Biale pieklo A5.doc

(2038 KB) Pobierz
Białe piekło




M. J. McGrath

(Melanie McGrath)

Białe piekło

 

 

Przełożyła: Agnieszka Ewa Hoffmann

Tytuł oryginalny: White Heat: An Edie Kiglatuk Mystery

Rok pierwszego wydania: 2011

Rok pierwszego wydania polskiego: 2014

 

 

Edie Kiglatuk, pół Innuitka, pół biała, jest najlepszą przewodniczką w dalekim zakątku Arktyki. Jednak nie cieszy się szacunkiem starszyzny rządzącej w izolowanej społeczności tubylców na Wyspie Ellesmere'a. Podczas prowadzonej przez nią wyprawy jeden z uczestników zostaje śmiertelnie postrzelony. W tym samym czasie bliska jej osoba popełnia samobójstwo. Choć te wydarzenia na pozór nie wiążą się ze sobą, Edie podejrzewa, że jest inaczej. Postanawia sama znaleźć rozwiązanie tej sprawy. W tym celu musi jednak opuścić swoją wioskę i wyruszyć na dalekie krańce tundry.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Simona Bookera


ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Edie Kiglatuk położyła kawałek lodu na palniku, by go stopić na herbatę. Zastanawiała się, dlaczego prowadzona przez nią wyprawa łowiecka okazała się porażką. Przede wszystkim ci dwaj mężczyźni, z którymi miała do czynienia tym razem, do niczego się nie nadawali. Poza tym ani Feliks Wagner, ani jego asystent, Andy Taylor, najwyraźniej nie przejmowali się, czy uda im się coś ustrzelić. Ostatnie dwa dni spędzili głównie na gapieniu się w mapy i robieniu zapisków w notatnikach. Może przywiodła ich tu tylko fascynacja kołem podbiegunowym; może chcieli zasmakować prawdziwego, dzikiego życia wśród Eskimosów, jak to obiecywała broszura reklamowa. Mimo wszystko, pomyślała Edie, jeżeli nie uda im się zdobyć czegoś do jedzenia, to długo nie pożyją.

Nalała wrzącej wody do termosu, do którego wcześniej wsypała qungik. Biali ludzie nazywali to herbatą labradorską. Resztę wody zostawiła dla siebie. Aby znaleźć rosnący w tundrze qungik, trzeba było udać się trzy tysiące kilometrów na południe od Umingmak Nuna, Wyspy Ellesmere'a, na której właśnie się znajdowali. Z jakiegoś powodu jednak południowcy sądzili, że herbata labradorska jest bardziej autentyczna, więc Edie zawsze podawała ją swoim klientom podczas wypraw. Sama wolała pić English Breakfast, przygotowaną na wodzie z lodowca, mocno posłodzoną cukrem i wzbogaconą odrobiną foczego sadła. Zresztą rodzaj herbaty był nieistotny, liczyło się to, że woda pochodziła ze stopionej góry lodowej. Jeden z jej klientów powiedział kiedyś, że woda na południu zdążyła przelać się przez jelita dinozaura, zanim trafiła do kranów - za to woda lodowcowa właściwie od samego zarania dziejów spoczywała w zamarzniętej postaci, nietknięta przez żadne zwierzę i żadnego człowieka. „Kolejny powód, dla którego południowcy byli gotowi wyłożyć dziesiątki tysięcy dolarów, żeby pojechać tak daleko na północ”, pomyślała Edie. W przypadku Wagnera i Taylora na pewno nie chodziło o polowanie.

Już wkrótce obaj mieli na własnej skórze poznać Arktykę, o jakiej nawet nie śnili. Na razie jednak o tym nie wiedzieli. Gdy Edie przygotowywała herbatę, wiatr zmienił kierunek; ze wschodu, znad grenlandzkiej czapy lodowej, nadciągały podmuchy szkwału, zapowiadając zbliżającą się śnieżycę. Miała nadejść wkrótce, ale zostało jeszcze wystarczająco dużo czasu, by nalać herbaty do termosów i wrócić na żwirową plażę, gdzie przewodniczka zostawiła swych podopiecznych, aby rozbili obóz.

Wrzuciła kolejny kawałek lodu do puszki i sięgnęła do plecaka po kawałek igunaqu. Odkroiła kilka plastrów sfermentowanego jelita morsa. Żucie igunaqu zajmowało trochę czasu, na czym zresztą częściowo polegał jego sens. Powoli wgryzając się zębami w mięso, kobieta znów wróciła myślami do pieniędzy, a stamtąd do swego pasierba, Joego Inukpuka. To właśnie z jego powodu znajdowała się na wyspie w towarzystwie dwóch mężczyzn, którzy nie potrafili strzelać. W dodatku jeden z nich, ten chuderlawy asystent, Andy Taylor, był wyjątkowo nieznośny. Jako przewodniczka zarabiała lepiej niż jako nauczycielka w szkole, gdzie spędzała pozostałą część swojego czasu, a Joe potrzebował pieniędzy, żeby zrobić dyplom pielęgniarza. Nie mógł liczyć na żadną pomoc ze strony Sammy’ego, swego ojca i byłego męża Edie, ani też od swej matki, Minnie. Nie było rady, tylko ona mogła mu pomóc finansowo. Kobieta rzadko kiedy się bała - niełatwo jest przestraszyć kogoś, kto kiedyś polował na niedźwiedzie polarne - ale przerażało ją to, jak bardzo pragnęła, by Joe mógł pojechać do szkoły. Arktyka pełna była wykwalifikowanych qalunaatów, białych lekarzy, białych pielęgniarzy, prawników czy inżynierów. Większość z nich była zresztą całkiem w porządku, ale nadszedł czas, by Inuici również zaczęli się kształcić. Joe był wystarczająco bystry i wyglądało na to, że mu zależy. Edie była przekonana, że odrobina szczęścia do klientów i gospodarności pozwoli jej zebrać w ciągu lata fundusze potrzebne na opłacenie czesnego za pierwszy rok. Prowadzenie polowań nie było zresztą niczym trudnym; trochę jakby wyruszała w trasę z dwójką maluchów. Znała tę okolicę lepiej, niż własną kieszeń; znała na pamięć każdy lodowiec, każdy fiord i każdy oz w promieniu ośmiuset kilometrów. I w promieniu ośmiuset kilometrów nie było nikogo, kto dorównywałby jej jako myśliwy.

Gdy lód roztopił się do końca, Edie odkręciła korek pierwszego termosu. Nagle półmrok rozdarł ostry, świszczący huk. Zaskoczona wypuściła termos z rąk. Gorący płyn rozprysnął się w powietrzu i zastygł, opadając na ziemię setkami lodowych, drżących kryształów. Jako łowca, przewodniczka natychmiast rozpoznała niespodziewany dźwięk, charakterystyczny odgłos naboju siedmiomilimetrowego wystrzelonego z myśliwskiej strzelby, na przykład Remington 700. Taką właśnie broń mieli ze sobą jej podopieczni.

Edie zmrużyła oczy i spojrzała w dal, szukając jakiejś wskazówki. Plażę jednak zasłaniała góra lodowa. Nieco dalej na wschód rozciągała się ogromna, pusta, bezlitosna tundra. Podmuch wiatru rozwiał mgłę lodową unoszącą się nad ziemią. Edie poczuła przypływ irytacji. Co ci dwaj qalunaaci sobie wyobrażają? Przecież mieli rozbić obóz. Zachciało im się strzelać do zwierzyny? Raczej mało prawdopodobne, zważywszy na ich ogólny brak entuzjazmu. Może jakiś niedźwiedź zanadto się zbliżył i wystrzelili ostrzegawczo w powietrze, chociaż w takim przypadku jej pies, Grubogłowy, zareagowałby pierwszy. Był bardzo wrażliwy na zapach niedźwiedzia i potrafił go wyczuć z odległości dwóch kilometrów. Edie nie miała wyjścia, musiała dowiedzieć się, co się stało. Odpowiadała za swoich podopiecznych, dopóki znajdowali się z dala od osady w Autisaq. A ostatnimi czasy przewodniczka bardzo poważnie traktowała swoje obowiązki.

Podniosła termos, zła na siebie, że upuściła go i wylała wodę. Sprawdziła strzelbę i ruszyła przez głębokie zaspy w kierunku skutera śnieżnego. Szła równym, spokojnym tempem. Grubogłowy, uwiązany przy przyczepie, podniósł łeb i zamachał ogonem. Gdyby wyczuł chociaż ślad zapachu niedźwiedzia, już dawno zdążyłby oszaleć. Edie pogłaskała psa i zdjęła naczynia z pleców. Gdy pakowała je pod płachtę, krótki, zduszony okrzyk przeleciał koło jej ucha i odbił się od dryfującej po morzu kry. Grubogłowy zaczął szczekać. Kobieta poczuła, jak sztywnieją jej mięśnie, a serce zaczyna walić jak oszalałe. Do tej pory nie przeszło jej przez myśl, że ktoś może być ranny.

Jakiś głos wołał o pomoc. Któryś z tych cholernych idiotów najwyraźniej zapomniał, że w trasie trzeba zachowywać ciszę. Krzyk mógł wywołać lawinę suchego śniegu albo sprawić, że ściana lodu osunie się wprost na nieostrożnego delikwenta i wszystkich wokoło. Mógł przyciągnąć uwagę polującego nieopodal niedźwiedzia. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie krzyknąć do tego idioty, żeby przestał wrzeszczeć. Wiatr wiał jednak od strony jej podopiecznych. Głos poniósłby się w przeciwną stronę.

Syknęła na psa, żeby się zamknął.

- Ikuliaq! - powiedziała do siebie. - Uspokój się!

Któryś z mężczyzn musiał mieć wypadek. Czasem się to zdarzało. Pracowała jako przewodniczka od dwunastu lat; widziała więcej wypadków, niż można znaleźć pstrągów na tarlisku. Mieli rozbuchane do granic możliwości ego i byli po raz pierwszy w Arktyce, objuczeni po uszy nowoczesnym sprzętem i nadmierną pewnością siebie. Nie wiedzieli przy tym, jak korzystać z jednego ani z drugiego. Sądzili, że będzie dokładnie tak samo, jak na polowaniu na kaczki w Iowa, na które wybrali się podczas ostatniego Święta Dziękczynienia, czy na noworocznym uboju jeleni w Wyoming. A potem wychodzili na skute lodem morze i nic już nie było takie proste. Może same niedźwiedzie nie zdołałyby ich wystarczająco przestraszyć, ale przeszywający mróz, bezlitosny wiatr, ostre słońce i nieustający ryk Arktyki nadszarpnął morale niejednemu śmiałkowi. Próbowali więc ukryć strach pod płaszczykiem nonszalanckiej brawury doprawionej alkoholem. I wtedy dochodziło do wypadków.

Odpaliła skuter i okrążyła górę lodową, po czym przecięła wzgórze tuniqu, grubego lodu ciśnieniowego. Jechała pod wiatr, który sypał kryształki lodu w jej twarz i oczy. Gdy założyła gogle, igiełki przeniosły się na delikatną skórę wokół ust. Edie czuła się niemal jak laleczka voodoo, którą oglądała kiedyś w telewizji. Powtarzała sobie, że jeżeli nikt nie jest ciężko ranny, to będą mogli przeczekać burzę i wezwać pomoc, kiedy pogoda już się uspokoi. Wybuduje schron śnieżny, żeby było im ciepło, a poza tym ma apteczkę i wystarczająco dużo wiedzy, żeby ją dobrze wykorzystać.

Przez chwilę zastanawiała się, co starszyzna pomyśli o tym wypadku. Poza Sammym właściwie nikt nie pochwalał pomysłu, żeby kobieta została przewodnikiem. Stale szukali powodów, żeby zabrać jej licencję. Jak dotąd, nie udało im się nic wskórać. Dobrze wiedzieli, tak jak zresztą i ona, że jest najlepszym przewodnikiem na całym kole podbiegunowym. Nigdy jeszcze nie straciła ani jednego człowieka, nie mówiąc już o qualunaacie.

Nawet nie zauważyła, kiedy wjechała na warstwę wyboistego lodu. Wstrząsy przywołały ją do porządku. Jak mówił jej dziadek Eliasz, gdybanie to choroba białych. Z drugiej strony, Edie była w połowie biała, więc może nie mogła nic na to poradzić. Tak czy siak, teraz w niczym jej to nie pomoże. Jeżeli ma jakoś zaradzić tej sytuacji, musi skupić się na tym, co działo się tu i teraz. Na kole podbiegunowym nie ma miejsca na nic poza chwilą obecną.

Po drugiej stronie wzgórza ciśnieniowego ujrzała wynurzającą się z mroku ludzką sylwetkę. To ten chudzielec, asystent Wagnera. Edie przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć jego imienia. Przypominał jej Flipa z duetu Flip i Flap, ale był pozbawiony jakiegokolwiek uroku. Andy, Andy Taylor, tak się nazywał. Machał do niej jak oszalały. Gdy skierowała się na żwirową plażę, podbiegł z powrotem do swojego szefa, który leżał wyciągnięty na plecach. Edie zaparkowała skuter przy lodowej wydmie i ruszyła przez pokryte śniegiem łupkowe skały. Taylor dalej machał rękami, pospieszając ją, dupek jeden. Przewodniczka wciąż szła równym tempem. Bieg równa się pot równa się hipotermia. Facet twierdził, że był kiedyś na Alasce. I nawet tyle się tam nie dowiedział?

Zbliżając się, zdała sobie sprawę, że jest dużo gorzej, niż sobie wyobrażała. Myśli wirowały jej w głowie z tak zawrotną prędkością, że musiała na chwilę zamknąć oczy i się zastanowić. Nagle zrozumiała panikę Taylora. Ranny mężczyzna się nie ruszał. Pod jego prawym ramieniem zbierała się duża kałuża gorącej krwi, roztapiając leżący dokoła śnieg i zastygając w purpurowym sorbecie. W powietrzu unosiła się cienka strużka pary, a od czasu do czasu z leżącego na śniegu ciała dobiegał dziwny, bulgoczący dźwięk.

- Co się stało?

- Byłem po drugiej stronie. - Z ust Taylora popłynął potok słów. - Usłyszałem wystrzał, przybiegłem. - Machnął ręką w kierunku śladów, które znikały pod podmuchami wiatru. - Zobacz, zobacz co z nim.

„Myśl, kobieto”. Pomimo towarzystwa - a może właśnie z jego powodu - czuła się zdana całkowicie na siebie. Po pierwsze, musiała zadzwonić przez telefon satelitarny do Roberta Patmy albo do Joego. Do kochanego Joego, który od roku był wolontariuszem w klinice Patmy i umiał już tyle, co jego szef. Spojrzała na rannego. Nie, jak się nad tym chwilę zastanowić, to najpierw musi zatamować krwawienie.

Wróciła do skutera, wyjęła apteczkę, i przedarła się z powrotem przez pokrytą śniegiem plażę. Taylor klęczał obok Feliksa Wagnera z wyrazem przerażenia na twarzy. Przebierał dłońmi po ciele rannego, rozluźniając materiał opinającej go parki. Edie uklękła obok niego i gestem dłoni kazała mu się przesunąć.

- Ten strzał wziął się znikąd, przysięgam. - Głos Taylora był wysoki i płaczliwy. Przez jego twarz przebiegł jakiś skurcz, jakaś nagła rozpacz. Powtórzył swoje słowa, jakby wyczuwając, że nie mogą być one prawdą. - Znikąd. - Pokręcił głową. Spod kaptura mignął diamentowy kolczyk. Światło załamało się na nim, spowijając twarz chudego mężczyzny zimnym blaskiem.

Edie jeszcze nigdy nie widziała tak ciężko rannego człowieka. Z ust Wagnera wydobywała się piana; mężczyzna oddychał ciężko i przewracał niewidzącymi oczami. Jego twarz nabrała sinego koloru. W powietrzu unosiła się woń uryny, ale Edie nie była w stanie stwierdzić, który z nich się zmoczył. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia. Odsunęła parkę Wagnera i przyjrzała się ranie. Wyglądało to tak, jakby kula przebiła mostek tuż nad sercem. Na szczęście krew nie tyle tryskała, co sączyła się z rany, więc Edie uznała, że pocisk musiał ominąć najważniejsze tętnice. Z tego, co wiedziała o ranach, wynikało, że życiu Wagnera zagrażała teraz przede wszystkim odma płucna. Zwróciła się do Taylora.

- Naprawdę nie widziałeś nikogo ani niczego?

- Ja tego nie zrobiłem, jeżeli o to ci chodzi. - Głos mu się załamał. Wyciągnął dłonie przed siebie, jakby chciał się poddać. - Mówiłem ci, że byłem gdzie indziej, chciałem się odlać.

Przewodniczka spojrzała mu w oczy. Przypomniała sobie, że nie podobał jej się właściwie od chwili, gdy wysiadł z samolotu. Ostatnie kilka minut nie zdołało zmienić jej zdania.

- Do jasnej cholery, ja nie mam z tym nic wspólnego - ciągnął Taylor.

- Mylisz się - powiedziała, przenosząc swą uwagę z powrotem na rannego. - Oboje mamy z tym bardzo wiele wspólnego.

Puls Wagnera był szybki i słaby. Mężczyzna obficie się pocił. Edie widywała czasem zwierzęta w podobnym stanie. To wstrząs. Raczej z tego nie wyjdzie, nawet jeżeli płuco się nie zapadnie. Teraz najważniejsze było jednak, by w końcu zatamować krew i zapewnić mu trochę ciepła. Z uwagi na umiejscowienie rany było raczej mało prawdopodobne, że Wagner sam się postrzelił, ale intuicja podpowiadała Edie, że Taylor też tego nie zrobił. Spojrzała na niego przelotnie. Na jego dłoniach nie było widać żadnych śladów po pociągnięciu za spust; żadnych czerwonych, pulsujących plam wokół kciuka i palca wskazującego. To nie chudzielec strzelał, chyba że Edie bardzo się myliła. Pochyliła się nad raną i oczyściła ją z fragmentów potrzaskanej kości. Skinęła na Taylora, by podszedł bliżej. Wagner dyszał przez chwilę, po czym się uspokoił.

Przez chwilę wyglądało na to, że Taylor zaraz zemdleje.

- Zaciśnij ranę i przytrzymaj, ja pójdę zadzwonić po pomoc.

- Zaciśnij? Ale czym?

- Dłonią, czymkolwiek, co to ma zaznaczenie? - Cholerny kretyn. „Jak musisz, to możesz nawet zrobić to fiutem”, pomyślała kobieta, ściągając z szyi szalik do zatamowania krwotoku. Taylor chwycił go lewą ręką i zrobił, co do niego należało.

- A co, jeśli morderca wróci?

Edie spojrzała na niego surowo.

- Przecież jesteś myśliwym, prawda?

 

* * *

 

Telefon satelitarny schowany był w ocieplanym pokrowcu na dnie kosza, tam, gdzie go zapakowała. Rada starszyzny Autisaq zarządziła, że każdy miejscowy przewodnik, który prowadził ekspedycje z udziałem obcokrajowców, miał zawsze mieć przy sobie telefon. Poza tym Edie nigdy go ze sobą nie zabierała. Mróz sprawiał, że baterie zawodziły, a połączenie często się urywało. Nigdy zresztą nie miała powodu, żeby z niego korzystać. Aż do dziś.

Edie usłyszała głos Sammy’ego. Wzięła głęboki oddech. Dlaczego akurat jej były mąż musiał mieć dzisiaj dyżur? Spojrzała na zegarek. Sammy powiedziałby, że to kolejny zwyczaj południowców. Dochodziła czternasta.

- Mieliśmy wypadek podczas polowania. - Na razie postanowiła nie wchodzić w szczegóły. - Dość poważny. Rana klatki piersiowej. Jeżeli będziemy mieć szczęście, to facet się nie wykrwawi, ale wygląda na to, że może mieć wstrząs. Potrzebny mi Robert Patma i samolot.

- Gdzie jesteście?

- Na Craig. Konkretnie Uimmatisatsaq. Patma wie, gdzie to jest. Joe zabrał go tam kiedyś na ryby.

Sammy wessał powietrze przez zęby. Po odgłosie jego oddechu Edie wiedziała, że kręci głową.

- Nie rozłączaj się, sprawdzę rozkład lotów i prognozę.

Czekając na odpowiedź, Edie zajrzała do kosza.

Wyjęła z niego kawałek poliuretanu i nożem odkroiła z niego niewielki kwadrat.

W słuchawce coś zatrzaskało. Przez chwilę przewodniczka słyszała ciche odgłosy drugiej rozmowy; dwoje ludzi rozmawiało językiem, którego nie rozumiała. W końcu usłyszała głos Sammy’ego.

- Edie, nachodzi śnieżyca.

- Wiem. - Ten człowiek potrafił być wkurzający. - Przelotna, jak to na wiosnę.

- Nie możemy wysłać samolotu, dopóki śnieżyca nie przejdzie.

- A karetka powietrzna z Iqaluit?

- Rozmawiałem z nimi. Wszystkie są zajęte.

Edie zastanowiła się przez chwilę.

- Może wystarczy, że ktoś tu do nas przyjedzie. Robert Patma mógłby wziąć skuter.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Po chwili rozległ się jakiś głos.

- Kigga. - To Joe.

Edie rozluźniła się nieco.

Kiggavituinnaq, sokół. Tak ją nazywał. Zawsze powtarzał, że Edie żyje w swoim własnym świecie, gdzieś pod chmurami. Tak naprawdę nie była już jego macochą, przynajmniej z formalnego punktu widzenia. Ale wciąż nazywał ją Kigga.

- Robert Patma wyjechał wczoraj na południe. Jego matka zginęła w wypadku, ojciec leży w szpitalu. Mieli wysłać kogoś na zastępstwo, ale jak dotąd nikt się nie pojawił.

Edie jęknęła ze zniecierpliwieniem. „Oni”, czyli władze federalne, byli winni wszystkiemu, co działo się wokoło. „Nie wstawili mi nowej szyby w oknie”, albo „Duchy złościły się na moją siostrę, więc nie pozwoliły im wyleczyć jej na czas z gruźlicy”.

- Niech no tylko wyjdzie to na jaw, a Autisaq może się pożegnać z prowadzeniem ekspedycji. - Była zła, ale nie na Roberta, tylko na system, który sprawiał, że ich sytuacja była tak niepewna.

- Wiem, wiem - powiedział Joe zniecierpliwiony. Miał jej za złe, że skupia się na tak nieistotnych rzeczach, choćby przez chwilę. - Ranny oddycha, tak?

- Ledwo. Trzeba go ustabilizować i zatamować krwawienie.

- Masz jakiś plastik?

- Właśnie odcięłam kawałek.

Na moment połączyła ich jakaś energia. Miłość, podziw, może połączenie obu tych uczuć.

- No cóż, zapakuję najpotrzebniejszy sprzęt na skuter kliniki i sam po was przyjadę - powiedział Joe. - W tym czasie, jeżeli śnieżyca minie, wyślą po nas samolot. Rób to, co robisz i nie dawaj mu nic do jedzenia ani picia. - Jego głos stał się bardziej przyjazny. - Kigga, cokolwiek zrobisz, i tak nic gorszego już się nie stanie.

- Joe... - Chciała powiedzieć pasierbowi, żeby na siebie uważał, ale on zdążył się już rozłączyć.

Edie wróciła do mężczyzn, zdjęła worek biwakowy z sań Taylora i rozłożyła go nad rannym mężczyzną. Zaczął padać śnieg. Za dwie godziny rozszaleje się śnieżyca. Kobieta odepchnęła lekko Taylora i pochyliła się nad Wagnerem. Sprawdziła puls i temperaturę, wyjęła kawałek poliuretanu z kieszeni, rozcięła polar rannego nożem i zacisnęła ranę plastikiem. Przez głowę przebiegła jej myśl. Zaledwie trzy dni temu ten krępy, niski mężczyzna sądził, że czeka go przygoda życia; że będzie mógł o niej opowiadać w klubowym barze w rodzinnej Wichicie. Teraz wyglądało na to, że Feliks Wagner już nigdy nie zobaczy nawet drzwi do klubu. Edie odwróciła się do Taylora.

- Musisz pilnować, żeby do rany nie dostało się powietrze. Inaczej płuco może się zapaść. Ja przygotuję nam teraz schronienie. O tej porze roku śnieżyce są bardzo gwałtowne, worek biwakowy nam nie starczy. Gdyby coś się działo, to mnie zawołaj, okej?

- Nie zamierzasz szukać tego, który strzelał? - zapytał Taylor.

Edie przełknęła złość. Nie było nic gorszego od upierdliwego marudy.

- Słuchaj, chcesz, żeby twój kolega przeżył, czy wolisz bawić się w detektywa?

Taylor westchnął. Edie patrzyła, jak mężczyzna znika pod płachtą. Wsiadła na skuter i pojechała w kierunku starych zasp tuż obok klifu na tyłach plaży, po czym ruszyła w górę stoku, aż na sam szczyt, wypatrując śladów stóp i łusek naboju. Nie zamierzała jednak mówić o niczym Taylorowi. Mimo to wolała upewnić się, że zabójcy nie było już w okolicy. Na pagórku wiatr wiał dużo mocniej niż na dole. Jeżeli snajper zostawił jakiekolwiek ślady, to dawno znikły już one pod grubą warstwą śniegu. Przewodniczka zawróciła. Przejeżdżając obok skalistej wychodni, zauważyła jakiś kształt w śniegu. Nacisnęła hamulce, zeskoczyła ze skutera i cofnęła się kilka metrów. W śniegu widać było zarys śladu buta. Głaz osłonił go przed silnym wiatrem. Edie przyjrzała mu się bliżej, przypominając sobie odcisk butów Taylora.

Wyglądały zupełnie inaczej. Mężczyzna musiał przechodzić tędy całkiem niedawno. Może Wagner? Jeżeli nie, to najprawdopodobniej były to ślady człowieka, który strzelał. Kobieta stała przez chwilę nad odciskiem, zapamiętując ząbkowane brzegi i niewyraźny zarys czegoś, co wyglądało jak niedźwiedź polarny pośrodku podeszwy. Śnieg powoli zamazywał kształt. Edie spojrzała w dal i zobaczyła, jak porywisty wiatr wypełnia pozostałe wgłębienia. Szlak prowadził w kierunku tundry. Morderca dawno zdążył już zniknąć, o ile oczywiście ślady należały do niego.

Edie wróciła na plażę i skupiła się na znalezieniu odpowiedniego śniegu do wzniesienia schronu. Bloki zbyt twardego śniegu nie chciały się ze sobą spajać; jeżeli śnieg był zbyt miękki, schron mógł się zawalić. Kiedyś przeczytała w znalezionym w szkole podręczniku, że najlepszy śnieg do budowania ma gęstość 0,3-0,35 g/cm3 i twardość 150-200 g/cm3. Zapamiętała te liczby dlatego, że wydały jej się kompletnie abstrakcyjne, wręcz absurdalne. W terenie trzeba było sobie samemu przeliczać. Na szczęście udało jej się znaleźć idealny, trójwarstwowy śnieg w zaspie na północnym skraju plaży. Pracowała przez jakiś czas, tnąc bloki śniegu nożem wykonanym z kła morsa, tak by powstały z niego podłużne, prostokątne cegłówki. Rzucała je jedna po drugiej na sanie, po czym przewoziła je partiami spod klifu do miejsca, gdzie czekał na nią Taylor. Zajęło jej to sporo czasu, bo nie chciała się spocić. Gdy skończyła, zanurkowała z powrotem pod płachtę biwaku. Wagner oddychał płytko, cicho.

Sprawdziła podeszwy jego butów. Nie było na nich żadnego niedźwiedzia.

- Dalej krwawi?

Taylor pokręcił głową.

- W takim razie chodź mi pomóc.

Pokazała mu, jak układać śniegowe cegły i jak je uszczelniać. Sama dokopała się do lodu i wygładziła podłoże. Razem wybudowali niewielki, spadzisty tunel, tak żeby ciepłe powietrze nie uciekało ze schronu. Konstrukcja była dość prymitywna, ale Edie była pewna, że się sprawdzi. Wspólnymi siłami przetransportowali Wagnera do środka i położyli go na stercie skór karibu. Edie wyjęła mu z kieszeni białe, plastikowe pióro kulkowe, kieszonkowy nóż i kilka monet. Wrzuciła wszystko do swojej torby, po czym wyszła na zewnątrz, by pozbierać swoje rzeczy i odwiązać Grubogłowego. Wiatr stał się przejmująco zimny, mógł mieć nawet minus czterdzieści pięć stopni, a powietrze zgęstniało od śniegu. Edie postawiła małą, prostą przybudówkę przy schronie, wepchnęła do niej psa i zastawiła wejście. Weszła do środka i nalała do kubków resztkę gorącej herbaty.

- No, to wypijmy za te wspaniałe tarapaty - wzniosła toast, podając naczynie Andyemu Taylorowi.

Mężczyzna spojrzał na nią ponuro. Może jej nie zrozumiał. A może po prostu nią gardził.

- To z Flipa i Flapa.

- Wiem o tym. - Taylor pokręcił głową, cmokając niczym oburzona kaczka, której ktoś zakłócił spokój.

- Cholera, czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak bardzo nie na miejscu są te żarty?

Edie zmarszczyła nos i wlepiła wzrok w dłonie. Nie na miejscu, jak dupa morsa. Ledwie powstrzymała się, by go nie uderzyć. Gdyby był Inukiem, już dawno rozkwasiłaby mu nos. W takich sytuacjach opowiadało się historie, piło gorącą herbatę i żartowało. Takie drobiazgi trzymały człowieka przy zdrowych zmysłach. Kolejny kwadrans upłynął im w ciszy. Śnieżyca wciąż jeszcze była daleko. Zanosiło się na długie czekanie.

- Musimy coś zjeść - odezwała się kobieta po jakimś czasie.

Od ostatniego posiłku minęło kilka godzin, a poza tym stracili dużo energii na budowę schronu. Decyzje podejmowane o pustym żołądku rzadko kiedy były dobre. Dolała herbaty do kubków i wyjęła worek strunowy z plecaka. Odkroiła plaster mięsa i podała go Taylorowi. Mężczyzna z nieufnością przyjrzał się przysmakowi.

Edie odkroiła drugi plaster i zaczęła żuć. Spojrzała na Taylora i podniosła kciuki do góry.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin