J.B. Livingstone
(właśc. Christian Jacq)
Higgins prowadzi śledztwo Tom 14
Przełożyła: Maria Bobrowska
Tytuł oryginału: Higgins mène l'enquête
Rok pierwszego wydania: 1990
Wydanie polskie 1998
Ginie młody idealista rolniczy. Czy popełnił samobójstwo, czy jednak ktoś go zamordował? Jest kilku podejrzanych, są odkryte tajemnice małej wioski. I jest...
Higgins czule pogładził czerwony pąk „Afrykańskiej księżniczki”. Emerytowany główny inspektor Scotland Yardu oddawał się pod koniec dżdżystej jesieni jednej ze swych ulubionych rozrywek - pielęgnowaniu ogrodu różanego, w którym spędzał długie godziny na subtelnym eksperymentowaniu. Higgins zdecydował się opuścić Yard, gdzie wróżono mu błyskotliwą karierę, ponieważ wolał cieszyć się urokami życia, ciekawą lekturą, strzyżeniem trawnika, samotnymi spacerami po lesie i medytacjami przy kominku. Domostwo emerytowanego inspektora, uroczy wiejski domek w hrabstwie Gloucestershire, zyskało miano architektonicznej perły Dolnego Slaughters. Okolony rosłymi stuletnimi dębami dom z osiemnastowiecznymi oknami, łupkowym dachem, murami z białego kamienia i gankiem wspartym na dwóch kolumnach wzniesiono w spokojnej wsi noszącej nazwę „The Slaughterers”[1]. Nieopodal wiła się rzeczka Eye.
Niegdyś czarnowłosy, teraz siwiejący Higgins uchodził za człowieka dobrodusznego. Pomimo krępej i nieco przysadzistej postury potrafił poruszać się bezszelestnie, a jego przenikliwy wzrok potrafił na wylot przejrzeć dusze zbyt pewnych swej bezkarności kryminalistów. Nie na darmo Higgins był astrologicznym kotem.
Nie nęcił go nowoczesny styl życia - pomimo opinii najlepszego nosa Yardu podjął decyzję o odejściu. Scotland Yard korzystał niekiedy z jego pomocy, gdy chodziło o nadzwyczaj delikatne, wymagające daleko idącej dyskrecji sprawy, jednak nakłonienie Higginsa do współpracy wymagało nie lada zabiegów. Zbytnio cenił sobie spokój własnego domostwa. Teraz nic nie było dla niego ważniejsze od pielęgnowania „Afrykańskiej księżniczki”.
Strapienie Higginsa wywoływała nieprzenikniona dotąd tajemnica niezwykłej trwałości „Baccary z Meiland”. Były inspektor wiedział wprawdzie, że dla prawdziwego miłośnika róż nie ma rzeczy niemożliwych, ale „Afrykańska księżniczka” nie była zwyczajnym kwiatem. Miała łączyć w sobie elegancję i żywotność, które zapewniłyby jej poczesne miejsce pośród największych kwiatowych sław. Mając to na uwadze, Higgins rozpylił u stóp „Księżniczki” obłok siarki, by chronić ją przed mączniakiem właściwym. Nie lubił stosować tak drastycznych metod, ale nie miał wyboru. Poprzedniego dnia „Księżniczka” zdradzała lekkie oznaki omdlenia.
Błogą sielankę zakłócił warkot silnika. Obdarzony przez naturę doskonałym słuchem, Higgins rozróżniał odgłosy wszystkich samochodów z sąsiedztwa. Wiedział zatem, że do wioski zbliża się obcy. Wychodząc ze swego różanego królestwa, by zidentyfikować intruza, dostrzegł starego bentleya, którego warkot musiałby zaniepokoić nawet najmniej doświadczonego mechanika. Westchnął z rezygnacją, znał tego bentleya aż za dobrze. Teraz, gdy zgłębiał tajemnice mieszanki pyłków do odżywiania najdelikatniejszych róż, nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z właścicielem tego rupiecia.
Nadinspektor Scott Marlow z trudem wygramolił się z wozu. Jadąc do domu Higginsa, dwukrotnie miał wrażenie, że samochód odmówi mu posłuszeństwa. Te przygody wzmogły jeszcze jego niepokój związany z misją, którą przyszło mu wypełnić. Znając raczej trudny charakter kolegi ze Scotland Yardu, nie wiedział, jak się zabrać do rzeczy.
Higgins ujrzał przed sobą Scotta Marlowa, odzianego w wymięty prochowiec. Chociaż nadinspektor nie miał pojęcia o elegancji, nosił źle skrojony garnitur, koszulę ze zbyt dużym kołnierzykiem i niedokładnie wyczyszczone buty, Higgins bardzo go cenił. Nie rozumiał wprawdzie stosowanych przez nadinspektora nowoczesnych metod, przyznawał jednak, że jest on sumiennym policjantem.
- Miło pana widzieć, nadinspektorze.
- Mnie również, panie Higgins. Uroczy zakątek.
- To stare rodzinne domostwo - powiedział skromnie inspektor. - Przypuszczam, że sprowadza pana przypadek?
- Niezupełnie - odrzekł Marlow. - Scotland Yard powierzył mi zadanie... jakby to ująć...
- Napije się pan? - przerwał Higgins. - Złe wieści mogą poczekać.
Przed wejściem do salonu czekała Mary, postawna siedemdziesięcioletnia gospodyni. Wielbiąc Boga i Anglię, zdołała przeżyć dwie wojny światowe, nie nabawiwszy się nawet kataru. W przeciwieństwie do Higginsa wierzyła w postęp, zainstalowała więc w domu telefon i telewizję, które to dobrodziejstwa nie spotkały się z aprobatą gospodarza. Chcąc zapobiec nieuniknionym konfliktom, Higgins przyznał Mary władzę ograniczoną do połowy domostwa, zabraniając jednocześnie wstępu do swojego gabinetu i porządkowania papierów.
- Kim pan jest? - spytała Mary, podpierając się pod boki. - Założę się, że to znowu jeden z tych potępionych inspektorów! Proszę nie zakłócać spokoju tego domu.
Mary nienawidziła policji, delektowała się natomiast pikantnymi historiami z „Sun”.
Kiedy Scott Marlow wymamrotał kilka grzecznościowych formułek, Higgins wprowadził go do wypieszczonego salonu, w którym wesoło mrugały iskierki kominka.
- Niech pan spocznie na kanapie - poprosił. - Proszę nie mówić zbyt głośno. Mógłby pan obudzić Trafalgara.
Trafalgar, wspaniały błękitnooki kot syjamski drzemał zwinięty w kłębuszek na najlepszym fotelu. Udając wielce zaspanego, otworzył na chwilę jedno oko.
Barek ukryty był w rogu salonu, w pniu starego dębu stojącym między dwiema wielkimi biblioteczkami, w których pyszniły się wspaniałe tytuły. Higgins wydobył butelkę „Royal Salute”, najlepszej whisky. Marlow szybko wychylił szklankę dla dodania sobie odwagi.
- Zna pan Yard równie dobrze jak ja, Higgins... Wciąż cieszy się pan tam znakomitą opinią, szef nadal uważa pana za najlepszy ze swoich nosów, pomimo pańskiego zdystansowania.
- Zdystansowanie, o którym pan mówi, to emerytura - zauważył inspektor.
- Oczywiście, Higgins, oczywiście. Trudno jednak zrozumieć, skąd tak przedwczesna decyzja.
- Z powodów czysto osobistych.
- Rozumiem pana... Ale musi pan przyznać, pewne zobowiązania...
- To przywilej mojej pozycji, drogi Marlow: nie mieć zobowiązań.
- Oczywiście... Jednak pomimo wszystko...
- Niech pan przestanie się torturować - polecił dobrodusznie Higgins. - Jakąż to misję powierzono panu w Scotland Yardzie?
Nadinspektor zgodził się na kolejną szklankę „Royal Salute”.
- Nadkomisarz organizuje ceremonię wręczenia odznaczeń i dyplomów uznania najbardziej zasłużonym inspektorom. W przyszłym tygodniu w Londynie. I...
- Figuruję na tej liście, czyż nie? - spytał Higgins.
- Nie będę zaprzeczał. - Marlow spuścił wzrok.
I jak tu dodać jeszcze, że być może sama królowa zaszczyci swą obecnością tę uroczystość? Scott Marlow wielbił tę najpiękniejszą i najinteligentniejszą z władczyń. Jego marzeniem była służba w osobistej ochronie królowej, ale na to trzeba było jeszcze wielu lat nienagannej pracy. Nie mógł sobie pozwolić na to, by jego obecna misja zakończyła się niepowodzeniem.
- Bardzo pana cenię, drogi Marlow, ale wie pan doskonale, że nie znoszę świecidełek ani medali. Źle komponują się z moim blezerem. Mój krawiec nigdy by mi tego nie wybaczył.
- Może mógłby pan zrobić wyjątek - zasugerował zrozpaczony nadinspektor.
- Czy przypomina pan sobie wiersz Harriet J. B. Harrenlittlewoodrof? „Kiedy strumyk występuje z brzegów, może stać się rzeką”. Nie mówmy o tym więcej. Zostanie pan na kolacji?
Scott Marlow nie był wprawdzie głodny, ale postanowił się nie poddawać, chociaż miał świadomość, że nikomu jeszcze nie udało się odwieść byłego inspektora od powziętej decyzji.
- Przygotowałem małą ucztę na urodziny Trafalgara - oznajmił Higgins. - Wołowina z rusztu w sosie kardamonowym z dodatkiem cynamonu i imbiru. Zapomniana średniowieczna receptura. Trafalgar uwielbia to danie.
Kot nastawił prawe ucho. Ze swych długich pogawędek z Higginsem, odbywanych przy kominku, przyswoił sobie rozległe słownictwo, zwłaszcza w dziedzinie kulinarnej. Po dwunastu godzinach krzepiącego snu głód dawał znać o sobie.
Jesienne słońce malowało zgaszonymi barwami ostatnie liście na drzewach. Jak co wieczór, most na rzece lekko pojękiwał, bez wątpienia za przyczyną pierwszych cieni zmierzchu.
- Proponuję przechadzkę po ogrodzie - dodał po chwili Higgins. - Ja tymczasem przyrządzę mięso...
Minęło pół godziny, a Marlow nie wracał. Inspektor, uporawszy się z posiłkiem dla Trafalgara, wyszedł przed dom. W ogrodzie nie było nikogo. Doznawszy nagłego olśnienia, inspektor skierował kroki do kuchni Mary.
Marlow siedział tam nad combrem króliczym i puddingiem z wołowym tłuszczem, przybranym skrawkami słoniny i smalcu. Z miedzianego kociołka, w którym gospodyni, mieszając różne rodzaje słodu i chmielu, warzyła piwo, bił mocny aromat. Mary wyprostowała się na widok Higginsa.
- Głodzi pan gości - oznajmiła. - To wstyd. Nawet policjant ma prawo jeść. Zastanawiam się, czy pańskie serce nie jest przypadkiem z kamienia. To ma być pańskie poczucie sprawiedliwości.
Higgins nie czuł się na siłach, by mierzyć się z agresywnym tonem Mary, i wolał się wycofać. Scott Marlow uśmiechnął się z zakłopotaniem.
Inspektor poczuł się zwolniony z obowiązku zajmowania się gościem, jako że ten wzgardził kuchnią gospodarza. wybierając tłusty, ciężko strawny posiłek u Mary. Włożył więc prochowiec, by jak co dzień udać się na wieczorny spacer.
Przeszedł przez most i wszedł do lasu. stąpając po dywanie z jesiennych liści. W powietrzu czuło się wilgoć. Lekki wietrzyk kołysał do snu wysokie dęby i buki. Najstarsze drzewa pamiętały zapewne polowania na dziki, przejazdy taborów, kawalkady myśliwych, a także rytuały czarnoksiężników, którzy na leśnych polanach wywoływali duchy.
Higgins znał wszystkie zakamarki tego gęstego, niedostępnego lasu. Lata spędzone w młodości na Bliskim Wschodzie nauczyły go panować nad strachem. Zaprzyjaźnił się z tymi miejscami, gdzie człowiek normalnie nie miał wstępu.
Zbliżając się do jednego z najwyższych dębów, od niepamiętnych czasów nazywanego „Wiecznym Sędzią”, ujrzał w półmroku dziwne zjawisko.
Nagle stanął jak wryty. Początkowo pomyślał, że wydarzenia wieczoru wpłynęły negatywnie na stan jego wzroku. Podszedł bliżej. To nie była halucynacja, na jednej z gałęzi przywiązany był sznur, na którym kołysał się wisielec.
Ochłonąwszy nieco, Higgins przyjrzał się wisielcowi. Nieszczęśnik miał na sobie ciemny garnitur. Był raczej średniego wzrostu, o twarzy z wydatnym podbródkiem. Inspektora zdumiał wyraz szeroko otwartych, wpatrzonych w nicość oczu - był niemal naiwny, tak jak gdyby śmierć przyszła przez zaskoczenie. Z butonierki wystawał bukiecik suchego wrzosu.
Do zdjęcia ciała niezbędna była obecność Scotta Marlowa jako oficjalnego przedstawiciela Yardu. Inspektor rozejrzał się wokół i dostrzegł osobliwe krzesło. Niewątpliwie nieszczęśnik posłużył się nim, by dosięgnąć gałęzi, po czym odepchnął je kopnięciem. Trzy kręcone nogi były precyzyjnie wyrzeźbione. Oparcie stanowiły dwa olbrzymie spiczaste rogi, wokół których wiły się diabły o rozwidlonych ogonach. Całość przedstawiała się dość makabrycznie.
Higgins zdał sobie sprawę, że przyjdzie mu zrezygnować na jakiś czas z sielankowego życia.
* * *
Scott Marlow kończył właśnie trzecią porcję puddingu, gdy inspektor stanął w progu kuchennych drzwi. Drogę zagrodziła mu Mary.
- Potrzebuję pańskiej pomocy, Marlow - odezwał się Higgins. - Proszę pójść ze mną.
- Co to za pomysł? - spytała podejrzliwie gospodyni. - Chce pan przerwać naszemu gościowi kolację? Nie skosztował jeszcze mojego piwa!
- Proszę wybaczyć, ale to niezwykle ważna sprawa, która i tak zakłóci spokój nam wszystkim - wyjaśnił Higgins poważnym tonem.
Mary zrozumiała, że inspektor nie żartuje. Nie protestowała więc, gdy gość posłusznie wstał.
- Czy się nie przesłyszałem? - zapytał zdziwiony Marlow. - Pan mnie... potrzebuje?
- Istotnie - potwierdził Higgins. - Proszę włożyć płaszcz, drogi kolego. Noc jest chłodna, a wybieramy się do lasu.
- O tej godzinie? Ależ... po co? - Nadinspektor nie krył zdumienia.
- Aby zdjąć wisielca - odparł ze spokojem Higgins.
Mężczyźni pochylili się nad ciałem zmarłego.
- Zna pan tego człowieka? - spytał Marlow.
- Nie, nigdy go nie widziałem.
W prawej kieszeni marynarki nieboszczyka tkwiła oprawiona w skórę Biblia. Wypisano na niej inicjały: R.W. Z lewej kieszeni policjanci wydobyli kartę do tarota. Przedstawiała wisielca.
- Czy zwrócił pan uwagę na buty? - spytał Higgins.
- Nie widzę w nich nic osobliwego.
- Cóż, nie są zapewne dziełem wielkiego szewca, ale coś mnie w nich zastanawia... Proszę przyjrzeć się im z bliska.
Scott Marlow poświecił latarką.
- Dokładnie wyczyszczone - stwierdził.
- Otóż to. Czy przypomina pan sobie pewne zdanie z podręcznika Mastersa, drogi nadinspektorze? Stan obuwia mówi wiele o właścicielu. I tutaj widzę interesujący problem.
Higgins zanotował swoje obserwacje w czarnym notesie. Zawsze posługiwał się starannie zaostrzonym ołówkiem marki „Staedtler Tradition”, jedynym przedmiotem, którego używał w swej długiej karierze w Scotland Yardzie.
- Interesujący problem? - zdumiał się Marlow. - Nieboszczyk po prostu wyczyścił buty, zanim się powiesił.
Higgins zastanawiał się przez chwilę.
- Być może ma pan rację. Ale w takim razie niech mi pan powie, czym miał to zrobić? W kieszeni nie znaleźliśmy żadnej chusteczki.
- Może rękawem marynarki...
„Dziwne rozumowanie”, pomyślał Higgins. Nie przyszłoby mu do głowy, żeby ktoś, kto przestrzega elementarnych bodaj zasad elegancji, mógł zachować się w ten sposób.
- Bądźmy precyzyjni - stwierdził. - Te buty nie są jedynie przetarte, one są wypastowane i wypolerowane. - Czy widzi pan gdzieś tutaj pastę?
- Być może nieboszczyk wyrzucił ją gdzieś w okolicy. Trzeba będzie przeszukać teren. W każdym razie ten typ był stanowczo nienormalny. Nie pojmuję, dlaczego miał przy sobie tę kartę z postacią wisielca. Czy chciał w ten sposób dać do zrozumienia, że tak właśnie zamierza zakończyć żywot? Po co mu była Biblia? Żeby oddać duszę Bogu? Bukiet wrzosu to zapewne jakaś pamiątka. A to krzesło? - Scott Marlow zmarszczył brwi. Lubił jasne sytuacje. - Jak mam rozumieć pańskie wątpliwości, Higgins? Czy chce pan powiedzieć, że dokonano tutaj zbrodni?
- Ktoś mógł tu przenieść ciało. Ale równie dobrze możemy założyć, że to zwykłe samobójstwo.
- Rozumując w ten sposób, daleko nie zajdziemy - wymamrotał nadinspektor. - Jestem pewien, że ten nieszczęśnik sam odebrał sobie życie. Wygląda to trochę dziwnie, przyznaję, ale nie aż tak, jak pan sugeruje. Ustalmy jego tożsamość. Znamy już inicjały: R.W.
Higgins wertował Biblię. Dostrzegł, że jedna ze stron jest zagięta. „Zburzył Pan bez litości”, brzmiały pierwsze wersy, „wszystkie siedziby Jakuba; wywrócił w swej zapalczywości twierdze Córy Judy, rzucił o ziemię, zbeszcześcił królestwo i możnych”[2].
Nie bacząc na dokuczliwy ból w stawach, inspektor ukląkł i pochylił się nad ciałem wisielca.
- Niech pan spojrzy - powiedział, wskazując medalion na szyi nieboszczyka. - Nazywał się Jason Laxter i mieszkał w Evillodge.
- Hmm... Zna pan to miejsce?
Higgins się zamyślił.
- Sądzę, że chodzi o posiadłość niedaleko wioski Druxham, kilka kilometrów stąd.
- Musimy zawiadomić miejscową policję.
Prokuratura zrobiła co do niej należało, po czym zwłoki Laxtera przewieziono do laboratorium Yardu. Policjantom nie pozostało więc nic innego, jak udać się do Evillodge, by odszukać ewentualną rodzinę zmarłego i przekazać smutną wiadomość. Było wpół do jedenastej, gdy bentley Marlowa wjechał do Druxham.
Mijając kilka zabudowań, dotarli do kaplicy. Po lewej stronie droga zmieniała się w błotnistą ścieżkę prowadzącą do starej farmy.
Ulewny deszcz zalewał szarymi strugami wymarłą wioskę. Wysiadając z wozu, Scott Marlow zadrżał z zimna. Czujny wzrok Higginsa dojrzał mimo ciemności postać, która usiłowała ukryć się za rogiem kaplicy.
- Zachowajmy milczenie - szepnął inspektor. - Ktoś nas śledzi.
Stąpając cicho jak kot, Higgins od tyłu zbliżył się do szpiega i pochwycił go za kołnierz. Ten skulił się, przerażony. Nie próbował uciekać.
- Podejdźmy do światła - powiedział inspektor rozkazującym tonem.
Przed policjantami stał rudowłosy dwudziestolatek.
- Kim... Kim jesteście? - spytał drżącym głosem.
- Jesteśmy ze Scotland Yardu. A pan?
- Nazywam się Mitchell Grant... Jestem dzwonnikiem w tej kaplicy.
- Dlaczego się pan przed nami ukrywał?
- Bałem się... Nikt tu nigdy nie przychodzi. Więc...
- Którędy dotrzemy do Evillodge? - przerwał mu Higgins.
Młodzian wskazał ręką ścieżkę.
- Trzeba iść prosto przed siebie, to się dojdzie do farmy. Czy coś się stało panu Laxterowi?
- Dziękuję, mój chłopcze - uciął Higgins.
Mitchell Grant obserwował policjantów, dopóki nie rozpłynęli się w ciemnościach.
Deszcz przybierał na sile. Nikłe światełko farmy zdawało się oddalać.
Scott Marlow szedł wolno, grzęznąc w błocie. Postanowił kroczyć za Higginsem, który z łatwością omijał niezliczone kałuże.
- Trzeba było poczekać do jutra - utyskiwał.
- Myślę, że ktoś może się martwić tak długą nieobecnością pana Laxtera - zauważył Higgins.
- Nie dziwią mnie myśli samobójcze u kogoś, kto mieszka w tak ponurej okolicy - powiedział nagle Marlow.
Uwaga ta wydała się Higginsowi trafna. Miejsce było wyjątkowo niegościnne, mgliste, przygnębiające, błoto jakby gęstsze niż gdziekolwiek indziej. Inspektor nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ta ziemia kryje mroczne tajemnice i niejedną tragedię. W nocnym powietrzu unosił się stęchły zapach nieubłaganej, powolnej śmierci, bez cienia radości czy nadziei.
Z lewej strony dobiegło ich beczenie owiec stłoczonych w prymitywnej zagrodzie. Oswoiwszy się z ciemnością, dostrzegli maleńki, ogołocony z trawy pagórek, a obok rzeczkę, w której owce gasiły pragnienie. Droga stawała się coraz bardziej wyboista, tak jakby mieszkańcy starej farmy pragnęli zniechęcić potencjalnych intruzów i odizolować się od świata.
Wreszcie dotarli na miejsce. Zapuszczony żywopłot okalał duże, brudne podwórko. W półmroku majaczyły zarysy niszczejących zabudowań. Tylko jeden budynek był we względnie dobrym stanie. Nad wejściem świeciła potężna latarnia.
W pewnej chwili Marlow gwałtownie odskoczył. Coś dotknęło jego nogi.
- To tylko prosiak - zauważył Higgins, z sympatią przyglądając się niezdarnemu zwierzęciu, które obserwowało ich małymi, zdziwionymi oczkami.
- Nie ma strachu, jest łagodny - odezwał się burkliwy głos. Ze stodoły wyszedł krępy mężczyzna.
- Scotland Yard - oznajmił oficjalnym tonem Scott Marlow. - Kim pan jest?
- Nazywam się Geffrey Zły. Jestem parobkiem u Laxterów.
Mężczyzna niedbałym ruchem podkręcił kruczoczarne wąsy. Cybuch fajki w kształcie diabelskiej głowy dodawał mu groźnego wyglądu. Odziany był w błękitne płócienne spodnie i połataną wełnianą mary...
entlik