PM Nowak
Na pokuszenie
Cykl: Komisarz Zakrzeński Tom 2
Wydanie polskie 2014
Na posiedzeniu zarządu niewielkiej spółki deweloperskiej OKZ Development ma być wzniesiony toast dla uczczenia podpisania umowy kredytowej z bankiem. Dyrektor finansowy i syn jednego z założycieli spółki pada trupem po wypiciu małego łyczka szampana. Jego brat, także członek zarządu, podejrzewa otrucie. Wezwany na miejsce komisarz Zakrzeński z KSP nie wierzy w tego typu „staromodną” zbrodnię, ale wkrótce musi stawić czoło faktom - w kieliszku denata rzeczywiście był cyjanek. Kilka dni później od ciosów w głowę ginie kolejny członek zarządu. Zakrzeński i współpracujący z nim ekscentryczny prokurator Wilk mają coraz to nowe hipotezy, z których żadna jednak w przekonywający sposób nie wyjaśnia tych śmierci.
Spis treści:
Rozdział 1. Czwartek przed południem. 4
Rozdział 2. Czwartek po południu. 17
Rozdział 3. Piątek. 83
Rozdział 4. Sobota. 121
Rozdział 5. Niedziela. 163
Rozdział 6. Poniedziałek. 176
Rozdział 7. Wtorek. 199
Rozdział 8. Środa. 207
Rozdział 9. Kolejny czwartek. 226
Rozdział 10. Kolejny piątek. 241
Rozdział 11. W następnym tygodniu. 246
- 4 -
Prezes Jerzy Zawirski odkręcił wodę, ale zanim wsunął ręce pod zimny strumień, wyprostował się, a właściwie stanął na baczność. Odchylił głowę i spróbował maksymalnie napiąć wszystkie mięśnie pleców. Znieruchomiał w momencie, w którym poczuł ból w lewym przedramieniu. Przyglądając się w lustrze lekkiemu grymasowi na swojej twarzy, niespiesznie policzył na głos do pięciu, a potem szybko pochylił się tak głęboko, jak mu na to pozwolił wystający brzuch.
Woda była rozkosznie lodowata. Poczekałby, aż uczucie zimna w dłoniach i twarzy zbliży się do granicy bólu, ale nie miał na to czasu. Prostując się, pomyślał, że to nic, bo przecież osiągnął, co chciał - odprężenie, jakiego nie zapewniłaby mu żadna sauna - na dodatek zupełnie za darmo. Kiedy się wytarł, zauważył, że zachlapał sobie kołnierzyk koszuli i węzeł krawata, więc sięgnął po jeszcze jeden ręcznik papierowy. Pojemnik był pusty.
Zanim poczuł uderzenie krwi do głowy, zobaczył w lustrze, jak szybko jego twarz staje się czerwona. Spokojnie, pomyślał, to nie powinno psuć ci nastroju w dniu takim jak ten. Ta dziewczyna, jak jej tam, Agata czy Agnieszka, może nie wiedzieć, że do jej obowiązków należy dbanie, by pojemnik na ręczniki nigdy nie był pusty. Trzeba jej to teraz łagodnie wytłumaczyć, a ona na pewno zapamięta. Zresztą niech nie zapamiętuje, przecież za niecałe trzy tygodnie zniknie, bo pani Krysia wróci z tego swojego sanatorium i wszystko znowu będzie tak jak trzeba.
Po wyjściu z łazienki Zawirski nie był już nastawiony wrogo do dziewczyny. Doszedł do kontuaru, za którym stała - zawsze kiedy słyszała, że się zbliża, zrywała się z fotela - i poczuł, że jego nastawienie zmienia się na wręcz przyjazne. Pani Krysia była niewątpliwie wcieloną doskonałością, jeśli chodzi o prowadzenie sekretariatu, ale na tej tutaj można było przynajmniej z przyjemnością zawiesić wzrok. Naprawdę niczego sobie kawałek ciała, zakończony całkiem ładną buzią, pomyślał prezes któryś już raz. Ale tak jak zawsze za tą myślą pojawiła się kolejna: że coś jest nie do końca tak, jak być powinno. Nie w tym rzecz, że dziewczyna źle się ubiera. Ciuszki, które miała na sobie, nie były może rewelacyjne, ale podkreślały miejsca, które należało podkreślić. I nie w tym, że ona się go boi, co widać w lekkim pochyleniu głowy oraz w sposobie, w jaki splata palce. To by mu wcale nie przeszkadzało. Nagle zrozumiał: ona się ani trochę nie wysila, nie zamierza nawet odrobinę wypiąć cycków ani choć raz poprawić włosów. Bo myśli, że on jest dla niej za stary.
Gdyby tylko mi się chciało, smarkulo, pokazałbym ci, jak bardzo się mylisz, pomyślał i znowu poczuł uderzenie krwi do głowy. Z najwyższym trudem zapanował nad sobą i najspokojniej, jak potrafił, powiedział dziewczynie, żeby uzupełniła zapas ręczników w łazience. Nie możesz się teraz denerwować, tłumaczył sobie w myślach i obserwował, jak ona się odwraca, wyjmuje z szafki paczkę ręczników i niesie je do łazienki, nawet raz nie zakręciwszy swoim bardzo okrągłym tyłkiem. Pamiętaj, że posiedzenie zaczyna się za niecałe pięć minut i że to będzie chwila triumfu, której nie możesz sobie zepsuć, upomniał sam siebie. Wystarczająco długo czekałeś na to, żeby zobaczyć, jak ten gówniarz wznosi tak gorzki dla siebie toast.
No właśnie, toast. Zawirski oderwał wzrok od dziewczyny, szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę korytarza i otworzył drzwi do sali posiedzeń. Właściwie niepotrzebnie sprawdzał. Mógł się domyślić, że zobaczy pusty stół.
- Proszę zanieść do sali szampana i kieliszki - powiedział do wracającej z łazienki sekretarki.
- Szampana? - zrobiła wielkie oczy, ale to na pewno nie było zalotne spojrzenie.
- W lodówce powinny być dwa.
- Tak, oczywiście. Bardzo przepraszam, ale nic pan nie powiedział, panie prezesie.
Bo pani Krysi nigdy nie muszę o takich rzeczach mówić, pomyślał. Wystarczy, że przeczyta porządek obrad w mailu, który rozsyła do członków zarządu, i już wie, czy na posiedzeniu ma być szampan.
- Kawę mam podać teraz czy jak wszyscy przyjdą? - zapytała dziewczyna.
Pokręcił głową.
- Kawy nie trzeba. To nie potrwa długo.
Kiedy za prezesem zamknęły się drzwi gabinetu, Agnieszka Pająk pokazała mu faka. Stary, nalany buc. Niby taki uśmiechnięty, szczerzy zęby, ale widać wyraźnie, że coś mu leży na wątrobie, tak jakby cały czas chciał jej zrobić dziką awanturę. Chyba tylko raz czy dwa wydawało się jej, że tak naprawdę to chciałby się do niej dobrać.
Czyli raczej długo tu miejsca nie zagrzeję, pomyślała. A szkoda, bo poza tym to była niczego sobie fucha, przynajmniej tak się wydaje po pierwszych trzech dniach. Potrafiła sobie wyobrazić tę sytuację na dłużej: przychodzenie na dziewiątą, a więc do wytrzymania, parzenie sobie kawy w eleganckim srebrnym ekspresie, siedzenie w tym zajebistym skórzanym fotelu, łażenie po necie bez ryzyka, że ktoś będzie zaglądał przez ramię. Oczywiście od czasu do czasu musiałaby coś tam zrobić. Ale na pewno nie chodziłoby o nie wiadomo jaki wysiłek: przynieść kawę, coś skserować, wysłać faks, kogoś zaanonsować, przełączyć telefon. To wszystko. Albo zanieść kieliszki i butelkę do sali posiedzeń, tak jak teraz.
Kurczę, więc może nad tym całym prezesem warto by jeszcze jakoś popracować, pomyślała, ale zaraz potem przypomniała sobie, że poza prezesem jest jeszcze ta ruda małpa, która tu pracuje na stałe. Jeśli się nie utopi w borowinie albo nie zadławi mielonym na stołówce, w końcu wróci z tego swojego sanatorium. Nie wyglądała na taką, co łatwo się podda. Za to na taką, co potrafi wpłynąć na swojego szefa - jak najbardziej. Chociaż sypiać z nią to on chyba jednak nie sypia, pomyślała Agnieszka i wzdrygnęła się tak, że kieliszki stojące na niesionej przez nią tacy aż zadzwoniły. Na pewno nie, ale i bez tego baba wydaje się nie do ruszenia.
Czyli co? Jeszcze dwa i pół tygodnia tutaj, a potem powrót na dół, do recepcji głównej? To się Agnieszce nie uśmiechało. Tam bez przerwy ktoś przyłaził i czegoś chciał. A jak nie przyłaził, to dzwonił i chciał, żeby go z kimś połączyć. A jak nikt nie przyłaził ani nie dzwonił, wymyślała coś ta tłustawa idiotka. Pracowała trzy miesiące dłużej niż Agnieszka i dlatego jej się wydawało, że może wydawać polecenia. No i jeszcze trzeba tam przychodzić na ósmą. Kasa tylko trochę większa niż na ochronie w jakimś biurowcu w Wawie, a trzeba dojeżdżać do tej dziury. Ogólnie rzecz biorąc, masakra.
No cóż, jeśli się okaże, że to wszystko, co się da z tej sytuacji wycisnąć, prędzej czy później trzeba się będzie z firmą OKZ Development pożegnać i rozejrzeć za czymś innym. Jednak póki tu siedzi, głupotą by było nie spróbować wycisnąć więcej. Tylko w jaki sposób? Powiedziała wyraźnie Chudemu, co o tym wszystkim myśli. Te trzy tygodnie na ostatnim piętrze - owszem, fajna rzecz. Ale to tylko trzy tygodnie, więc nie załatwiają sprawy. Oczywiście, znowu obiecał, że się zastanowi, wybada, sprawdzi możliwości. I od tamtego czasu nic. Ma nadzieję, że Agnieszka zapomni? Albo mu uwierzy, że ta nędzna robota w głównej recepcji to wszystko, co może załatwić członek zarządu? Chyba kutas zarządu!
Jeszcze tylko szampan. Francuski, czyli prawdziwy, pomyślała, stawiając go na stole. A ona nie będzie go mogła nawet posmakować. No, chyba że coś zostawią na dnie butelki. Zresztą zanim posiedzenie się skończy, wszystkie bąbelki wylecą. Gdzie tu sprawiedliwość, pomyślała i w tym samym momencie zdecydowała, że nie chce dłużej czekać. Nadszedł czas, żeby przykręcić Chudemu śrubę. Dziś będzie musiał dać jej ostateczną odpowiedź. Koniec, kropka. I to odpowiedź prawidłową. Jeżeli nie będzie prawidłowa, Chudy poniesie konsekwencje...
Szczęknął elektroniczny zamek w drzwiach prowadzących na klatkę schodową. Poczuła, że puls jej odrobinę przyspiesza. Jeśli to on, trzeba będzie wykorzystać okazję. Agnieszka była dobra w rozpoznawaniu ludzi po odgłosie ich kroków, ale tutaj ta umiejętność była nieprzydatna, bo wykładzina tłumiła wszystko. Czekała, kto się wyłoni zza zakrętu korytarza, i czuła rosnące napięcie. Ustąpiło ono gwałtownie, kiedy zobaczyła, że to jednak nie Chudy, tylko ta cała Szulc. Okropny babsztyl.
Drzwi sali posiedzeń zamknęły się cicho. Anna Szulc odetchnęła z ulgą. Dziewczyna zastępująca sekretarkę Zawirskiego była dziwna. Skąd oni takie biorą? Niby grzeczna, ale gołym okiem widać, że jest arogancka i coś knuje. Strach by było nawet torebkę przy niej na chwilę zostawić. Na szczęście Anna Szulc dobrze opiekowała się swoją torebką - tym razem zostawiła ją w pełni bezpieczną w gabinecie piętro niżej, chronioną przez zamki w drzwiach i pancernej szafie.
Jest szampan, zarejestrowała, obchodząc stół. Dokładnie tego się spodziewała. Tak jakby rzeczywiście było co celebrować. Chociaż być może Zawirski naprawdę uważa, że ma powody. Bądź co bądź wyszło na jego. Zresztą dla niego i tak najważniejsza jest okazja do wypicia. Na razie szuka pretekstu, ale jak tak dalej pójdzie, to na posiedzeniu, na którym przyjdzie omawiać wniosek o ogłoszenie upadłości, też każe podać szampana.
Położyła kołonotatnik przy krześle, które zawsze zajmowała, tuż obok szklanych drzwi na taras. Chwilkę później była na zewnątrz. Kilka automatycznych ruchów i dym z czerwonego marlboro rozkoszną falą rozlał się po całym jej ciele. Dobrze, że się zmusiła i odczekała bite pół godziny od poprzedniego, dzięki temu o wiele silniej poczuła odprężenie, które przynosiła nikotyna. Palenie na tarasie było z pewnością warte celebrowania. W swoim gabinecie, nawet jeśli sobie obiecywała, że na kolejnego papierosa zrobi przerwę, i tak zawsze paliła, stukając w klawiaturę, przerzucając papiery albo nawet ochrzaniając kogoś przez telefon.
Oczywiście palenie pod gołym niebem miało sens tylko przy odpowiedniej pogodzie. A tym razem pogoda była idealna, jak to się zdarza w środku lipca. Nie za zimno, nie za gorąco. Co najważniejsze, niebo było zachmurzone, ale nie w sposób zapowiadający burzę, tylko w sam raz tyle, żeby zasłonić słońce. Nie ma chyba nic gorszego niż palenie w ostrym słońcu. Nawet deszcz jest lepszy, bo wystarczy rozłożyć parasol i nie będzie przeszkadzał.
Ktoś właśnie wchodził do sali posiedzeń. Jak zwykle nie miała pojęcia, skąd to wie, ale wiedziała, że na pewno się nie myli. Oby to nie był on, pomyślała. Nauczyła się z nim przebywać sam na sam, a nawet rozmawiać, jeśli nie było innego wyjścia, tak jakby nie był kimś, komu życzy śmierci w męczarniach. Pozostało jej jednak jeszcze pół papierosa, który w jego obecności zupełnie straciłby smak. Odwróciła się.
Witold Oleńczuk skinął lekko głową Annie Szulc i przepuścił Jana Kulaka. Kiedy Kulak zajął swoje stałe miejsce w rogu pomieszczenia przy oknie, Oleńczuk usiadł plecami do drzwi, po lewej stronie pustego miejsca prezesa. Wyjął z teczki papiery, które mogły się okazać potrzebne, chwilę się zawahał i postawił ją po swojej lewej stronie. To zawsze był dylemat. Jeśli stawiał teczkę po lewej, istniało ryzyko, że w którymś momencie posiedzenia staranuje ją jego brat. Miał on bowiem w zwyczaju od czasu do czasu podjeżdżać na krześle i dzielić się z Witoldem Oleńczukiem jakąś uwagą na stronie, oczywiście wypowiedzianą tak głośno, że słyszeli ją wszyscy. Co prawda kolizje z krzesłem Krzysztofa na razie nie zniszczyły teczki, ale zawsze wywoływały niepotrzebne zamieszanie. Stawianie teczki po prawej stronie było jeszcze gorszym rozwiązaniem, bo Witold Oleńczuk z przyzwyczajenia co kilka minut zerkał w lewo, a widok pustego miejsca automatycznie uruchamiał w nim alarm.
W pomieszczeniu panowała cisza. Na tarasie Anna Szulc zapamiętale zaciągała się papierosem, zwrócona do nich bokiem, chociaż było widać, że najchętniej odwróciłaby się plecami i wyglądała na ulicę. Jan Kulak osunął się na krześle tak nisko, że ponad blat wystawała prawie tylko jego głowa. Wydawało się, że zasnął i za chwilę całkiem zjedzie pod stół, ale w pewnym momencie otworzył oczy i spróbował uśmiechnąć się do Witolda Oleńczuka. Zrezygnował jednak z tego i zrobił grymas sugerujący, że poruszanie mięśniami twarzy sprawia mu niemały ból.
Jak zwykle ma kaca, pomyślał Oleńczuk i wziął się do porządkowania swoich papierów, chociaż doskonale wiedział, że nie da się ich bardziej uporządkować.
Anna Szulc zgasiła niedopałek, spojrzała na zegarek i odsunęła szklane drzwi oddzielające taras od sali. Ledwie zdążyła usiąść na swoim miejscu naprzeciwko Witolda Oleńczuka, kiedy otworzyły się drzwi prowadzące do holu i wszedł Krzysztof Oleńczuk.
- Uszanowanko - powiedział, minął brata i niemal rzucił na stół gruby plik kolorowych kartek, po czym z impetem opadł na krzesło. Prawy policzek miał oklejony plastrem, który był szeroki, ale nie tak szeroki, żeby całkiem zakryć potężny siniak. Krzysztof zauważył spojrzenie brata, przejechał palcem po plastrze i uśmiechnął się tak, jakby to był powód do dumy. Rzecz jasna nie podał żadnego wytłumaczenia. - No to szykuje się nam popijawa - powiedział, spoglądając na butelkę szampana. - Ale coś skromna. Liczyłem, że będzie przynajmniej flaszka na głowę.
Nikt nie zareagował, tylko Jan Kulak, nie otwierając oczu, poruszył się na krześle - być może na dźwięk słowa „flaszka”. Jakiś czas panowała całkowita cisza. Potem Krzysztof Oleńczuk zaczął w nieregularnym rytmie bębnić palcami po stole. Nie przestawał przy tym wpatrywać się w stojącą na stole butelkę.
Prezes Jerzy Zawirski, uśmiechnięty i mniej niż zwykle czerwony na twarzy, wpadł do pomieszczenia z typowym dla siebie impetem. Odepchnął drzwi, jakby był kowbojem wchodzącym do saloonu, rzucił na stół dokumenty, zatarł ręce.
- Dzień dobry.
Rozejrzał się po zebranych jak nauczyciel oczekujący od uczniów chóralnej odpowiedzi. Na moment zatrzymał wzrok najpierw na Krzysztofie Oleńczuku, później na butelce i kieliszkach.
- Otwieram posiedzenie zarządu - stwierdził. - Czy ktoś zgłasza zastrzeżenia do proponowanego porządku, który został wczoraj rozesłany pocztą elektroniczną? No i słusznie, że nie. W takim razie przechodzimy od razu do punktu pierwszego: głosowanie nad zatwierdzeniem umowy kredytowej z Sukces Bankiem na finansowanie „Karmazynowej Przystani”. Miałem przyjemność parafować tę umowę przedwczoraj. Wszyscy wiecie, co w niej jest, więc nie będę strzępił języka, chyba że ktoś potrzebuje dodatkowych wyjaśnień.
Z promiennym uśmiechem spojrzał na Krzysztofa Oleńczuka, który odwzajemnił uśmiech, a na dodatek mrugnął.
- A więc do rzeczy - kontynuował Zawirski. - Głosujemy nad uchwałą 19/2008, która też została rozesłana wczoraj, więc rozumiem, że wszyscy się z nią dokładnie zapoznali.
Teraz patrzył na Jana Kulaka, który jako jedyny nie przyniósł żadnych dokumentów. Młody człowiek z najwyższym trudem wyprostował się i pokiwał głową; widać było, że sprawiło mu to problem.
- Jeśli nie usłyszę sprzeciwu, uznam, że uchwała została przyjęta przez aklamację. Dobrze...
Krzysztof Oleńczuk podniósł prawą rękę tak, jakby był uczniem zgłaszającym się do odpowiedzi, ale potem nagle zgiął ją w łokciu i energicznie podrapał się po głowie. Zawirski wydawał się tym przedstawieniem raczej rozbawiony niż zirytowany.
- ...a więc uchwała została przyjęta - dokończył Zawirski. - Jak wiecie, uważam to za nasz wielki sukces. Mam nadzieję, że nie odmówicie uczczenia go wypiciem symbolicznej lampki.
Otwierał butelkę, trzymając ją skierowaną przed siebie i lekko w lewo, tak jakby chciał korkiem trafić w głowę Krzysztofa Oleńczuka. Huk rzeczywiście przypominał wystrzał, ale korek pozostał w wielkiej dłoni Zawirskiego. Prezes z wielką wprawą rozlał musujący płyn do fioletowych kieliszków, po czym wziął jeden z nich. Witold Oleńczuk podał kieliszek siedzącemu za nim bratu, Anna Szulc postawiła jeden przed sobą, drugi przesunęła po blacie w stronę Jana Kulaka. Wszyscy wstali.
- Wypijmy - wygłosił uroczyście Zawirski, unosząc kieliszek - za „Karmazynową Przystań”!
- Żebyśmy do niej dopłynęli, zanim całkiem zatoniemy! - dorzucił Krzysztof Oleńczuk.
Zawirski zamarł z ręką uniesioną do toastu, jego twarz momentalnie stała się czerwona. Odstawił kieliszek na stół powolnym ruchem, jakby chciał sobie dać czas na ochłonięcie.
- Krzysiu, czy masz coś ciekawego do powiedzenia? - wycedził i spróbował uśmiechnąć się dobrotliwie.
- Ciekawego? - Krzysztof Oleńczuk też odstawił kieliszek i przez chwilę udawał, że się zastanawia. - Nie, skąd, nie ma w tym nic ciekawego. Po prostu tak sobie patrzę w te moje cyferki i widzę, jak się coraz bardziej rozjeżdżają. Jedne tam, drugie tam, tylko każda nie w tym kierunku co trzeba.
- Chciałbym wiedzieć - prezes sprawiał teraz wrażenie spokojnego, chociaż mówił nienaturalnie wolno - dlaczego akurat dzisiaj chcesz wracać do rozmowy, którą, wydaje mi się, zakończyliśmy definitywnie jakieś dwa miesiące temu.
- Och, prezesie - Krzysztof Oleńczuk uśmiechnął się szeroko i wykonał nieokreślony gest prawą dłonią. - Do rozmów sprzed dwóch miesięcy nie da się wrócić. Wszystko płynie, jak powiedział pan Tarei. Wtedy było źle, teraz jest... No bo widzi pan, prezesie, te moje cyferki też sobie płyną. Jak małe rybki. Niedługo niektóre z nich będą pływać do góry brzuchem.
- Na szczęście, Krzysiu, w Sukces Banku tak o nas nie myślą.
- Och, prezesie, nigdy nie wątpiłem, że tam pracują idioci. Jak ktoś nam pożycza pieniądze i przy ocenie zdolności nie bierze pod uwagę odpisów, które będziemy zaraz musieli zacząć robić...
- Odpisów? - Zawirski znowu zaczął robić się czerwony.
- Odpisów wartości gruntów. To takie sumy, które trzeba będzie odjąć od zysków, kiedy...
- Krzysiu, o tym też mówiliśmy. Ziemia nie będzie tanieć.
- Już zaczyna. Można się tylko zastanawiać, jak szybko to się będzie działo. Bawiłem się tym ostatnio, zrobiłem małą symulację. Pozwoliłem sobie przygotować prezentację z wynikami, dosłownie parę stron. Super mi wykresy powychodziły, musicie to zobaczyć.
Podniósł plik kolorowych kartek i najwyraźniej zamierzał rozdać je uczestnikom zebrania. Zawirski go powstrzymał.
- Chciałbym cię na chwilę poprosić do mojego gabinetu.
- Z przyjemnością.
- Nie, zostaw te papierki. Nie będziemy nic oglądać, chcę z tobą zamienić słówko na osobności.
Zawirski odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali. Oleńczuk wzruszył ramionami, uśmiechnął się do zebranych, odłożył kartki na stół i wyszedł za prezesem.
Anna Szulc natychmiast zerwała się ze swojego miejsca, chwyciła papierosy i niemal wyskoczyła na taras. Jan Kulak rozejrzał się bezradnie, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Niezdecydowany odstawił kieliszek, który ciągle trzymał w dłoni.
- To ja skorzystam z okazji - wymamrotał i ruszył do wyjścia.
Zatrzymał się obok miejsca Krzysztofa Oleńczuka. Po chwili wahania chwycił plik kartek i szybko go przewertował.
- Ciekawe, co on znowu naprodukował, nie? - rzucił z uśmiechem do Witolda Oleńczuka. Nie doczekał się jednak żadnej reakcji i po chwili nie było go w sali.
Teraz albo nigdy, pomyślał Witold Oleńczuk.
Anna Szulc dopalała papierosa, kiedy uczestnicy posiedzenia zaczęli wracać. Najpierw Jan Kulak, któremu przerwa najwyraźniej pomogła, bo nie wyglądał już na sennego ani wymiętego. Sprawiał raczej wrażenie, jakby właśnie odnalazł w kieszeni dawno zgubione sto złotych - chociaż w jego przypadku musiałoby to być ze sto tysięcy. Kilkadziesiąt sekund później do pokoju wszedł Witold Oleńczuk, a bezpośrednio za nim - Krzysztof. Pochód zamykał górujący nad braćmi wzrostem oraz tuszą prezes. Annie Szulc skojarzyło się to z odprowadzaniem więźniów do celi przez klawisza. Po usadowieniu się na swoim miejscu szybko jednak uznała skojarzenie za nieadekwatne.
Cokolwiek zdarzyło się w gabinecie prezesa, musiało być bardzo dziwne, bo chociaż Zawirski wyglądał na zadowolonego, Krzysztof Oleńczuk nie sprawiał wrażenia upokorzonego.
Prezes podniósł kieliszek.
- Nasz dyrektor finansowy zgodził się poczekać z dyskusją na nurtujący go temat do końca bieżącego kwartału - poinformował. - Możemy więc wrócić do przerwanego toastu: Za „Karmazynową Przystań”!
Kieliszki powędrowały do ust. Potem wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Krzysztof Oleńczuk upuścił swój kieliszek, chwycił się za szyję, poczerwieniał i zaczął rozpaczliwie wciągać powietrze, słaniając się na nogach. Potem równie nagle przestał rzęzić i na ułamek sekundy całkowicie znieruchomiał. Wreszcie runął w prawo, przygniótł ciałem skórzaną teczkę brata i wylądował z głową na jego butach. Przez sekundę lub dwie wszyscy stali jak sparaliżowani. W końcu Witold Oleńczuk ukląkł, uniósł głowę Krzysztofa i dwa razy uderzył go w policzek, ale tak lekko, jakby nie wierzył w skuteczność tego, co robi.
- Krzysiek?
- Udar. - Zawirski pochylił się nad leżącym. Wyglądał, jakby sam miał za chwilę dostać wylewu. - Nawet takiemu młodemu może się zdarzyć.
Odwrócił się i szybko wyszedł. Anna Szulc i Jan Kulak ostrożnie zbliżyli się do Oleńczuków. Witold jeszcze raz klepnął leżącego w twarz, potem ostrożnie ułożył jego głowę na podłodze. Sięgnął do kołnierzyka, lecz cofnął rękę, bo górne guziki koszuli były rozpięte. Wobec tego chwycił bezwładną rękę brata i zaczął szukać pulsu na nadgarstku.
- Słaby, ale jest - powiedział, spoglądając na pozostałych.
- On nie oddycha - powiedziała Anna Szulc.
Witold Oleńczuk przez chwilę przyglądał się jej bez słowa, po czym szybko odwrócił się do brata, rozwarł mu usta i pochylił się nad nim. Prawie dotknął nosem jego nosa, ale nie zaczął sztucznego oddychania, tylko bardzo powoli się wyprostował.
- Karetka jedzie - poinformował Zawirski, wchodząc do sali.
Witold Oleńczuk obrócił się w jego kierunku. Sprawiał wrażenie bardzo spokojnego, tylko wąsy trochę mu drżały.
- Karetka nie będzie potrzebna - stwierdził. - Potrzebna będzie policja.
Kiedy budzik zaczął dzwonić, komisarz Jacek Zakrzeński nie musiał otwierać oczu, żeby stwierdzić, że jest piąta rano. Nie miał jednak pojęcia, jak do tego doszło, bo przecież tak wcześnie nie wstawał od półtora miesiąca, czyli od chwili, gdy ostatecznie zdecydował, że w tym sezonie nie będzie więcej biegał.
Nie była to decyzja łatwa i podejmował ją stopniowo. W marcu i kwietniu po prostu ignorował ból w lewej stopie; za każdym razem kończyło się to kilkoma dniami utykania. W maju postanowił, że będzie reagował na pierwsze ukłucia bólu: udało mu się raz przebiec prawie trzy kilometry, w następne dni kończył po kilkuset metrach. Wreszcie gdzieś na początku czerwca stanął po raz kolejny na starcie swojej ulubionej trasy i od razu zrozumiał, że to nie ma sensu. Odwrócił się więc na pięcie i wrócił do domu. Od tego czasu wstawał o szóstej trzydzieści, w dni wolne zaś spał do oporu, co niekiedy oznaczało nawet wczesne popołudnie. Najwyraźniej lata przyzwyczajeń zrobiły swoje i wczoraj wieczorem zupełnie nieświadomie, może nawet przez sen, przestawił budzik.
Wiedział, że w końcu będzie musiał wyjść z łóżka, odnaleźć komórkę na parapecie i wyłączyć budzik. Mimo to chciał poczekać do końca pierwszej drzemki. Tylko że budzik nie sprawiał wrażenia, jakby miał zamiar zamilknąć na czas drzemki. Coś było nie tak. Po chwili Zakrzeński zorientował się co: słyszał nie budzik, ale sygnał połączenia. Skoro tak, musi od razu odebrać, bo ktoś, kto wydzwania o tak wczesnej porze, na pewno nie zrezygnuje, a jeszcze może przysłać patrol, żeby sprawdzić, co się z Zakrzeńskim dzieje. Komisarz zbierał więc siły, żeby się podnieść, gdy nagle zdał sobie sprawę, że w dalszym ciągu coś się nie zgadza. No tak, przecież sygnał połączenia w jego komórce brzmiał zupełnie inaczej.
Wreszcie zrozumiał, że dzwoni telefon stacjonarny na jego biurku na komendzie. I jest nie piąta rano, tylko środek dnia. Wyprostował się szybko. Prawą ręką chwycił słuchawkę, lewą zaczął masować kark, w którym musiał naciągnąć jakiś mięsień, śpiąc na krześle z głową przewieszoną przez oparcie.
- Wreszcie! - usłyszał głos szefa. - Nie słyszałeś telefonu?
- Byłem w łazience - skłamał Zakrzeński, z trudem otworzywszy piekielnie wysuszone usta.
- Powinieneś się kąpać w domu. Mam dla ciebie małe zadanie.
-...
entlik