Odraza A5.doc

(2281 KB) Pobierz
Odraza




László Németh

Odraza

 

 

Przekład i posłowie: Camilla Mondral

Tytuł oryginalny: Iszony

Rok pierwszego wydania: 1947

Rok pierwszego wydania polskiego: 1965

 

Németha frapuje przede wszystkim tematyka specyficznie węgierska, problemy narodowe i społeczne, zwłaszcza wsi węgierskiej. Jednocześnie jest on autorem powieści psychologicznych, z których na pierwszy plan wysuwa się „Odraza”.

Jest to powieść ze środowiska bliskiego Némethowi. Akcja jej rozgrywa się w okresie międzywojennym, a bohaterką jest córka zubożałych ziemian, która poprzez zamążpójście wchodzi w środowisko bogatych chłopów. Dzieje jej małżeństwa - gehenna kobiety nienawidzącej własnego męża i nie umiejącej zżyć się z nowym otoczeniem - są tematem tej dramatycznej i pełnej napięcia książki.

 

 

Spis treści:

Część 1. Przed ślubem.              3

Część 2. Dzieje małżeństwa.              198

Część 3. Koniec opowieści.              459

Posłowie.              504


Część 1. Przed ślubem.

Jeszcze pamiętam owo przedpołudnie, kiedy obaj młodzi Takaró przyszli do nas z życzeniami noworocznymi. Pogoda w owym świątecznym tygodniu była tego roku wyjątkowo łagodna. Wracając z kościoła z trudem stąpaliśmy po jako tako suchej ścieżynie udeptanej pod samym parkanem, stopy ześlizgiwały się z niej i całym ciężarem ciała trzeba się było opierać o wilgotne, porosłe zielonym mchem deski. Dopiero w dzień sylwestrowy powiał mroźny wiatr ze wschodu. Błoto się ścięło, pozostały w nim ślady podków i koleiny wozów. Potem wielkie płatki noworocznego śniegu spadły na te wyboje i ślady, niby całun zapomnienia, a zarazem początek.

Brnęli przez nie tkniętą białą płaszczyznę. Nic poza śladami moich bucików nie przecinało olbrzymiego podwórza. Na dolnym folwarku stajnie i obory ziały pustką. Z chwilą gdy ojciec wzuł futrzane buty i jak zwykle zniknął gdzieś w odległej części gospodarstwa, tylko my dwie, matka i ja, zapuszczałyśmy się co jakiś czas do indyczarni i chlewów. Mam jeszcze przed oczyma psy, które brodząc po śniegu wybiegły naprzeciw idącym. Wyżeł usiłował biec skokami i coraz to oglądał się za siebie, jakby dla okazania, że jest jednakowo skory do ataku i zabawy. Brytan pozostał nieco w tyle kręcąc łbem ujętym w jarzmo własnej sierści. Młodzi ludzie nie zwracali uwagi na psy. Szli niepowstrzymanie, tyle tylko że Imre cofnął się za Sanyiego i stawiał stopy w jego ślady, jakby mu się łydki zmęczyły od brodzenia w śniegu. Zanurzali w puchu i unosili w górę brzegi spodni, zostawiając za sobą głębokie kratery, robiące wrażenie, że nie oni je wycisnęli, lecz ktoś trzeci, niewidoczny. Sanyi i później zawsze pysznił się tym, że najbardziej zajadłe psisko potrafi obłaskawić. Teraz także wystarczyło, by kilka razy powtórzył „mój pieseczku”, „ty paskudny” i „czy ci nie wstyd”. Kiedy w pobliżu indyczarni i ja włączyłam się do tej sceny, szyja wyżła na pół chętnie, na pół opornie poddawała się mocnej, twardej dłoni; brytan zaś warcząc cofał się ku domowi.

W pierwszej chwili nie poznałam idących. Sanyi miał na sobie krótki kożuch i futrzaną czapę. Myślałam, że to ktoś do ojca w sprawie wołów albo też kupcy, których skierowała Terenia po moje indyki. Utuczyłam na Gwiazdkę dwadzieścia pięknych indyczek, ale nie znalazł się nikt skory do kupna. Dopiero po uśmiechu - najpierw gdy stąpał w głębokim śniegu, potem gdy nie spuszczał ze mnie wzroku, głaszcząc poskromionego wyżła - poznałam ciepłe spojrzenie wilgotnych orzechowo-brązowych oczu, które zawsze tak patrzyły, jakby chciały człowiekowi przypomnieć jakiś wspólnie spłatany figiel. Podczas balu tak właśnie na mnie spoglądał.

W mocne dłonie ujął moją kibić, głowę lekko przechylił, a natarczywe brązowe spojrzenie spływało na mnie z żartobliwą poufałością. Sama nie wiem, jakim uśmiechem mu się odwzajemniłam. Na ścianie wielkiej sali restauracyjnej wisiało ogromne lustro w złoconej ramie, ujęte w wieniec z kłosów; mogłabym w nie zerknąć, żeby siebie i jego zobaczyć w tańcu: jego, jak na mnie patrzy z przymrużonymi oczyma, i siebie, jak usiłuję zamaskować zmieszanie. Lustro jednak zmatowiało od pary ludzkich oddechów, ja zaś na wszystko dokoła - na bezładny ruch i wrzawę - spoglądałam także jakby przez mgłę.

I oto teraz te same oczy szły ku mnie po noworocznym śniegu. Ja zaś w przydeptanych półbucikach na bosych stopach i w krzywo wciągniętym niebieskim swetrze przywarłam do drzwi indyczarni, za którymi skazane na staropanieństwo indyczki dziobały rzucone im ziarno.

Z daleka już krzyknął na przywitanie i to jego „całuję rączki” odczułam najpierw jak ostrą, zaczepnie rzuconą kulę śniegu, tak jak w przeciągniętym „ą” wyczułam nasze wspólne wspomnienia... Czy mógł przypuszczać, że z całej zabawy Koła Bibliotecznego pamiętam tylko okopcone belki sufitu, pod którymi sto czy dwieście osób tańczyło, paliło, piło i pociło się w nieprzeniknionej mgle? Młodzieńcy z mieszczańskich rodzin ze zrezygnowanymi minami kręcili się wokół swych wybranek o bladozielonych licach, a tyczkowaty nauczyciel zdarł z szyi przepocony kołnierzyk i głośno coś wykrzykiwał do tłumu przy akompaniamencie takich skoków, że wiszące lampy naftowe były w wyraźnym niebezpieczeństwie. Gdy z Terenią i jej matką przemknęłyśmy pod ścianę, czułam się tak zastrachana, jakbym trafiła na zabawę jakiegoś dzikiego plemienia. Przyjazne cygańskie spojrzenie Sanyiego wydało mi się wtedy rozżarzonym jądrem tej spoconej ciżby. Musiałam być dla niego uprzejma, podobnie jak dla podchmielonego starego pisarza sądowego, który siedząc tuż przy tańczących coraz to opryskiwał z syfonu mijające go pary.

Te właśnie żarzące się własnym ogniem oczy patrzyły na mnie tu, na folwarku. Pochylenie głowy i przyjazny ton Sanyiego wyrażały pewność, że ma on podstawy do kontynuowania tego, co uważał za dalszy ciąg od pierwszej chwili, już wtedy, kiedy odbił mnie w tańcu skaczącemu nauczycielowi. Ja natomiast nie uważałam, by cokolwiek było rozpoczęte, i spoglądałam na niego dosyć zdziwiona. U nas od bardzo dawna nie bywali żadni młodzi ludzie. Od czasu gdy ojciec wziął tę dzierżawę, jedynym mężczyzną, który raz do nas zaszedł, był weterynarz. Trudno właściwie powiedzieć, czy to my trochę z góry patrzyliśmy na mieszkańców wsi, czy też wstyd nam było, że zjechaliśmy do takiej nędznej posiadłości. Sanyi jednak nie czuł się w najmniejszym stopniu speszony tym, że nie byłam zachwycona koniecznością pokazywania gościom gołych, fioletowych z zimna łydek. Przebił się ku mnie przez śnieg i ciepłym głosem oznajmił:

- Mam zwyczaj dotrzymywać słowa, panno Nelli. Proszę, nawet brata zabrałem, żeby pani złożyć życzenia noworoczne.

Rzeczywiście żegnając się po balu powiedział coś, jakoby miał zamiar się do nas wybrać. Najpierw błagał matkę Tereni: „Już panie idą? Jeszcze daleko do rana! Kogut dopiero chowa grzebień pod drugie skrzydło!” „Tylko że my stosujemy się do kur, a nie do kogutów” - odparowała żart matka Tereni.

Z domu była ona panną Csajági ze znanej rodziny Csajágich, jak podkreślała mama, ale zestarzała się jako skromna wdowa po naczelniku poczty, której córka zarabiała szyciem. Może dlatego umiała ze szczególną umiejętnością mieszać wrodzone poczucie wyższości z humorem biedaków. Jedną z jej niewzruszonych zasad było to, że zawsze one musiały pierwsze opuszczać zabawę i wracać do domu, chociaż właśnie wtedy biedna Terenia, starzejąca się panna o wydatnym biuście, nabierała rozpędu i tańczyła z największym zapałem.

- Ale przyjdą panie na zabawę sylwestrową Koła Śpiewaczego? - nacierał Sanyi już na ulicy. Jakby ta jedna noc nie wystarczała mu na odświeżenie wspólnych wspomnień. Zziajany i spocony, wyszedł z nami bez płaszcza i kapelusza, chciał się widocznie popisać, bo kiedy go strofowałyśmy, machnął tylko ręką.

- Rdza nie tak prędko przeżera żelazo, cóż złego może mi zrobić ta odrobina wilgoci?

Patrzył na mnie i czekał, co odpowiem, może wyrażę obawę o jego zdrowie. Ale ja powiedziałam tylko, że mama na pewno uzna tę zabawę za wystarczającą na dłuższy czas.

- A może bym ja się wybrał do państwa z powinszowaniem Nowego Roku? - zapytał takim tonem, jakby szeptał jakąś wielką tajemnicę.

- Jeśli pan lubi drapać się na szczyty - odpowiedziała Terenia przymrużając wesoło jedno oko. Była jeszcze zdyszana po ostatnim tańcu.

- Rodzice Nelli z pewnością się ucieszą - naprawiła ceremonialnie moje milczenie matka Tereni.

Gdy Sanyi dał się wreszcie zapędzić z powrotem na zabawę, Terenia ujęła mnie pod rękę.

- Aleś go zauroczyła! - orzekła.

- Skądże znowu, co ty opowiadasz? - zdumiałam się szczerze.

- No, młodego Takaró warto złapać - wielkodusznie oświadczyła Terenia, ofiarowując mi to, czego sama tak mało miała w życiu.

Ale matka przerwała jej strofującym tonem:

- Nawet jeśli jakiś mężczyzna jest miły i was bawi, nie ma powodu, by zaraz myśleć o miłości.

Byłam nieco zdziwiona, że matce Tereni Sanyi wydał się miły. W domu nawet nie wspomniałam o swoim tancerzu ani też o noworocznej wizycie. Byłam pewna, że sto razy o tym zapomni.

A oto jest tu, ujmuje moją zgrabiałą od trzymania kosza dłoń i przy okazji zagląda do indyczarni.

- O, indyczki, już o nich słyszałem. Ładne bestyjki. Czy to pani osobiste konto oszczędnościowe? Tak, tak, o wszystkim wiem. Jak się kimś interesuję, to w ciągu jednego dnia wszystkiego się o nim dowiem. Ojciec waszego świniarza jest u nas parobkiem. We wsi będzie w tych dniach handlarka skupująca drób, już jej powiedziałem o pani indyczkach. Teraz nie da naturalnie takiej ceny jak przed świętami...

Puścił moją rękę, a jednocześnie na chwilę przestał mi patrzeć w oczy. Ale tylko po to, żeby objąć mnie całą spojrzeniem: cienką spódniczynę powiewającą na wietrze spod niebieskiego swetra, wykrzywione stare półbuciki, zaczerwienione od mrozu łydki.

- No, ale rozpieszczona to pani nie jest! - zauważył.

W jego uśmiechu dostrzegłam wzruszenie niemal bolesne. Patrzył jak dziecko na tort.

Kiedy miałam powody do zawstydzenia, zawsze budziła się we mnie przekora. Nim zdążyłam się zaczerwienić, już czułam się dotknięta. Tym razem także. Zresztą sytuacja była naprawdę głupia. Stałam bezradna, niemal bosa, w cienkiej spódniczce, on zaś poufale gawędził o moich indyczkach. Nie mogłam się przecież wycofać do szopy. W spódnicy szarpanej wiatrem stałam zdana na dosięg jego dłoni i jego wylewności. Wyglądałam jak dziewka folwarczna w byle jakiej odzieży, od góry w chustce, od dołu w powiewającej kiecce. Przemknęła mi także przez głowę myśl, co się w tej chwili dzieje w mieszkaniu: na skraju łóżka siedzi mama i kładzie kompresy na skręconą w kostce nogę; w karafce nie ma ani kropli nalewki; w „salonie” rozrzucona moja pościel... Nie mogę przy tym wszystkim nawet powiedzieć, że wpadli niespodziewanie, bo przecież się zapowiedzieli. To moja wina, że tak mnie zastali, że mogą zajrzeć w naszą biedę jak w rozcięty brzuch. Ale to właśnie, że według ludzkich praw powinnam się czuć upokorzona naszym otoczeniem i tą całą biedą - obudziło we mnie taką dumę, że chyba żadna germańska księżniczka, idąca prać w lodowatej wodzie, nie obnosiła z większą pychą swoich gołych łydek.

- Jak pan widzi, nie włożyłam na waszą cześć galowego stroju - rzuciłam wyzywająco, żeby odepchnąć wszelkie rodzące się w jego głowie myśli.

On jednak nie wyczuł w moim tonie wyzwania rzuconego przez biedę, Przemknęło mu tylko przez mózg spostrzeżenie, że jestem niezwykle naturalna i bezpośrednia. Tego właśnie i później nie znosiłam: wszystkiemu, co powstawało we mnie tak chaotycznie i zawile, a często w złej intencji, on zawsze w dobrej wierze nadawał najprostsze wytłumaczenie.

Nawet nie przyjrzałam się drugiemu, ruchliwszemu chłopcu, który stał i czekał, aż go uwolnimy od obwąchujących go psów. Dużymi susami pobiegłam ku domowi, nie starając się nawet trafić w poprzednio wydeptane ślady: niech widzą, że nie przejmuję się mokrym śniegiem wciskającym się w rozdeptane buty. Sanyi rzucił na mnie ukośne cygańskie spojrzenie, kiedy na niskim drewnianym ganku strząsałam topniejący śnieg ze swobodą kryjącą świadomość, że muszę prędko doprowadzić do porządku obuwie, schować pościel, przewietrzyć pokój... Potem i on zabrał się do strzepywania śniegu. Można się było złościć albo śmiać z tego, że będąc po raz pierwszy w obcym domu umiał znaleźć miejsce na położenie swoich rzeczy i swobodnie rozsiąść się na krześle. Najpierw muskularną krótką ręką otrząsnął śnieg z rękawów, wykręcając łokcie do przodu, potem rozpiął kożuch i otrzepał śnieg z kołnierza. Futrzaną czapą uderzył kilka razy o drewniany słupek ganku, wreszcie poprosił o miotełkę i nóż, żeby oczyścić buty, gdyż śnieg ma tę właściwość, że dopiero w pokoju zaczyna topnieć.

- W pewnej chwili człowiek spostrzega - tłumaczył przy tym - że pani domu coraz to spogląda na podłogę, pod stopy gości. Co tam u licha może widzieć? No tak, pod każdym nowo przybyłym widnieje kałuża, która by nie przyniosła wstydu ośmiomiesięcznemu niemowlęciu, i dopiero zaczyna się zabawa. Jedna pani domu robi taką minę, jakby już-już chciała biec po ścierkę, aż jej plecy drgają; inna znowu usiłuje nie patrzeć gościowi pod nogi, ale naturalnie od czasu do czasu bystro rzuca okiem na podłogę. Za moich studenckich czasów w Óvárze, pamiętam, w jakimś domu wytarto mi podeszwy do sucha. Musiałem siedzieć z zadartymi stopami, dopóki mi butów dokładnie nie oczyszczono. Od tego czasu jestem ostrożny, szczególnie kiedy składam wizytę pannie z dobrego domu...

- Rzeczywiście, niech pan szanuje nasze parkiety i perskie dywany - odpowiedziałam kpiąco, ale weselszym tonem, gdyż teraz już wiedziałam, jak z nim rozmawiać.

- Nie boję się dywanów, tylko pani oczu. Mają taki wyraz, jakby stale pilnowały porządku. Aż ciarki przechodzą po plecach na myśl, jak by pani potrafiła człowieka osadzić. Szczególnie po takiej nocy jak ta ostatnia.

- Dlaczego? Cóż to była za noc?

- Fiu! Zauważyłeś, Imre, że pannie Nelli zalśniły oczy, jakby była co najmniej teściową! Wszystkie kobiety są takie: męskie zabawy wzbudzają w nich gniew.

- Myli się pan. Nic mnie pańskie noce nie obchodzą - żachnęłam się.

Doprawdy, tego już było za wiele! Nie tylko oczy jego uśmiechały się do mnie tak, jakby miał do tego prawo, ale i w moim spojrzeniu chciał się doszukać zazdrości! Uparcie tak się zachowywał, jakbyśmy mieli jakąś wspólną wielką tajemnicę. Teraz także podał bratu nóż do oskrobywania śniegu, z porozumiewawczym przymrużeniem oka, które miało znaczyć, że dobrze wie, jak należy traktować moje oburzenie.

Zostawiłam ich w sieni i poszłam naprzód. Szeroko otworzyłam okiennice. Pod jednym oknem stał tapczan z rozrzuconą pościelą, tak jak go o świcie zostawiłam wyskakując spod kołdry. Moje gwałtowne ruchy i stukanie wywołały jękliwy odzew mamy z drugiego pokoju.

- To ty, Nelli?

- Mamy gości... - oznajmiłam, rzucając na jej łóżko pośpiesznie zwinięty tłomok pościeli.

- Goście... - Byłaby się zerwała, gdyby na to pozwoliła noga wyciągnięta na przystawionym krześle, jak oddzielnie leżąca chora osoba. Pewnie się zdrzemnęła przy robieniu okładów, chociaż zbliżało się południe. Od czasu jak się tu przenieśliśmy, stale ją coś bolało. To pośliznęła się na desce pod okapem, to znów spuchła od zęba. Jeśli zaś nic jej nie było, usuwała się na modlitwę, żeby pokrzepić się na duszy.

- Moi tancerze z zabawy przyszli złożyć życzenia noworoczne. Niech sobie mama spokojnie kładzie kompresy - powiedziałam zamykając za sobą drzwi sypialnego pokoju.

Matkę jednak ta wieść tak poruszyła, że nie mogła kontynuować swojej drzemiącej sjesty ani też usiedzieć spokojnie.

- Nelli! - jęknęła cicho, kiedy goście już zdążyli wejść, tak że musiałam uchylić drzwi i zajrzeć do niej. - Na Boga, czym ich poczęstujesz? - szepnęła, gdy przynaglona jej wymownymi ruchami podeszłam bliżej.

- Niech się mama nie denerwuje. Podam nalewkę.

- Czy aby jeszcze jest? - popatrzyła na mnie niepewnie, chociaż równie dobrze jak ja wiedziała, że już nie ma. Taka była zawsze: jak tylko stanowczo coś twierdziłam, zaczynała wątpić nawet w to, co na pewno wiedziała.

- Może szanowna mamusia jest chora? - spytał Sanyi, gdy wróciłam do nich.

Przez ten czas zdążył już ze trzy lub cztery razy obejść pokój dokoła, zawarł znajomość z sięgającym sufitu kredensem i przyjrzał się mojej fotografii od bierzmowania robionej w domu, która wisiała niedaleko pieca. Teraz siedział na tapczanie, gdzie jeszcze przed chwilą poniewierała się moja pościel, jakby to był od wieków jego ulubiony kącik, i skręcał papierosa. W ściszonym głosie, gdy pytał o zdrowie mamy, brzmiał taki nieudawany szacunek, jakby ją od dawna znał i wysoce poważał.

- Jeśli chodzi o mamę, to może pan bez skrępowania mówić zupełnie głośno - zakpiłam z jego zbytecznego ugrzecznienia. - Hałas nie zaszkodzi skręconej kostce... Pośliznęła się po prostu wylewając wiadro przed domem...

Umyślnie wspomniałam to wiadro, gdyż w tym zagraconym salonie znowu odczuwałam potrzebę zamanifestowania swej hardości. Chciałam mu dać do zrozumienia, że same zmywamy. On jednak i tego wyzwania nie odczuł.

- Zwichnięcie? - stwierdził. - Czy mamusia próbowała okładów z gorących otrąb? Warto spróbować. Ja w takich wypadkach zawsze to stosuję... - mrugnął w moją stronę porozumiewawczo. - Bo wiadomo, że podczas takich nocy jak ostatnia człowiekowi różne rzeczy się przytrafiają...

Jakikolwiek był temat rozmowy, on wciąż wracał do tego samego. Poszarzały od niewyspania, czuł jeszcze w sobie sylwestrowe szaleństwo i chciał, jak duże dziecko, mnie także wciągnąć w ten krąg. Żebym tak, jak weszłam prosto ze śniegu, wpadła w wir i atmosferę dusznej sali restauracyjnej, pełnej pomieszanej woni dymu, Cyganów i ludzkiego potu. Spytałam o wakacje, jak długo potrwają, wiedziałam bowiem, że jeszcze studiuje. Siedem czy osiem lat stracił podczas wojny, potem w armii narodowej i na młodzieńczych szaleństwach, teraz zaś był na ostatnim roku akademii rolniczej w Magyaróvárze.

- Wakacje? - powtórzył patrząc na mnie z chytrym uśmieszkiem. - Obawiam się, że już niedługo. W tę noc sylwestrową na dnie każdego kieliszka wina widziałem koniec swobody. Przez cały czas to dławiłem w sobie płacz, to szukałem czyjejś piersi... niech się pani nie przeraża! Męskiej piersi, którą bym mógł zgnieść w uścisku z wielkiego szczęścia. Nad świtem naturalnie pozostał mi już tylko Lajos, prymas cygańskiej kapeli. Tak do niego przywarłem, że musiał o moje plecy oprzeć skrzypce. Zna pani tę piękną melodię Balázsa Horvátha... tego, co był starostą w sąsiednim powiecie?

 

Oj, dziewczyno moja,

Tylko twoje rączki

Do kapelusika

Przyszpilą mi wstążki...

 

Z pani przyjaciółką Terenią usiedliśmy sobie na ławce. Ja tylko palcem wskazywałem miejsce kapelusza, a ona już nuciła:

 

Od dzisiejszej nocy,

Moja panieneczko,

Będę pukał tylko

W twoje okieneczko...

 

Opowiadając nie tylko podniósł palec tak jak na balu Koła Śpiewaczego, ale głębokim basowym głosem zanucił piosenkę.

- Niech pani żałuje, że pani tam nie było - powiedział patrząc na mnie tak, jakby ta piosenka i mnie przeniosła na ową ławkę, obok nich. - Terenia to naprawdę dobra dziewczyna - podjął swobodnie balowe wspomnienia. - Trzeba by tylko coś niecoś zestrugać z jej lat i obfitych wdzięków... ale ona sama o tym wie i zachowuje się jak dobry kompan. Z miejsca zrozumiała, dlaczego przez cały wieczór z takim dzikim zapałem ją obtańcowywałem. Czym jest chusteczka do nosa? To po prostu kawałek płótna, ileż jednak łez człowiek w nią wypłakuje!

Z powodu czyjegoś zapachu, którym jest przesiąknięta... Nie rozumie pani? Widzę, że nic pani nie rozumie... - W kąciku ust zarysował mu się trochę pewny siebie, trochę badawczy uśmiech; sprawdzał, czy rzeczywiście nie rozumiem. Potem zwrócił się do brata i z triumfem oznajmił: - Nie rozumie!

Jakby to, że nie rozumiem, dodawało mi jakiegoś podniecającego uroku, jego zaś przepełniało dumą i poczuciem siły.

- Istotnie nie rozumiem - powiedziałam wynioślejszym tonem, niż zamierzałam. Ale w jego gadaninie było coś dziwnie irytującego. Żeby zaś całkiem odbiec od tej sylwestrowej nocy, i ja zwróciłam się do Imrego. Ten już przedtem zapytał, czy pozwolę mu zapalić, i słuchając naszej rozmowy przez cały czas spokojnie się zaciągał.

Był zupełnie niepodobny do starszego brata. Taki jakiś długi i bezbarwny. Zarost miał mniej gęsty i włosy jakby spłowiałe, w przeciwieństwie do Sanyiego, z którego wszystko tryskało soczyste i wyraźne: mowa, włosy, spojrzenie, żar. Przy ustach błąkał mu się wymuszony uśmieszek, jaki wstydliwi, nieśmiali chłopcy noszą w obecności kobiet. Ale jego szare oczy błyszczały inteligencją, może nawet ironią spoza zasłony papierosowego dymu. Trudno było uwierzyć, że tych dwóch jedna matka urodziła. Braćmi byli chyba tylko w tym, że zgodnie między siebie podzielili świat.

- Pan też się dobrze bawił? - spytałam przyglądając mu się uważniej.

- Zależy, jak kto na to patrzy - odpowiedział ze śmiechem i dalej palił swego papierosa.

Odniosłam wrażenie, że był jednak bardziej bezczelny niż zmieszany. Nieśmiali młodzieńcy w takich momentach jąkają się, usiłując wymyślić coś zręcznego. On zaś uważał, że nie warto się wysilać na odpowiedź.

- Imre i zabawa? - wyręczył brata Sanyi. - Imre nie ma zwyczaju się bawić. On jest tylko obecny. To jego cecha charakterystyczna. Siada na krześle, zakłada swoje długie nogi jedną na drugą i patrzy. Czasem coś mu przyjdzie do głowy i raz zatańczy, nalewa sobie wina na dwa palce i dopełnia wodą sodową, wysłuchuje wspomnień pani Lenke i bredni starego pisarza sądowego. Potem przenosi się na inne krzesło i znowu jest tylko obecny. Z niego naprawdę idealna przyzwoitka! Kiedy zamawiam cygańską kapelę, żeby grała pod oknem jakiejś panny, on staje oparty o słup telegraficzny i zapatrzony w księżyc pali papierosa... Coś mi się zdaje, że z tym już koniec, Imre - powiedział zwracając się do brata, ale z taką intonacją, że i do mnie się to odnosiło. - A tyleśmy razem przebumblowali od czasu, jak nam wąsy urosły!

Przyglądałam się Imremu spodziewając się, że może zaprotestuje przeciwko narzuconej mu roli. On jednak i na to tylko się roześmiał, wstydliwie, a jednocześnie z ironią. Potem powiedział:

- No tak...

W rezultacie ja się zdenerwowałam zamiast niego.

- A czy pan się nie obawia - zaatakowałam teraz Sanyiego - że któraś z tych panienek, jeśli istotnie jest ich tyle, wolałaby raczej w milczeniu postać pod słupem telegraficznym niż szeptać do pana przez okno?

Myślałam, że na to Imre się odezwie. On jednak w dalszym ciągu milczał i tylko się śmiał, jak człowiek albo mądrzejszy, albo: też tchórzliwszy od reszty.

- E, tego to się nie boję - roześmiał się Sanyi tak szeroko, że warga z krótkim wąsikiem całkiem mu odsłoniła zęby. - Już my z Imrem nie będziemy stawać do amerykańskiego pojedynku..., nawet o panią! - dodał żartobliwym tonem, ale z zachłannym błyskiem w źrenicach. Jakby chciał powiedzieć: „Nie ujdziesz mi. Ja ci jestem pisany.”

To mi naturalnie uderzyło do głowy. Tylko że kolejność była inna niż zwykle: najpierw wybuch złości, która przeszła w zmieszanie.

- Czy lubicie placki kartoflane? - Zerwałam się spłoszona tym dziwnym uczuciem. Przez cały czas kołatał mi w głowie płaczliwy lament matki: „Na Boga, czymże ich poczęstujesz?” Aż nagle przyszło mi na myśl, że mogę zrobić placki kartoflane. Akurat w kuchni mam przygotowane kartofle. Zrobię coś niezwykłego. Specjał.

- Chce pani w nasze zmaltretowane sylwestrowe żołądki coś wmusić? - spytał Sanyi usiłując schwycić mnie za rękę. To mnie jeszcze bardziej podnieciło.

- Niech pan za mnie posłucha przez pięć minut jego wywodów - rzuciłam jeszcze od drzwi Imremu. Dopiero w kuchni zastanowiłam się, co w tym starszym Takaró tak mnie złości. Czy złości? A może onieśmiela lub po prostu denerwuje?

Jeszcze ta złość we mnie nie ostygła, a już Sanyi ruszył za mną nie mogąc wysiedzieć w pokoju. Najpierw usłyszałam jego wahające, ale już znajome kroki w małym przedpokoiku (cóż to był za przedpokój! Przez szpary w powale sypały się plewy ze zboża), jego kroki same już mówiły: „no, poszukajmy, gdzie się to dziewczątko podziało!” I jakkolwiek naiwna była mowa tych kroków, moje nerwy czujnie się zjeżyły. Najpierw uchylił drzwi, kryjące schody na strych - myślał, że to kuchnia. Uśmiechnęłam się złośliwie, nie wiem właściwie dlaczego. Jakby fakt, że potknął się o pierwszy stopień i zagapił na ustawioną pionowo dzieżę, stanowił dla mnie zadośćuczynienie i triumf. Jego stopy były jednak takie same jak on: nie przyjęły do wiadomości mojego zadowolenia. Niepowstrzymanie nacierał na moje nerwy. Ledwie zdążyłam obrać pierwsze ziemniaki, kiedy przez uchylone drzwi wsunął uśmiechniętą ciemną twarz.

- Ho ho, nie ukryje się pani - stwierdził z nieubłaganą pewnością siebie. - Muszę zobaczyć, z czego pani robi ciasto na placki. Wybiegając rzuciła pani na mnie takie spojrzenie, że nawet w knedlach z konfiturami mogłoby zaszkodzić...

Widać było, że moją nagłą ucieczkę uważa za dziewicze zmieszanie i że mu się to szalenie podoba. Przyszedł więc za mną, żeby zdyskontować mój popłoch jako daninę złożoną jego męskości.

- Doprawdy nie mam pani tego za złe - dodał, jakby to było moim największym zmartwieniem. - Często tak bywa, trzeba przywyknąć do mego sposobu mówienia. Z początku człowiekowi krew uderza do głowy albo spływa w nogi. Szczególnie krew takiej łani... Hej, Imre, to tutaj! Przeprowadzam inspekcję kuchni! - zawołał do brata, który też za nim wywędrował (może dlatego, że mama w sąsiednim pokoju zaczęła się ruszać i głośno wzdychać). - To ma szczególny smaczek, wie pani, kiedy człowiekowi w uszach jeszcze dźwięczą czardasze i nos mu łechce zapach spoconej tancerki, patrzeć na świeży, wcześnie obudzony łokieć, który się rusza przy ugniataniu kartofli. Czy wierzy pani, że nawet tańcząc czardasza potrafię wyczuć, czy łokieć, który trzymam, lubi... ot, na przykład przesiewać mąkę? Już na zabawie Koła Bibliotecznego wiedziałem, że pani jest pierwszorzędną gospodynią.

- Tak pan sądzi? - zjeżyłam się wewnętrznie, bo mnie znowu szacował jak kobiecy towar.

- Bezwarunkowo! W każdym razie warto się także przekonać, czy pod stołem poniewierają się nie pozmywane naczynia. Ojej, niech się pani nie rozgląda z taką przerażoną miną: gdyby były, nie powiedziałbym tego. Nie jestem aż tak bardzo źle wychowany. Biorąc pod uwagę, że tak niespodziewanie wpadliśmy, to wszędzie jest bardzo czysto i porządnie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin