Prawdziwe kolory A5.pdf

(4104 KB) Pobierz
Doris Mortman
Prawdziwe kolory
Przełożyła: Zofia Kierszys
Tytuł oryginalny: True Colors
Rok pierwszego wydania: 1994
Rok pierwszego wydania polskiego: 1996
Isabelle de Luna, słynną malarkę, od dzieciństwa prześladuje
wspomnienie koszmaru przeżytego pewnej burzliwej nocy w
barcelońskim hotelu - zamordowano wówczas jej matkę, a
podejrzenie padło na ojca.
Ninę Davis, agresywną prezenterkę telewizyjną, jej przybrani
rodzice znaleźli w pojemniku na śmieci. Dowiedziawszy się o
tym, Nina zrywa z dotychczasowym życiem, stwarza sobie nową
tożsamość. Z przeszłością łączy ją tylko nienawiść do Isabelle i
pragnienie zemsty.
„Zajaśniała błyskawica. Niebo eksplodowało, rozlało się
światło. Niebieskie. Strasznie dobrze znane. Isabelle zobaczyła
unoszącą się znad podłogi czyjąś twarz. I rękę wyciągającą się ku
niej. Usłyszała swoje imię. Zamarła, zabrakło jej tchu. Ten głos
znała. Ale ta twarz... Jakże mogła nie pamiętać tej twarzy?
Nie słyszała swojego krzyku. Nie czuła, że osuwa się na
podłogę”.
-2-
Prolog.
Santa Fé, Nowy Meksyk, 1990 rok
Sztuczne ognie rozjaśniały ciemność za La Casa paroksyzmami
barw i wstęgami dymu. Kiście blasków zielonych,
pomarańczowych, czerwonych i niebieskich zmieniały się w
deszcz iskier, tłum gości szalał, huczne trąby i rytmiczne gitary
orkiestry mariachi wzmagały podniecenie. Strzelista kamienna
fontanna pośrodku dużego tarasu wyglądała w świetle różowym i
turkusowym jak przedziwny bukiet płynnych kwiatów. Ze
świstem jedna po drugiej wzlatywały rakiety. Niebo grzmiało, a
blaski rozdzierające ciemny brezent nocy musowały i migotały, ni
to jakiś szampan kosmiczny, ni to spadające gwiazdy. Goście
klaskali, okrzykami wyrażali podziw i skandowali imię swojej
dzisiejszej gwiazdy ziemskiej.
Solenizantka więc musiała już wejść na podium. Zajmując
poczesne miejsce przy długim stole zdobnym w girlandy róż z
karbowanej bibułki, uśmiechała się, wysoka, śliczna, w srebrnej
biżuterii: kolczykach w kształcie strzałek z turkusami na czubkach
i grubych ciężkich bransoletach. Jej jasną opaleniznę podkreślał
biały atłas sukni z dekoltem aż po rowek między piersiami,
długiej do kostek, luźnej, ukrywającej smukłą talię i piękne nogi.
Nie była mocno umalowana - trochę tylko tuszu na rzęsach,
odrobina różu na policzkach, muśnięcie pozłotką. Proste brązowe
włosy opadały jej poniżej ramion. Oczy, klarowne, piwno-zielone,
wydawały się migdałowe, ale w istocie górne powieki były
bardziej ukośne niż dolne, co jakoś podkreślało tajemniczość tej
młodej kobiety, Isabelle de Luna.
Zarumieniła się, gdy goście przedłużali aplauz, i zaczęła się
śmiać, gdy dobrodusznie z niej pokpiwali.
-3-
- Pokaż, czy wreszcie nauczyłaś się mówić gracias! -
wykrzyknął ktoś, przypominając wszystkim, którzy może
zapomnieli, że ona mówi po hiszpańsku raczej z miękkim
akcentem katalońskim niż twardo, tak jak mówią w całej Ameryce
Południowo-Zachodniej .
Uczyniła zadość temu kłopotliwemu żądaniu.
- Gra-cii-as - powiedziała przeciągle, parodiując trudność
wymówienia „c” jak „ts”.
- Pewnie się nauczy, kiedy stuknie jej pięćdziesiątka.
- Nie liczcie na to.
Znów się roześmiała, rozgrzana ich serdecznością. Niektórych
twarzy nie znała - przyjaciele przyjaciół prawdopodobnie - ale tez
byli tu a, z którymi razem dorastała. Te dziewczyny, obecnie
dorosłe kobiety, dzieliły z nią kiedyś takie przeżycie jak wstrząs
wywołany pierwszą menstruacją, niepewność po pierwszym
pocałunku. Ci chłopcy, teraz dorośli mężczyźni, dokuczali jej
kiedyś, mówili, że jest chuda jak patyk, ku jej wielkiemu
zakłopotaniu, chociaż chuda jak patyk nie była. Wszyscy oni
życzliwie przyjęli ją, obcą w Santa Fé, przed wieloma laty i
niezmiernie serdeczną życzliwość okazywali jej nadal.
Ale wśród tych setek osób przybyłych na urodziny Isabelle
zabrakło najważniejszych gości: Tia Flora nie przyjechała bo
staczała teraz straszną bitwę, z góry skazana na przegranie; Nina,
bo prowadziła okrutną wojnę, nie wątpiąc o swoim zwycięstwie. I
nie przyjechał mężczyzna, który zdobył serce Isabelle ale nie
mógł uwolnić jej od lęku.
Zanim Isabelle zdążyła rozwinąć myśl o tych nieobecnych ktos
podał jej laskę. Głosy pełne entuzjazmu ponaglały, żeby dla tych
dzieci, jakimi w najskrytszej głębi ducha pozostają wszyscy
dorośli, strząsnęła laską pińatę zawieszoną na gałęzi ponad jej
głową. Rozejrzała się, czerpiąc z uśmiechów radość i siłę. Na
-4-
uboczu stali Luis i Miranda Duranowie, którzy ją wychowali i byli
dla niej ojcem i matką, chociaż mówiła im po imieniu. Miranda
się uśmiechała, Luis skinął ręką i przytaknął, co znaczyło:
„Śmiało, strząśnij!”
Zachęcona, podniosła laskę i zamierzyła się na dyndającego
przed nią osiołka wykonanego ręcznie z papier-máche. Uderzyła
go raz. Drugi raz. I trzeci. Dopiero wtedy pękł, posypały się z
niego błyskotki i cukierki.
- Wypowiedz życzenie! - zawołała jedna z dawnych koleżanek
machając zwojem różnokolorowych serpentyn, podczas gdy
wrzaskliwie domagano się prezencików z pińaty.
- A czegóż jeszcze ona mogłaby sobie życzyć? - zapytała inna
dawna koleżanka, raczej ze zdumieniem niż z przekąsem. -Ma
wszystko.
Słysząc to, Isabelle się skrzywiła. Rzeczywiście wydaje się, że
ma wszystko. Talent, sławę międzynarodową, konto w banku
godne pozazdroszczenia, mieszkanie na przedmieściu i pracownię
w śródmieściu Nowego Jorku, siedzibę swego rodu w Barcelonie
w Hiszpanii i prywatną casitę tutaj w hotelu La Casa. Obrazy jej
pędzla wiszą w prestiżowych muzeach na całym świecie. Jej
fotografie były już na okładkach wszystkich poważniejszych
magazynów w Stanach Zjednoczonych i w Europie - poczynając
od „Vogue”, „Newsweeka” i na „Paris Matchu” i „Tatlerze”
kończąc. Wywiady z nią przeprowadzali tacy luminarze mediów
jak Barbara Walters, Ted Voppel, Sam Donaldson i David Frost.
Nawet w telewizyjnym programie Oprah Winfrey wypełniła całą
godzinę. Isabelle de Luna, enfant incroyable w świecie sztuki,
najbardziej przystępna i zrozumiała, zmysłowa i wrażliwa
malarka, jaką wydała Ameryka od czasów Georgii O'Keeffe.
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin