Tajemnica Gaudiego A5 ilustr.doc

(5843 KB) Pobierz
Tajemnica Gaudiego




Esteban Martin & Andreu Carranza

Tajemnica Gaudiego

 

Przełożyli: Katarzyna Okrasko i Carlos Marrodán Casas

Tytuł oryginału: La clave Gaudi

Wydanie oryginalne 2007

Wydanie polskie 2011

 

Antonio Gaudi, artysta niezwykły, człowiek ogromnej skromności i religijności, w dziełach projektowanych i budowanych na wzór wielkiego Bożego projektu, skrywa w rzeczywistości relikwię wyjaśniającą tajemnicę proroctwa sprzed tysiącleci. Jnan Givell dożywający swoich dni w jednym z barcelońskich domów dla starców usiłuje wyjawić swojej wnuczce Marii szereg tajemnic związanych z jego mistrzem Antonio Gaudim. Chaotyczne wyznanie chorego starca Maria uznaje początkowo za całkowity bełkot. Dość szybko jednak pojmuje, że dzięki tym wyznaniom stała się powierniczką tajemnicy, którą odszyfrować może, wnikliwie analizując poszczególne dzieła Antonio Gaudiego, szczególnie zaś kościoła Sagrada Familia. Śmierć dziadka i kilku osób z nim związanych uświadamiają Marii, że sama stała się celem morderczej sekty, która w 1926 r., pozorując wypadek, zamordowała Antonio Gaudiego.

 

Spis treści:

Część pierwsza. Rycerz.              4

Część druga. Mistrz.              57

Część trzecia. Relikwia.              100

Część czwarta. Żółw.              128

Część piąta. Bestia z Trzeciej Bramy.              254

Część szósta. Gamma.              296

Podziękowania.              438


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kościół Sagrada Familia jest dziełem znajdującym się w rękach Boga i uzależnionym od woli ludu...

Opatrzność, zgodnie z najwyższym zamysłem, poprowadzi dzieło do końca.

Wnętrze świątyni będzie jak las.

Antonio Gaudi

 


Część pierwsza. Rycerz.

1.

Barcelona, 6 czerwca 1926 roku

- To ma wyglądać na wypadek, zrozumiano? - odezwał się bezdźwięcznym głosem człowiek w masce.

- Bez obaw, Asmodeuszu. Będzie tak, jak rozkażesz - skwapliwie przytaknął jeden z dwóch bojaźliwie wyprężonych przed nim osobników.

Obaj stawili się w krypcie o godzinie wyznaczonej przez tego, którego nazywali Asmodeuszem. Odziani w czarne wełniane habity, nakryli głowy wielkimi kapturami. Następnie skierowali się ku ołtarzowi, pięciokątowi wyrzeźbionemu w bloku czarnego marmuru, przy którym Asmodeusz już na nich czekał. Krypta w piwnicach słynnego budynku Siete Puertas oświetlona była przez umieszczone na ścianach maleńkie ogarki, których niebieskawe płomyki przydawały całemu pomieszczeniu upiornego charakteru. Dwa kandelabry po bokach ołtarza rzucały światło na postać Asmodeusza przygotowującego kielich do ceremonii. Ostrożnie postawił naczynie na ołtarzu, po czym utkwił wzrok w zakapturzonych przybyszach. W skąpym świetle rozbłysła wenecka maska karnawałowa. Osłaniała twarz, której żaden z Ludzi Kroksztynów nigdy nie ujrzał. Nieznacznym ruchem prawej ręki dał im znak, że już mogą mówić.

- Śledzimy go, tak jak pan rozkazał. Stary zawsze pokonuje tę samą trasę. Wychodzi ze swej pracowni mniej więcej o siedemnastej trzydzieści i udaje się do kościoła San Felipe Neri - powiedział wyższy ze zbirów.

- Całkiem niezły spacerek.

- Stary uważa, że to dobrze mu robi na reumatyzm - dodał drugi.

Był bardziej korpulentny od swego towarzysza, ale głos miał bardziej piskliwy, zupełnie nielicujący z przerażającym wyrazem jego twarzy. Mimo uderzających różnic można było jednak dostrzec w obu coś wspólnego. Jakby zło zawsze odlewało tę samą twarz.

- Idzie Gran Vía do Bailen, przechodzi przez ulicę, tuż przy placu Tetuán, następnie Urquinaona, potem ulicą Fontanella idzie aż do Puerta del Ángel. Stamtąd dalej ulicą Arcs, placem Nova, ulicą Bisbe, zaułkiem Sant Sever i, jak już mówiliśmy, dochodzi do San Felipe Neri - powiedział ten niższy i spojrzał na swego towarzysza, by ten ewentualnie coś dodał.

- Stary siedzi w oratorium aż do zamknięcia kościoła. A później wraca tą samą drogą...

- Ale kiedy jest już na placu Urquinaona, zatrzymuje się przy kiosku i kupuje popołudniowe wydanie „La Veu de Catalunya”. I wraca do pracowni - wtrącił krępy.

- Mniej więcej o dziesiątej w nocy - zakończył wyższy.

Gdyby mogli zobaczyć twarz człowieka w masce, ujrzeliby uśmiech zadowolenia. Dobra robota, bez wątpienia. Nie pomylił się, wybierając właśnie ich spośród Ludzi Kroksztynów.

- Kto by pomyślał, że stary stanie się aż takim dewotem? Nie do wiary. Odwiedza kogoś?

- Ojca Agustina Masa, w kościele San Felipe Neri.

- To jego duchowy przewodnik - potwierdził ten o piskliwym głosie.

- Wybrałem was, bo jesteście najlepsi. Tu nie ma miejsca na błąd.

- Może pan być spokojny - powiedział ten wyższy.

W wyrazie twarzy krępego pojawiła się niepewność. Nie uszło to uwagi Asmodeusza.

- Jakiś problem?

- Dzieciak.

- Dzieciak?

- No, dziecko. Od kilku dni staremu towarzyszy dziecko. Mieszka z nim w pracowni, sprawdziliśmy to.

- Od dawna?

- Od kilku miesięcy.

- A dokładnie?

- Od roku prawie... od jedenastu miesięcy.

- A co robi dziecko w pracowni tego zwariowanego starucha?

W trakcie ich rozmowy wciąż nadchodzili kolejni zakapturzeni. Zajmowali miejsca w ustalonym szyku, w kilkumetrowej odległości od dwóch zbirów rozmawiających z Asmodeuszem. Stawali na tworzących szachownicę czarnych i białych płytach, recytując niezrozumiałe słowa, które w miarę powtarzania nabierały coraz potężniejszego i głębszego brzmienia, jakby wydobywały się nie z ludzkich ust, lecz prosto z głębin ziemi.

Asmodeusz ponowił pytanie szeptem, jakby kierował je wyłącznie do siebie:

- Co w pracowni tego zwariowanego starucha robi dzieciak?

Oprych o piskliwym głosie usiłował zbagatelizować pytanie:

- Czasami wałęsają się bez celu, a wieczorem stary bierze dzieciaka na mszę. Wydaje mi się, że nie musimy przejmować się tym małym. Możemy...

- Nie! - uciął Asmodeusz. - Dwa wypadki wzbudziłyby za dużo podejrzeń.

- O dzieciaka proszę się nie martwić, już my to załatwimy. Przecież to tylko dzieciak.

- Jakaś rodzina?

- Chyba nie. Stary do niedawna mieszkał w pracowni sam jak pustelnik. To dziwak.

- Straszne dziwaczydło! Niczego w życiu nie osiągnął. Mam nadzieję, że jutro wieczorem oddacie jego Bogu tę biedną duszę. I przyniesiecie mi jego sekret.

- Zawsze nosi go przy sobie? - zapytał właściciel piskliwego głosu.

- Zawsze. Nawet śpi z nim - potwierdził Asmodeusz. - Skończcie z nim, przeszukajcie i przynieście mi jego sekret. Czasu będziecie mieli mało, niemniej zanim zgromadzi się tłum ciekawskich, powinniście zdążyć. Nie wolno wam popełnić żadnego błędu. Żadnego!

- I żadnego nie popełnimy. Proszę nam zaufać.

- Taką mam nadzieję.

Oni też ją żywili. We własnym interesie. Aż nadto dobrze wiedzieli, że Asmodeusz nigdy nie wybacza błędu.

- Dei Par! Dei Par! Dei Par!

Dwudziestu zakapturzonych powtarzało za swoim przywódcą. Dziwna modlitwa nabierała intensywności. Początkowa prośba przeistoczyła się w wyczerpujące agonalne zawodzenie. W błagalne nawoływanie kogoś o absurdalnym imieniu przez grupę szaleńców...

- Dei Par!

Asmodeusz wyciągnął dłoń w stronę opryszków. Obaj pocałowali pierścień z pięciokątnym czarnym onyksem, symbolem jego władzy. Kiedy modlitewna ekstaza przeszła w niemal zwierzęcy skowyt, jeden i drugi zbir zanurzyli dłonie we krwi wlanej do metalowego naczynia, które Asmodeusz jeszcze przed chwilą trzymał w rękach. Następnie wszyscy zgromadzeni w idealnym porządku zaczęli podchodzić do ołtarza, by śladem pierwszych dwóch ofiarników zanurzyć dłonie w czarnym metalowym kielichu.

Błagalna modlitwa osiągnęła apogeum. Zakapturzeni zaczęli kiwać się rytmicznie, unosząc zarazem dłonie ku twarzom i rozmazując na nich krew.

Asmodeusz przemówił beznamiętnym głosem, ciemne morze rozstąpiło się i obaj złoczyńcy opuścili kryptę, maszerując w szpalerze ludzi w kapturach i zostawiając za sobą ślady krwi. Mieli misję do spełnienia. A gdy przeszli, ciemne fale zaczęły się za nimi z powrotem zlewać i zatapiać kryptę. Zgromadzeni płakali, wykrzykiwali imię, padając na kolana, a następnie rozciągnięci na posadzce niczym nawiedzeni przez obłędną siłę wylizywali ślady krwi pozostawione tu przez obu wybrańców.

- Dei Par! Dei Par!

Niebawem mężczyzna zwany Asmodeuszem został w krypcie sam. Nareszcie, nareszcie sekret trafi do jego rąk. Po tylu wiekach. Stary dziwak mógłby należeć do jego najlepszych ludzi, ale nie można służyć i Bogu, i diabłu jednocześnie. Już w szkole zaczął zgłębiać tajniki pradawnej wiedzy, tajemną sztukę budowniczych. To w owym już czasie Kroksztyni usiłowali zwerbować go do swoich szeregów, ale odmówił wstąpienia do ich bractwa. Wrogowie Kroksztynów, Siedmiu Rycerzy Moria, przeciągnęli go na swoją stronę, A później, chroniony i prowadzony przez swego potężnego mecenasa, będąc już w posiadaniu sekretu, stał się najlepszym wśród najlepszych i zarazem powiernikiem największej z tajemnic.

Ale Ludzie Kroksztyni nie spuszczali go z oka i przez lata czujnie obserwowali każdy jego ruch. Stary otrzymał dar, doznał objawienia i dostał rozkaz ukończenia Wielkiego Dzieła. Kroksztyni robili wszystko, by mu to uniemożliwić. Jak Mojżesz, stary nigdy nie dotrze do ziemi obiecanej. Nigdy nie będzie żadnej ziemi obiecanej. Asmodeusz wiedział, jak daleko stary zaszedł. Całe życie poświęcił jednej idei i dla niej pracował. I idea miała się niebawem spełnić. Nakreślił mapę, przez lata realizował swój projekt, znał prawidłową lokalizację, punkty, współrzędne, struktury, kombinację właściwych symboli, język sekretów. Ludzie Kroksztyni nie nękali go przez te lata, ale podstawieni szpiedzy nieustannie donosili o postępach. Nawet pomagali mu. Stary, nie mając o tym pojęcia, pracował również dla nich. Oni wiedzieli od początku, kiedy i gdzie odbyło się przekazanie.

Teraz nadeszła pora śmierci.

Dei Par - myślał Asmodeusz. - Bogowie równi sobie. Barcelona, miasto odwiecznego dualizmu. Założona przez Herkulesa: słońce, światło, i zarazem przez księżyc, Tanit, ciemność. Miasto wybrane. Dei Par. Nadeszła nasza pora.

Asmodeusz do perfekcji opanował umiejętność ukrywania swej prawdziwej tożsamości, bo była to sprawa życia lub śmierci. On jeden miał dostęp do tajemnych przejść. Odczekał chwilę, by ostatecznie upewnić się, że tylko on pozostał w podziemiach. Niebawem odzyska wygląd czcigodnego obywatela. Owinąwszy się ciemną opończą i ściskając laskę w lewej ręce, opuścił kryptę. Przed budynkiem czekało nań dwóch członków jego osobistej ochrony. Szofer otworzył drzwiczki zaparkowanej na chodniku limuzyny, a Asmodeusz wykonał nieznaczny gest ręką, który został w mig pojęty. Ledwie odszedł, gdy sparaliżował go ogłuszający huk, po którym rozległy się strzały i krzyki. Obaj członkowie eskorty wyskoczyli natychmiast na środek ulicy, by równie szybko zawrócić, uspokajająco gestykulując rękoma.

- To związkowcy. Widocznie dzisiaj mają akcję. Na spacer jest zbyt niebezpiecznie. To strefa ich działań. Lepiej jednak wsiąść do auta.

Barcelona była niebezpiecznym miastem, co do tego nie miał najmniejszej wątpliwości, jednak Asmodeusz wolał czasami wrócić do domu piechotą i bez eskorty, niezależnie od niebezpieczeństwa. Ale ta noc była wyjątkowa, musiał, taką czuł potrzebę, przejść się bez obstawy, zupełnie sam, poczuć w nozdrzach woń niebezpieczeństwa, zgubić się w mroku. Chciał poczuć moc ciemności; wspomnieć stare czasy, kiedy na imię miał Bitrú i był jedynie księciem pretendującym zaledwie do tego, by stać się nowym Asmodeuszem. Zawsze tak było, od wieków. Teraz jego poprzednie miejsce zajmował inny Bitrú; inny książę, który niebawem przeistoczy się w nowego Asmodeusza.

Noc natychmiast wchłonęła jego postać. O tej porze na ulicach napotkać mógł jedynie nadmorską mgłę, portowy odór napływający z Barcelonety i kilka starych kurew. Na chwilę skrył się w bramie, odczekał parę minut i ponownie założył maskę. Ruszył w dalszą drogę, nie opuszczając podcieni. Zapowiadało się upalne lato. Spojrzał ku budynkowi giełdy, po drugiej stronie alei Isabel II. Ani żywego ducha. O tej porze ta część Barcelony przeistaczała się w miasto cieni. Uwielbiał tę chwilę. Właśnie o tym rozmyślał, gdy nagle poczuł, że ktoś czepia się jego ramienia.

- Może się ze mną zabawisz, koteczku?

Odwrócił się i ze wstrętem odsunął. Stała przy nim, niemal się o niego ocierała bezwstydnie, karykatura kobiety, brudny i cuchnący pokurcz, siedlisko wszystkich możliwych chorób.

- Puszczaj!

- Takiś brzydal, że musisz sobie twarzyczkę zakrywać? Bardzo lubię takich zboczonych facetów.

Plaza Real, latarnia z wężem

 

Pomyślał, że najchętniej by ją zabił. Ale uratował ją wstręt, jaki w nim wzbudzała. Szybko się oddalił.

Przeszedł przez ulicę Avinyó i po paru minutach doszedł do Plaza Real.

Chciał zobaczyć je raz jeszcze.

Skierował się ku środkowi placu. Pośród palm, na kamiennej podstawie, stały dwie sześcioramienne latarnie z lampami z brązu, żelaza i szkła. Uniósł laskę i z całej siły zaczął walić w bestię wykutą na jednej z nich: owijającego się wokół latarni węża. Echo uderzeń rozniosło się po placu.

- E, ty tam, a co masz do tej cholernej latarni?

Odwrócił się i ujrzał pijaka, który zataczając się, bełkotał, by zostawił latarnię w spokoju. Pijak usiłował bacznie mu się przyjrzeć.

Oczy napastnika były ostatnią rzeczą, którą ów nieszczęśnik ujrzał w życiu. Strach sparaliżował go. Asmodeusz zdecydowanym ruchem pociągnął za rękojeść laski i pchnął. Ostrze ukrytej w lasce szpady trafiło prosto w serce ofiary.

Uśmiechnął się z satysfakcją. Tej nocy będzie dobrze spać.


2.

6 czerwca 2006 roku

Juan Givell czuł się jak jaszczurka w słońcu. Siedząc na ławce w ogrodzie domu opieki, zastanawiał się, czy wszystko, co przebiegało mu w myślach, było tylko snem, czy też wymyślił to albo przeżył kiedykolwiek. Miał dziewięćdziesiąt dwa lata, przynajmniej tak usłyszał dziś rano. A może wczoraj? Nie był pewien. Jego umysł przypominał lot rybitwy. W każdym razie w słońcu czuł się szczęśliwy. Na ławce. W ogrodzie. Ta młoda pielęgniarka ubrana na biało zostawiła go tu, na ulubionej ławce, jak każdego ranka.

- Wygodnie tu panu?

- Tak, moje dziecko, jak masz na imię?

- Eulalia.

- Ładnie. Jak nasza święta patronka Barcelony. Poniosła śmierć męczeńską z rozkazu Dacjana w roku 304; w czasie prześladowań zadekretowanych przez Dioklecjana. Jej dzień obchodzimy dwunastego lutego.

Te przebłyski świadomości zawsze zaskakiwały pielęgniarkę.

- To moja ławka, prawda? - zapytał starzec.

- Tak, ta sama co zwykle.

- Tak, lubię tę ławkę; dobrze się na niej czuję.

- Wiem, wiem. Gdyby mnie pan potrzebował, jestem w pobliżu.

- Dziękuję, dziecko.

- Nie ma za co.

Pielęgniarka zbierała się już do odejścia, kiedy Juan Givell zapytał:

- Jak masz na imię, dziecko.

- Eulalia... jak święta. No wie pan, patronka Barcelony zamęczona przez Dacjana.

- Tak, tak, piękna historia. I straszna.

Eulalia Pons odeszła zasmucona. Pracowała w tym domu od dwóch lat, ale za nic nie była w stanie się przyzwyczaić. Skąd się bierze ta ludzka degradacja? Jaki to ma sens? Co innego wiedzieć, że dotyka to niektórych, a co innego stykać się z tym codziennie; zajmować się tymi wszystkimi staruszkami, którzy nie odróżniają swej prawej ręki od lewej. Od momentu gdy zaczęła tu pracować, Eulalia przestała wierzyć w Boga.

Starzec został sam. Poddawał się kołysaniu przeszłości, kiedy ktoś usiadł obok niego.

- Chcesz cukierka? Lubiłeś je, kiedy byłeś małym chłopcem.

Juan spojrzał w lewo na wysokiego i silnego mężczyznę częstującego go cukierkiem; wyglądał na koszykarza. Uśmiechnął się do olbrzyma i sięgnął po cukierka. Odwinął go z opakowania i drżącą ręką uniósł do ust.

- Dobry.

- Wiem. Jak się czujesz, Juan?

- Dobrze, bardzo dobrze. A co z sekretem? Będziemy go ukrywać?

- Nie, Juanie; to było bardzo dawno temu, pamiętasz?

- Nie pamiętam.

Olbrzym wiedział, że starzec teraz kłamie.

- Pamiętasz, wiem o tym. Może nie zawsze, może tylko czasami, ale pamiętasz.

- Ty nie możesz być olbrzymem. Olbrzym jest znacznie starszy od ciebie. Masz taką samą gęstą i ciemną brodę, ale już tyle czasu minęło...

- Nie dla mnie. Dawno temu zawarłem pakt z czasem.

- Na pewno mi się to śni.

- Nie, Juanie, teraz nie śnisz. Może przedtem, ale teraz na pewno nie. Naprawdę jestem tutaj, siedzę obok ciebie.

- I będziemy ukrywać sekret?

- Nie, Juanie, teraz musimy go odzyskać. Nadeszła pora. Musimy zrealizować plan.

W głowie Juana wirowało. Wiedział, że ona, jego wnuczka María, miała dokończyć dzieła. Dlatego olbrzym tu przybył. Ale przez lata usiłował chronić ją przed swoją tajemnicą.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin