyczajnie sfuszerował robotę.
Odwróciła się od niego, bo to były herezje i nie zamierzała dłużej ich słuchać.
Riker wyciągnął szyję, by spojrzeć na okrągłe podium. Charles Butler żonglował pięcioma czerwonymi piłeczkami. Pozostali iluzjoniści wyczarowywali ptaki i bukiety kwiatów, które pojawiały się i znikały ku uciesze widzów zgromadzonych na chodnikach. Charles najwyraźniej świetnie się bawił, amator wśród najsłynniejszych iluzjonistów w dziejach, chociaż należeli do innej epoki, bo jego towarzysze zaliczali się do pokolenia wojennego.
Riker znów odwrócił się do Mallory. Utkwiła wzrok w tłumie, wypatrując pierwszej osoby, która dopuści się jakiegoś przestępstwa.
- Cóż, mała, może Oliver Tree pragnął śmierci.
- Nie wiadomo - powiedziała Mallory. - Ale większość samobójców przedkłada bezbolesną śmierć nad cztery ostre groty strzał.
Członkowie szkolnej orkiestry przygotowywali na chodniku swoje instrumenty. Puzonista niemal pozbawił głowy pewnego pieszego, kiedy odwrócił się gwałtownie, zapominając o ludzkiej ciżbie napierającej na niego. Waltornie i tuba prowadziły wojnę z klarnetem, a dobosz pogrążył się w swoim własnym świecie, znudzony i zdecydowany wyprowadzać z równowagi każdego, kto się znajdzie na tyle blisko, by słyszeć jego bęben.
Przeklęte dzieciaki.
Grupa dziewcząt w wyszywanych cekinami strojach przeszła obok platformy iluzjonistów, wymachując batutami. Dwie ślicznotki pomachały Rikerowi, sprawiając, że zmienił wcześniejszą opinię o nastolatkach. Za nimi inny olbrzym dołączył do korowodu. Riker uśmiechnął się na widok pucołowatego strażaka. Pamiętał ten balon z czasów, kiedy jako pięcioletni brzdąc oglądał paradę, siedząc na barana na ojcowskich ramionach. Pół wieku później dużo nowych postaci wyparło jego ulubieńców, zmuszając ich do przejścia na emeryturę. Ale teraz kolejny stary znajomy stał w kolejce w bocznej uliczce.
Przez pajęczynę nagich gałęzi drzew ujrzał olbrzymi balon, wyobrażający Leśnego Dzięcioła, unoszący się tuż nad chodnikiem. Balon rozpostarł wielkie ręce i nogi, jedną dłonią w białej rękawiczce zasłaniał samochód. Wszyscy, którzy nieśli figurę, byli przebrani za dzięcioły, ale przypominali krzątające się niebieskie mrówki z rudymi włosami, w żółtych butach, kiedy ściągali siatki i usuwali worki z piaskiem, krępujące ramiona i nogi ptaka.
- Ej, Mallory, to Dzięcioł, twój ulubieniec. Pamiętasz go?
Teraz miała znudzoną minę, ale kiedy była dzieckiem, właśnie ten balon sprawił, że z zachwytu oczy omal jej nie wyszły z orbit.
- Nigdy mi się nie podobał - zaprzeczyła.
- Kłamczucha. - Riker miał dowód, wyraźne wspomnienia identycznej parady sprzed piętnastu lat, kiedy wolno mu jeszcze było zwracać się do niej „Kathy”. Dziesięcioletnia dziewczynka stała obok niego w zimny listopadowy dzień. Przypominała jasnowłosego żółwia na dwóch nogach, bo Helen Markowitz okutała swoją przybraną córkę w swetry, wełniane szaliki i gruby puchowy płaszcz.
Właśnie tamtego dnia musieli na siłę odwrócić uwagę małej Kathy Mallory od olbrzymiego dzięcioła, olśniewającego swymi rudymi, gumowymi włosami i wspaniałym żółtym dziobem.
Riker uniósł wzrok, by popatrzeć, jak ludzie puszczają liny i balon unosi się w powietrze. W końcu potężny ptak długości dwudziestu metrów zawisł nad tłumem, przesłaniając sobą spory fragment błękitnego nieba. Gdyby zechciał, mógłby zajrzeć przez okna do sal na najwyższych piętrach muzeum, a nawet obejrzeć dach budynku.
- Ubóstwiałaś ten balon - nie poddawał się Riker.
Mallory udała, że nie słyszy.
Spojrzał na swoje zdarte buty i opuścił rondo kapelusza, by osłonić się przed ostrym porannym słońcem. Czuł, jak z wolna ogarnia go melancholia. Wspomnienia zawsze przynosiły ze sobą świeżą falę bólu. Brakowało mu dawnych przyjaciół. Kochana Helena zmarła zbyt wcześnie, zbyt młodo. A niebawem obok żony pochowano inspektora Louisa Markowitza.
Osobiście Riker nie wierzył, że Lou Markowitz udał się na wieczny spoczynek, prawdopodobnie wciąż znajduje się w stanie największego napięcia. Czasem niemal czuł ducha staruszka, krążącego w pobliżu Mallory, drżącego z obawy, że jego przybrana córka znów stanie się dzikuską biegającą bez nadzoru ulicami miasta.
Właściwie niewiele się zmieniła.
Leśny Dzięcioł majestatycznie żeglował wzdłuż Central Park West, przy nim każde drzewo i wieżowiec na bulwarze wydawały się niepozorne, a Riker wspominał pierwszy pochód, który oglądała Kathy Mallory. Dzielnie zgłosił się wtedy na ochotnika do pilnowania brzdąca - jak w policyjnym żargonie nazywali dziewczynkę - żeby Helen i Lou mogli przywitać się ze starymi znajomymi spotkanymi w tłumie. Podczas pierwszego roku pobytu w rodzinie zastępczej Kathy nie można było przedstawiać Bogu ducha winnym ludziom, bo jeszcze straciliby rękę, głaszcząc ją po główce. Dobrze się złożyło, że Helen tak opatuliła dziecko, gdyż to ograniczyło Kathy swobodę ruchów i spętało jej małe rączki. Tamtego dnia Riker bez trudu przyłapał ją, jak wyciągała portmonetkę z torebki jakiejś kobiety. Zapominając, z kim ma do czynienia, pochylił się, by upomnieć Kathy tonem zarezerwowanym dla małych dzieci - prawdziwych dzieci.
- Kathy, wiesz, że tak nie wolno. Dlaczego to zrobiłaś?
Dziewczynka spojrzała na niego z niedowierzaniem, w jej szeroko otwartych oczach można było wyraźnie wyczytać: „Ponieważ kradzież to moje zwykłe zajęcie, ty kretynie”. To wydarzenie nadało ton ich stosunkom na długie lata.
Wolno potrząsnął głową. Lou Markowitz musiał doznać szoku, kiedy jego przybrana córka rzuciła studia w Barnard College, by wstąpić do policji. Teraz Riker patrzył na wspaniały płaszcz, podarowany przez nią, który miał zastąpić stary wytarty łach, bardziej odpowiadający jego zarobkom - i jej.
...
entlik