Valerio Massimo Manfredi
Imperium Smoków
Przełożyła z włoskiego Joanna Kluza
Tytuł oryginału L'impero dei draghi
Wydanie oryginalne 2005
Wydanie polskie 2006
Anatolia, rok 260 naszej ery. Broniący Edessy Rzymianie ustąpili pod naporem Persów. W pułapkę zastawioną przez wroga wpada Cesarz Walerian, słynny wódz Akwila i dziesięciu jego najwaleczniejszych ludzi. Ich los jest przesądzony: zostają skazani na roboty przymusowe w kopalni. Walerian umiera z wyczerpania, Akwili i jego żołnierzom udaje się jednak uciec i znaleźć schronienie w oazie, gdzie oczekiwany jest tajemniczy zbieg ścigany przez Persów. Rzymianie stają się jego osobistą gwardią w drodze do mitycznego królestwa jedwabiu. Tak się zaczyna nadzwyczajna podróż przez lasy Indii, Himalaje, pustynie Azji Środkowej. Dopiero w Chinach mała armia dowiaduje się, że eskortowała księcia, który będzie musiał stoczyć bój z zaciętym uzurpatorem...
Mirelli i Danilowi
Ten, kto chce rządzić światem
za pomocą siły, w końcu i tak nie spełnia
swych zamiarów.
Świat to beczka pełna duchów, której nie da się uformować.
Laozi, „Księga drogi
Czytając na grobowcu imię cesarza Waleriana wielu sądzi, że Persowie oddali zwłoki tego samego Waleriana, którego pojmali...
Trebeliusz Polion, „Historia Augusta”, XXII, 8
Przybrawszy różowy odcień, skąpane w promieniach zachodzącego słońca ośnieżone szczyty gór Taurus połyskiwały niczym klejnoty na tle pogrążonej jeszcze w ciemnościach doliny. Po chwili wierzchołki i zbocza potężnego łańcucha górskiego jął zakrywać lśniący woal budząc do życia uśpiony las.
Gwiazdy zbladły.
Pierwszy poszybował na powitanie słońca sokół; jego przenikliwe wołanie odbiło się echem od skalistych ścian, wąwozów i stromych zboczy, pośród których płynął spieniony Korsotes. Jego wody wezbrały pod wpływem topniejącego śniegu.
Szapur I, Król Królów, władca Persów i nie tylko Persów, pan czterech stron świata, wzdrygnął się słysząc ów krzyk, podniósł oczy wpatrzone w lot tego pana przestworzy, po czym podszedł do araba czystej krwi w olśniewającej uprzęży, trzymanego za uzdę przez stajennego. Niewolnik ukląkł na ziemi, aby król mógł wesprzeć stopę na jego ugiętej nodze i wskoczyć na siodło. Kolejni dwaj niewolnicy podali mu łuk i bułat w pochwie ze złota, chorąży zaś stanął u jego boku dzierżąc królewski sztandar ze złotym wizerunkiem Ahury Mazdy.
Jego dowódcy czekali nań pośrodku pola bitwy w pełnym rynsztunku, siedząc na krytych drogocennymi czaprakami rumakach, których łby chroniły żelazne płytki kolczugi. Naczelny wódz Ardawasd pokłonił się nisko na jego widok, po czym to samo uczynili wszyscy pozostali. Następnie na znak króla spiął konia i ruszył przed siebie. Stanąwszy po obu stronach Szapura niczym wachlarz, wszyscy dowódcy zaczęli schodzić po zboczu.
Tymczasem promienie słońca zdążyły już dotrzeć do doliny zalewając blaskiem wieże górującej nad stepowym płaskowyżem, smaganej pustynnym wiatrem Edessy.
Kogut przywitał wschodzące słońce długim pianiem.
Marek Metellus Akwila, legat Drugiego Legionu Augusta, od dawna już znajdował się na dziedzińcu swego domu, odziany i osłonięty zbroją.
Ten urodzony w południowej Italii żołnierz zdążył się zahartować podczas długiej służby na wszystkich granicach cesarstwa; od ciągłego wykrzykiwania rozkazów na polu bitwy jego głos stał się głęboki i ochrypły, mowa zaś szorstka. Wysoko sklepione kości jarzmowe, mocno zarysowana szczęka i prosty nos świadczyły o jego arystokratycznym pochodzeniu, jednakże krótko, niemal grubiańsko obcięte włosy i zarost, który nie oglądał brzytwy, świadczyły o surowym żołnierskim życiu i oswojeniu ze zmęczeniem. Z racji swego imienia rodowego, a także z powodu bursztynowych oczu i drapieżnego spojrzenia przed zbliżającą się bitwą we wszystkich oddziałach na południe od gór Taurus znany był jako „wódz Orzeł”.[1]
Właśnie przypiął u pasa gladius - odziedziczoną po przodkach przestarzałą broń, której nie zamierzał odwiesić na kołek ani wymienić na miecz, jaki żołnierze mieli w rynsztunku. Co więcej, do siodła miał przytroczony jeszcze jeden i zwykł mawiać, że za pomocą dwóch gladiusów może pokonać dłuższe od nich miecze.
- Pianie koguta w oblężonym mieście to dobry znak - powiedział, podczas gdy przyboczny przymocowywał mu na plecach czerwony płaszcz, znak jego pozycji. - Skoro mimo panującego wokół głodu zdołał przeżyć, my też przeżyjemy.
Podszedł do ołtarza lararium i złożył wprawdzie skromną, lecz jakże cenną w czasach tak dotkliwego niedostatku garść mąki orkiszowej dla duchów przodków, po czym ruszył do wyjścia.
- Marku - zatrzymał go głos małżonki.
- Klelio, dlaczego zerwałaś się tak wcześnie?
- Wychodzisz bez pożegnania?
- Nie chciałem cię budzić. Wczorajszej nocy czuwałaś do późna i źle spałaś.
- Martwię się. Czy to prawda, że cesarz chce się spotkać z Persem?
- To nie do wiary, jak kobiety zawsze potrafią zgłębić tajemnice, które staramy się przed nimi ukryć - uśmiechnął się Marek Metellus.
- Cesarz ma żonę - odpowiedziała mu uśmiechem Klelia - która ma swoje kobiety do towarzystwa, a te z kolei mają przyjaciółki...
- No właśnie.
- A więc?
- Obawiam się, że tak.
- Pojedzie na spotkanie?
- To bardzo prawdopodobne.
- Ale dlaczego?
- Twierdzi, że dla pokoju warto nawet narazić życie.
- A ty? Nie zrobisz nic, żeby go powstrzymać?
- Przemówię, jeśli zapyta mnie o zdanie, a wtedy postaram się go przekonać. Kiedy jednak podejmie decyzję, moje miejsce będzie u jego boku.
Klelia spuściła głowę.
- Może chce jedynie zyskać na czasie. Galien jest w Antiochii. Wystarczyłoby kilka dni szybkiego marszu, żeby stanął tu z czterema legionami i uwolnił miasto. - Chwyciwszy ją pod brodę, ujrzał, że ma oczy pełne łez. - Klelio... Nie wiesz, że płacz przy pożegnaniu męża to zły znak?
Klelia usiłowała otrzeć łzy. W tej samej chwili rozległ się pospieszny tupot dziecięcych nóżek po schodach i wołanie:
- Ojcze! Ojcze!
- Co ty tu robisz, Tytusie?! Wracaj natychmiast do łóżka!
- Obiecałeś, że zabierzesz mnie wieczorem do palestry.
Marek Metellus przykucnął, by spojrzeć synkowi w oczy.
- Otrzymałem wezwanie od cesarza. On jest ojcem całego narodu, synu, kiedy więc nas wzywa, musimy stanąć u jego boku. A teraz wracaj do łóżka i postaraj się zasnąć.
Malec natychmiast spoważniał.
- Odejdziesz z cesarzem i zostawisz mnie samego.
Marek Metellus spochmurniał na twarzy.
- Co też ty mówisz? Możesz być pewien, że wrócę. Obiecuję, że wrócę przed wieczorem. Przecież wiesz, że Rzymianin zawsze dotrzymuje słowa.
Ucałowawszy zalaną łzami małżonkę, wyszedł.
Przed drzwiami czekali już na niego dowódcy, centurioni Elius Kwadratus i Sergius Balbus. Pierwszy z nich pochodził z Italii, z Privernum, drugi zaś z hiszpańskiej Saragossy. Obaj mieli twarze poorane bruzdami, noszące ślady licznych bitew stoczonych we wszystkich zakątkach cesarstwa, twarze jak wykute z kamienia, krzaczaste brwi i szorstki zarost. Kwadratus nosił krótkie włosy rzedniejące na skroniach; był wysoki i barczysty, Balbus zaś odznaczał się niższym wzrostem i śniadą skórą, miał wszakże jasne oczy i złamany nos, świadczący o jego upodobaniu do bójek.
Metellus włożył na głowę hełm, zawiązał go pod brodą i rzuciwszy im porozumiewawcze spojrzenie, oznajmił:
- Idziemy.
Przemierzali powoli puste i ciche o tej porze ulice miasta; każdy z nich pogrążył się z ciężkim sercem we własnych myślach.
Nagle rozległo się ponowne pianie koguta, ulicę zaś zalało światło promieni słonecznych, odbijając się w bazaltowym bruku, na którym ich cienie kładły się aż do ostatnich domów, jakie mieli za plecami.
Na rozstaju dróg spotkali kolejną grupkę dowódców, którzy najwyraźniej zmierzali na to samo spotkanie. Marek rozpoznał swego przyjaciela.
- Witaj, Lucjuszu Domicjuszu.
- Witaj, Marku Metellusie - odrzekł tamten.
Doszedłszy razem do forum, ruszyli do kwatery głównej, skąd widać było galerię na przedpiersiu. Zmiana warty: rytmiczne kroki, metaliczny brzęk oszczepów ocierających się o tarcze. Powitania. Suche rozkazy.
- Ostatnia straż właśnie schodzi - zauważył Marek Metellus.
- W dniu dzisiejszym - poprawił go Lucjusz Domicjusz.
- W dniu dzisiejszym - potwierdził Metellus.
Lucjusz Domicjusz był przesądny.
Dotarli do wejścia do pustej kwatery głównej, gdzie czekał już na nich Kasjusz Silwa, dowódca twierdzy, długoletni towarzysz broni i kompan Galiena, syna cesarza.
Na widok trzech legatów trzymający straż pretorianie wyprężyli się i wprowadzili ich do środka. Centurioni i niżsi rangą dowódcy zostali na zewnątrz.
Przywitał ich osobiście gotowy do drogi i uzbrojony cesarz Licyniusz Walerian.
- Oświadczam, że postanowiłem pojechać na spotkanie z Szapurem. Wczoraj w nocy oddział naszych, składający się z jakichś pięćdziesięciu żołnierzy, udał się na ziemię niczyją na prawym brzegu Korsotesu. Po drugiej stronie rzeki tyle samo perskich jeźdźców pilnuje obszaru, gdzie ma się odbyć spotkanie. Wszystko zostało dokładnie zaplanowane: nasi pełnomocnicy przygotowali zagadnienia, o których będziemy rozprawiać, aby uprościć nam zadanie. Wygląda na to, że chociaż Edessa odgrywa bardzo ważną rolę jako miasto leżące na szlaku kupieckim między Anatolią i Syrią, Szapur jest skłonny zakończyć jej oblężenie w zamian za traktat, który określi na nowo stosunki między obydwoma naszymi cesarstwami i zapewni trwały pokój. Żąda, byśmy zrezygnowali z kilku ziem w Adiabene i Kommagenie, ale bez ograniczeń. Jestem gotów pertraktować. Ponieważ wróżby wydały mi się pomyślne, postanowiłem pojechać na spotkanie.
- Podjąłeś mądrą decyzję, cezarze - przyznał Kasjusz Silwa.
Lucjusz Domicjusz Aurelian przysłuchiwał się słowom cesarza z ponurą miną, zaciskając dłoń na jelcu miecza. Był zeń wspaniały żołnierz; podczas licznych kampanii powalił własnymi rękami niemal dziewięciuset nieprzyjaciół i tyleż nacięć zrobił na drzewcu swego oszczepu. Dobywał miecza z pochwy z taką szybkością, że żołnierze zwali go Aurelian manu in ferrum, „Aurelian z ręką na mieczu”. Poprosił o głos.
- Słyszałem, że twój syn Galien jest w Antiochii i że mógłby tu dotrzeć wraz z czterema legionami w ciągu pięciu dni. Po co więc narażać się na niebezpieczeństwo?
- Ponieważ mamy zapas jadła tylko na dwa dni - odparł Silwa.
- Możemy je tak podzielić, żeby wystarczyło na dłużej; odrobina głodu jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
- Nie jest to wyłącznie sprawa jedzenia - odrzekł cesarz. - Nie wiadomo na pewno, czy Galien nadejdzie i czy zajmie mu to jedynie pięć dni. Nasi szpiedzy donoszą, że wzdłuż całego szlaku prowadzącego z Antiochii Persowie rozmieścili oddziały jeźdźców, które mają na celu nie dopuścić, abyśmy się porozumiewali, i zatrzymać dostawę pożywienia. Nie. Muszę jechać na spotkanie z Szapurem. Chociażby po to, by poznać jego zamiary. Jeśli zdołamy wznieść podwaliny trwałej ugody, tym lepiej. Jeżeli uda mi się zyskać trochę czasu i zapobiec zbrojnemu atakowi, dopóki nie nadejdzie Galien, będę wielce rad z tego osiągnięcia. Już samo to, że właśnie Szapur poprosił o spotkanie, napełnia mnie otuchą. - Po czym zwrócił się do Marka Metellusa: - A ty czemu nic nie mówisz? Co o tym sądzisz?
- Nie jedź, cezarze.
Walerian spojrzał nań bardziej zdziwiony niż zagniewany.
- Dlaczego? - zdumiał się.
- Ponieważ całe to przedsięwzięcie mi się nie podoba. Na milę śmierdzi podstępem.
- Powziąłem wszelkie środki ostrożności: spotkanie ma się odbyć na neutralnej ziemi, pod gołym niebem. Każda ze stron będzie miała pięćdziesięcioosobową eskortę. Nic się nie może stać. Pojadę, już postanowiłem. A poza tym nie chcę, aby Szapur pomyślał, że cesarz Rzymian się boi.
Wyszedł w towarzystwie pozostałych dowódców.
- Wobec tego jadę z tobą - oświadczył Metellus stając u jego boku.
- Nie - odrzekł cesarz. - Lepiej, żebyś został tutaj. - Przysunął się tak blisko, że następne słowa wypowiedział mu niemal prosto do ucha. - Chcę mieć pewność, że kiedy wrócę, zastanę bramę otwartą.
- W takim razie zostaw Lucjusza Domicjusza; to najlojalniejszy człowiek, jakiego znam. Cieszy się ogromnym poważaniem wśród żołnierzy i wiele razy znalazł się w podobnej sytuacji. Ja przydam ci się bardziej za murami.
Przyjrzawszy się Metellusowi, a następnie stojącemu kilka kroków z tyłu Lucjuszowi Domicjuszowi, cesarz skinął głową.
- Niech tak będzie. Ty pojedziesz ze mną, Lucjusz Domicjusz zostanie w mieście. Niechaj niebiosa sprawią, by moja decyzja okazała się słuszna...
- Nie ma znaczenia, kto pojedzie z tobą, cezarze - uśmiechnął się Kasjusz Silwa. - Tak czy inaczej wkrótce wszyscy zasiądziemy wspólnie do wieczerzy, chyba że Szapur zechce cię zaprosić pod swój zbytkowny namiot.
Kiedy stajenny przyprowadził cesarskiego wierzchowca, Marek Metellus posłał po swojego. Jak zwykle przyboczny zdążył mu przytroczyć do siodła drugi gladius.
Lucjusz Domicjusz podniósł wzrok ku przedpiersiu. Stojący na wieży strażniczej żołnierz trzykrotnie pomachał czerwonym płótnem.
- Dają znak, że wszystko gotowe - oznajmił.
Na przedpiersiu białe płótno poruszyło się, od prawej strony na lewą, a potem od lewej na prawą.
- I że wszędzie panuje spokój. Nie widać nic podejrzanego.
- Znakomicie - stwierdził Walerian. - W drogę.
Klelia zdołała położyć synka z powrotem do łóżka i szła właśnie na górny taras w nadziei, że uda jej się zobaczyć, co się dzieje za murami miasta, gdy nagle usłyszała jakiś hałas.
Nadstawiła ucha, ale hałas się nie powtórzył. Widocznie jej się tylko wydawało. Ruszyła więc po schodach na górę, lecz znów usłyszała wyraźny i ostry dźwięk, który zdawał się dochodzić z podziemi.
Klelia wzięła ze stolika świecę i zapaliwszy ją od płomienia lampy oliwnej, zeszła na parter. Martwiła ją nieobecność męża i to, że jest sama w domu. Co się mogło stać?
Usiłowała rozpoznać hałas: z pewnością pochodził z podziemi. Otworzywszy drzwi do piwnicy, jęła schodzić po stopniach trzymając wysoko świecę.
- Kto tam? - zapytała głośno. Odpowiedziało jej coś w rodzaju rzężenia.
- Kto tam? - powtórzyła.
Gdy nadstawiła ucha, usłyszała odgłos szurania nogami dochodzący zza niewielkich żelaznych drzwi. O ile wiedziała, zamykały one kanały odpływowe starych term, które prowadziły poza mury miasta, odkąd zaś mieszkała w tym domu, nigdy ich nie otwierano. Zajrzawszy do środka, usłyszała kolejny hałas, zwielokrotniony przez pustkę. Odsunęła więc rygiel i zaczęła ciągnąć z całych sił, aby otworzyć, zapierając się dłońmi o krawędź. Drzwi zaskrzypiały, jęknęły i znienacka ustąpiły. Klelia cofnęła się zaś, wrzeszcząc z przerażenia.
W progu stał półnagi zakrwawiony mężczyzna, który spoglądał na nią przez chwilę wytrzeszczonymi oczami, po czym zwalił się na ziemię rzężąc w agonii.
Klelia natychmiast zdała sobie sprawę, że ten nieszczęśnik nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia, ponieważ właśnie umiera. Przewróciwszy go na plecy, położyła mu pod głowę szal i poszła po czarkę, aby dać mu wody.
Gdy mężczyzna upił parę łyków, przemówił.
- Zostaliśmy zdradzeni... Ostrzeżcie... Ostrzeżcie...
- Kim jesteś? - zapytała Klelia. - Kim jesteś? Mężczyzna był u kresu sił.
- Napadli na nas z zaskoczenia i roznieśli w pył... ostrzeżcie cesarza, żeby nie szedł... Żeby nie szedł na... to pułapka... to... - Po czym głowa opadła mu bez życia.
Klelia poczuła dreszcz, w jednej bowiem chwili uświadomiła sobie, co się stało i co może się wkrótce stać, jeśli nie postara się powstrzymać śmiercionośnej machiny, wprowadzonej w ruch przez wroga.
Wbiegła czym prędzej po schodach na górę, przemierzyła korytarz i wypadła na ulicę. Po czym puściła się pędem przez opustoszałe jeszcze miasto.
* * *
Gdy straże otworzyły bramę, niewielka świta cesarska wyruszyła na spotkanie. Słońce, które znajdowało się już wysoko nad horyzontem, paliło gorącymi promieniami jałową, kamienistą ziemię wokół miasta, porośniętą krzewami szarłatu i pistacji terpentynowej. Po prawej stronie płynął przez chwilę Korsotes, po czym skręcał na zachód przecinając im drogę.
Straż, która przez całą noc pilnowała brodu, czekała na nich niedaleko, na ziemi niczyjej, aby przeprowadzić ich na drugi brzeg, gdzie mieli się spotkać z królem perskim Szapurem. Kiedy cesarz i jego świta znaleźli się w odległości mniejszej niż sto stóp, zbliżając się do brodu, na spotkanie wyruszył im centurion, który uczynił znak powitania, wraz z pięćdziesięcioma jeźdźcami.
Zauważywszy coś dziwnego, Metellus spochmurniał na twarzy, po czym skinął na Balbusa.
- Co się dzieje, wodzu? - zapytał tamten cicho.
- Białe nogi.
- Co takiego?
- Sam zobacz. Oni aż do wczoraj nosili spodnie. To Persowie, a nie Rzymianie.
- A niech to! A gdzie nasi?
- Prawdopodobnie zostali zabici. Ostrzeż cesarza, a ja spróbuję dać znać Lucjuszowi Domicjuszowi. Jeszcze możemy się uratować.
Balbus podszedł do cesarza i szepnął mu coś na ucho.
Tymczasem Metellus, osłoniwszy oczy przed słońcem, jął wypatrywać w kierunku murów.
Lucjusz Domicjusz, który spoglądał z niepokojem na niewielką grupkę zbliżającą się do brodu, drgnął na widok znaków.
- Bia-łe-no-gi - wysylabizował bezgłośnie. - Białe nogi! - wrzasnął po chwili. - Persowie! Zdrada! Cesarz zaraz wpadnie w pułapkę. Trębaczu, trąb na trwogę! Larum! Wypuścić jazdę! Prędko, prędko! Otwierać bramę!
Kiedy stojący na straży legioniści rozwarli wrota, trębacz zadął w bucinę wzywając na zbiórkę oddział jazdy, który stacjonował w pobliżu, niedaleko kwatery cesarza.
Wkrótce przed otwartą bramą stawiło się około stu jeźdźców, następni zaś gotowali się, by przyjść im z pomocą, powstrzymywał ich wszakże Kasjusz Silwa dowodzący oddziałem pretorianów.
- Kto dał rozkaz wyjścia? Postradaliście zmysły? Stać, stać, mówię!
- Ja dałem rozkaz! - krzyknął z przedpiersia Lucjusz Domicjusz. - Cesarz jest w niebezpieczeństwie. Ktoś szykuje zasadzkę, ja ich zabieram, i to natychmiast!
- Ja odpowiadam za twierdzę - odparł Silwa - rozkaz wymarszu zaś teraz, kiedy właśnie toczą się rozmowy, wydaje mi się szaleństwem, oznacza bowiem narażenie naszych na gwałtowną reakcję Persów, a więc na pewną śmierć. Nie ...
entlik