Przebudzenie A5.doc

(1681 KB) Pobierz




Lee Rachel

(właśc. Sue Civil-Brown)

Przebudzenie

 

 

Przełożyli z angielskiego: Małgorzata Ławacz i Krzysztof Dziewicki

Tytuł oryginalny: When I Wake

Rok pierwszego wydania: 2000

Rok pierwszego wydania polskiego: 2001

 

 

Po bolesnych przeżyciach młoda archeolog Weronika Coleridge postanawia zrealizować marzenie zmarłej matki - odnaleźć arcydzieło sztuki wyspiarskiego ludu, spoczywające gdzieś na dnie Morza Karaibskiego. Pomaga jej Dugan Gallagher, nurek i ekspert ratownictwa morskiego. Ale jeszcze ktoś szuka bezcennego skarbu.

Porwani przez zabójczy wir chciwości, zdrady i zbrodni Weronika i Dug mogą liczyć tylko na siebie. I na potęgę miłości, która budzi ich serca ze snu...


Prolog.

Orin Coleridge miał przed sobą zaledwie pół roku życia. Nie budziło to w nim większego lęku, był jednak coraz bardziej zniecierpliwiony. Sześć miesięcy to niezbyt długo na to, co chciał zrobić. Siły go opuszczały, a uciążliwe leczenie sprawiało, że czuł się coraz gorzej.

Bał się tylko tego, że córka mogłaby umrzeć wcześniej niż on. Widział, jak całymi dniami kołysze się w fotelu w kącie pokoju, ze wzrokiem utkwionym w jakiś punkt za oknem.

Wszystkiemu winien był ten człowiek. Jej mąż. Orin spojrzał na swoje wychudzone, drżące ręce. Gdyby miał dość siły, udusiłby chyba Larry'ego Hausera.

Kiedyś życie Weroniki było jak jasny płomień świecy. Teraz gasła w oczach i mimo upływających miesięcy nie okazywała chęci powrotu do życia.

Była zbyt słaba. Zbyt apatyczna. Jego rady i perswazja nie odnosiły skutku, bo córka w ogóle przestała się odzywać. W kruczoczarnych włosach pojawiło się srebrne pasmo mówiące o tym, ile wycierpiała. Jak bardzo Larry ją skrzywdził.

Orin westchnął ciężko, podszedł do Weroniki i spojrzał przez okno. Zalana słońcem ulica prześwitywała przez liście wiekowego dębu. Nie dbał o to, co się z nim stanie, ale potrzebował więcej czasu, by na nowo wykrzesać iskrę w oczach córki. Znaleźć sposób, by przywrócić ją do życia, zanim sam rozstanie się ze swoim.

Kiedy dotknął jej ramienia, poczuł, jak Weronika drgnęła. Z bólem w sercu cofnął rękę.

Musi być jakaś droga, by do niej dotrzeć, pomyślał, a łzy napłynęły mu do oczu.

By dotrzeć do jego małej dziewczynki, która kiedyś chwytała życie pełnymi garściami, ciekawa świata, żądna wrażeń. By dotrzeć do kobiety, która poszła w jego ślady i została wykładowcą archeologii.

Miał tak wiele wspomnień związanych z nią, wspomnień pełnych życia i blasku.

Z czasów gdy stawiała pierwsze kroki i kiedy przyszła do niego z błyszczącymi oczami, pokazując pierwszą opublikowaną pracę. Taka kobieta nie może przecież odejść na zawsze! Musi być jakiś klucz do bramy milczenia i rozpaczy, za którą się skryła. Musi być sposób, by na nowo rozpalić w niej życie.

Poczuł powracającą falę żalu. Przymknął oczy i spróbował zebrać myśli.

I wtedy, ku swemu zdziwieniu, po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat usłyszał swoją nieżyjącą żonę. Jej głos zdawał unosić się w powietrzu, wibrując tą samą melodyjnością, która tak go oczarowała od pierwszego spotkania.

- Maska Matki Burz.

Przeszył go dreszcz, kiedy uświadomił sobie, jak bardzo skomplikowało się jego życie przez tę maskę. Nie mógł spokojnie patrzeć, jak córka powoli gaśnie i traci chęć do życia, ale musiał zadać sobie pytanie, czy gdyby ona z kolei rozpoczęła poszukiwania, nie zapłaciłaby jeszcze wyższej ceny.

Odpowiedź była prosta. Miał nadzieję, że maska przywróci córkę do życia nie po to tylko, by później odebrać je na zawsze. Był jednak przekonany, że śmierć żony nie była przypadkowa. Ilekroć o tym pomyślał, ogarniała go fala bólu i złości.

I strachu.


Rozdział 1.

Dugan Gallagher siedział w małym, zagraconym biurze z nogami na biurku, lekko odchylony do tyłu, tak by mógł widzieć port.

Miał na sobie roboczą koszulę i spodnie khaki na szelkach - ubierał się tak, odkąd porzucił pracę maklera giełdowego przed dziesięcioma laty. Jednym z przywilejów właściciela firmy było to, że sam decydował, w czym chodzi. A poza tym był przecież w Key West. Tutaj nawet prawnicy nosili sportowe ubrania, trzymając garnitury w biurach na wypadek, gdyby musieli pokazać się w sądzie.

Obserwując jak „Panna Wodna” wychodzi w morze, pełna turystów marzących o nurkowaniu w pobliżu wraków, czuł się znakomicie. Dzisiaj zjawili się jego wszyscy kapitanowie i instruktorzy, co oznaczało, że on, Dugan Gallagher, nie musiał wchodzić do wody. Bardzo mu to odpowiadało. Nie miał nic przeciwko temu, by mieszkać na wyspie, mieć biuro w porcie i utrzymywać się z wynajmu łodzi. Nie znosił jednak zanurzać się w wodzie. I kropka. Jedyny kontakt z wodą, jaki naprawdę lubił, to prysznic.

Lubił także zaszywać się w swoim ciasnym biurze z dala od turystów. Co za ironia losu - oto prowadzi firmę turystyczną, organizuje nurkowanie, nienawidząc i wody, i turystów. Cóż, jakkolwiek na to by nie patrzeć, życie często płata figle. To, że nie musiał nigdy więcej zawiązywać krawata, rekompensowało mu wszystkie inne uciążliwości.

„Panna Wodna” - dość banalna nazwa, ale w końcu to biznes, a nie konkurs na oryginalność - opuściła port i odpływała w dal z drogocennym ładunkiem turystów i butli ze sprężonym powietrzem. Z doświadczenia wiedział, że pokład rozbrzmiewał podekscytowanymi rozmowami i śmiechem, a Jill, instruktorka, podgrzewała nastrój własnym entuzjazmem.

Już chciał parsknąć kpiąco, kiedy uprzytomnił sobie, że nie powinien do tego, co robi, podchodzić cynicznie. To przecież tylko rodzaj przedstawienia.

Nurkowie, którzy zajmowali się turystami, nie szarżowali, pamiętając, że są za nich odpowiedzialni. O ile on mógł być już znudzony nurkowaniem i penetrowaniem wraków, to jego klienci na pewno nie. Powinien o tym pamiętać.

Poza tym ta robota była lepsza od codzienności Wall Street. Niestety, była również bardziej absorbująca, niż sobie wyobrażał, kiedy dziesięć lat wcześniej porzucał giełdę, by wieść życie plażowego bumelanta. Tymczasem wylądował jako właściciel podupadającej firmy, którą przekształcił w całkiem dobrze prosperujący interes.

Z drugiej strony, nic nie mogłoby mu zastąpić widoku portu, leniwych przechadzek po mieście i uliczek tętniących nocnym życiem. Tak więc został bumelantem zarabiającym pieniądze. Nie miał wyrzutów sumienia i nie musiał bić się w piersi.

Rozległo się pukanie do drzwi i Ginny, jego sekretarka, która odwalała za niego większość papierkowej roboty, zajrzała do środka.

- Szefie, jacyś ludzie chcą się z panem widzieć.

Nawet nie odwrócił głowy wpatrzony w maszt wypływającej z doku łodzi. Może nadszedł czas, żeby wybrać się na „Mandolinie” w naprawdę długi rejs po karaibskich wodach. Może nawet na dwa tygodnie...

- Jestem zajęty - odpowiedział.

- Właśnie widzę. Kiedy pan skończy rozmyślania o pępku świata, może pan z nimi porozmawia. Wspomnieli o dłuższym czarterze.

Sprawa go zainteresowała, chociaż nie chciał tego okazać.

- Tak? Na dwa dni?

- Nie sądzę, chodzi o parę miesięcy.

Już miał zamiar odmówić, lecz coś go powstrzymało. Odwrócił się i spojrzał na Ginny, rudowłosą dziewczynę po trzydziestce. Do niedawna całe dnie spędzała na plaży, nie stroniąc od narkotyków. Ale pewnego dnia ocknęła się i uświadomiła sobie, że jej chłopak wykorzystywał ją, wyciągał od niej ostatnie pieniądze i niszczył kokainą. Rzuciła więc chłopaka, nałóg i rozejrzała się za pracą. Dugan nigdy nie żałował, że ją zatrudnił.

- No dobrze - powiedział.

- Co dobrze? Mam wynająć im łódź? Wpuścić ich tu? Kazać zaczekać? Poleganie na Ginny wystawiało go na ciężką próbę. Chociaż nigdy nie żałował, że ją zatrudnił, czasem bywała prawdziwym cierniem w jego usłanym różami życiu.

- Poproś ich.

I powrócił do kontemplacji pępka świata - a dokładnie, masztu odpływającej żaglówki. Dla Dugana żeglowanie rzeczywiście było pępkiem jego własnego wszechświata. Nie znosił zanurzać się w wodzie, ale uwielbiał żeglować.

Usłyszał, że otwierają się drzwi. Odwrócił głowę i spojrzał na wchodzących.

Pierwszy wszedł starszy mężczyzna, wspierając się na lasce. Nie trzeba było być lekarzem, by dostrzec objawy raka. Wyglądał jak chorzy na AIDS, których widywał na ulicach Key West.

Ale jego oczy wciąż były pełne życia i błękitu, choć twarz miał wymizerowaną, a głowę kompletnie łysą. Ubrany był w codzienny strój koloru khaki. Dugan uznał, że chyba będzie mógł się z nim dogadać - miał tylko nadzieję, że nie chodziło mu o rozsypanie jego prochów na morzu. Nienawidził ludzi, którzy upierali się, żeby ich prochy rozsypywać na morzu. Powód był prosty - kiedy już musiał wejść do wody, nie chciał zastanawiać się, co się może w niej unosić. Nie to, żeby był przewrażliwiony. Uważał tylko, że ciało należy pogrzebać w ziemi.

Za mężczyzną stała młoda kobieta, około trzydziestki, z olśniewającymi niebieskimi oczami i włosami czarnymi jak skrzydło kruka, z jednym intrygującym siwym pasemkiem. Nie mógł ocenić ich długości: były ciasno upięte z tyłu. Miała na sobie top i szorty.

Była to pierwsza rzecz, która mu się w niej nie spodobała - te ciasno upięte włosy. Nie spodobało mu się również, że miała niemal idealną figurę. Był zły na siebie, że od razu zwrócił na nią uwagę. Ciekawe, czy przyszło jej do głowy, jak szybko jej śniada skóra zaczerwieni się od subtropikalnego słońca...

- W czym mogę państwu pomóc? - zwrócił się do mężczyzny. Wiedział, że powinien wstać i przywitać się, ale nie znosił wszelkich formalności i nie widział powodu, by łamać dla tych dwojga swoje zasady.

- Chcielibyśmy wynająć na kilka miesięcy jedną z pańskich łodzi.

Dugan już miał odpowiedzieć, że się tym nie zajmuje i odesłać ich do firmy czarterowej, jednak nie zrobił tego. Był ciekaw, dlaczego wybrali właśnie jego i co zamierzają. Przemytem narkotyków się nie zajmują, to pewne jak amen w pacierzu. Zamiast powiedzieć „nie” i oszczędzić sobie kłopotów, zapytał:

- Dlaczego?

Był to poważny błąd, wkrótce miał się o tym przekonać.

- Dlaczego właśnie ja?

Mężczyzna spojrzał wymownie na krzesło, więc Dugan poprosił, by usiadł.

Odstępując od swoich obcesowych manier, wskazał drugie krzesło kobiecie. Nogi jednak wciąż trzymał na biurku i nie miał zamiaru ich zdjąć, mimo że kobieta patrzyła na niego z wyraźną dezaprobatą. Przynajmniej powstrzymał się, chociaż z trudem, od beknięcia i podrapania się po piersi.

- Może powiem panu, kim jesteśmy - zaczął mężczyzna.

Dugan nie miał zbytniej ochoty go słuchać, ale uznał, że to lepsze niż robota przy rachunkach, więc skinął głową.

- Nazywam się Orin Coleridge. To moja córka Weronika. Jesteśmy archeologami.

Teraz Dugan już wiedział, co będzie dalej. Gdyby miał odrobinę oleju w głowie, natychmiast pokazałby im drzwi. Nie chciał brać na siebie ich problemów.

- Ludzie załamują się i umierają młodo, kiedy biorą się za poszukiwanie skarbów - rzucił.

- Bywa i tak - odpowiedział Coleridge, z wyraźnym uznaniem dla refleksu Dugana. - Mojej córce to jednak nie grozi. Mamy dobre informacje co do położenia wraku.

- Jak wcześniej wielu innych. - Dugan zdjął nogi z biurka i spojrzał prosto w oczy starszemu panu. - Odnalezienie „Atochy” zajęło Melowi Fisherowi szesnaście lat, po tym jak wreszcie uzyskał dobre informacje. Nie mówię już o jego uprzednich poszukiwaniach, trwających dwadzieścia lat. Zdajecie sobie sprawę, jak wielki obszar wchodzi w grę? Jak daleko może podryfować wrak? Jak mało prawdopodobne jest, że zostały z niego jakieś większe fragmenty do identyfikacji?

- Jesteśmy archeologami - odparł Coleridge.

- A co z zezwoleniami? Macie je?

- Oczywiście. Wszystko jest zgodne z prawem, panie Gallagher.

- Może i tak. Czy rozmawialiście z kimś, kto prowadził takie poszukiwania? Jesteście gotowi poświęcić na to resztę życia? - W momencie kiedy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, jak bardzo były one niestosowne wobec człowieka, któremu nie pozostało już wiele życia. Ale cóż, stało się.

Coleridge nie wyglądał na urażonego. Uśmiechnął się blado.

- To już moje zmartwienie. Chcemy tylko wyczarterować od pana łódź na najbliższe trzy miesiące.

- Dlaczego ode mnie?

- Potrzebna nam łódź, z której można nurkować. I potrzebujemy nurków. A pan cieszy się dobrą opinią.

Dobra opinia w Key West mogła oznaczać różne rzeczy, zależy, kto tak twierdził. Jednak Dugan nie mógł zaprzeczyć: miał bezpieczne łodzie, doświadczonych instruktorów i najlepszy sprzęt. Pod tym względem zależało mu na dobrej reputacji.

O resztę nie dbał.

- Nie wynajmuję łodzi na tak długo. Potrzebne mi są wszystkie, żeby zaspokoić potrzeby turystów. Gdybym ich zaczął odsyłać z kwitkiem, straciłbym renomę. - Minął się trochę z prawdą, często musiał odmawiać, bo chętnych było zbyt wielu. Ale nie chciał zmieniać rozkładu rejsów z powodu jednej łodzi.

- Cóż, możemy wynająć łódź gdzie indziej - powiedział Coleridge, spoglądając na córkę. - Tyle że bardzo nam pana polecano...

Rzeczywiście miał zamiar oddać klienta konkurencji? Trzy miesiące łatwej pracy, opłaty za wynajem... Znów wyjrzał przez okno, zastanawiając się. Byłby zmuszony moczyć się w wodzie...

- Hmm.

- Na trzy miesiące - powiedział Coleridge. - Zapłacimy z góry, tyle ile pan bierze za zwykły rejs, plus dwadzieścia pięć procent. Opłacimy koszty, także te związane z nurkowaniem - pana oraz jednego lub dwóch dodatkowych nurków.

- Sam nie wiem...

- Czy zawsze patrzy pan w ten sposób podczas rozmowy? - powiedziała kobieta, trochę za głośno.

Odwrócił się gwałtownie, gotów na ripostę, lecz Coleridge powstrzymał go gestem.

- Proszę wybaczyć córce, panie Gallagher. Jest głucha. Nie jest w stanie odczytać słów, gdy patrzy pan w bok.

Złość minęła Duganowi, jeszcze zanim ją sobie uświadomił. Spojrzał na kobietę innym wzrokiem. Głucha? Cholera, jaka szkoda. To oczywiście nie jego problem, ale kiedy wyobraził sobie wszystkich tych kanciarzy i oszustów, którzy mogliby wykorzystać jej głuchotę i chorego ojca, poczuł jakiś moralny niepokój, uczucie tak u niego rzadkie, że prawie napomniane.

- Naprawdę? - zapytał.

- Tak - odpowiedziała.

A więc była dobra w odczytywaniu słów z ruchu warg. Spojrzał ponownie na Coleridge'a.

- Dokładnie na trzy miesiące?

- Na tym etapie. Być może będziemy musieli później zrewidować nasze plany i sięgnąć po dodatkowe wyposażenie.

- Nie przeszukacie całego dna w ciągu trzech miesięcy. - Kiedy mówił, starał się patrzeć w jej kierunku.

- Przeszukamy tyle, ile trzeba - odparła krótko i wciąż zbyt głośno. Doszedł do wniosku, że przestała mu się podobać.

- No cóż, to wasze pieniądze - powiedział w końcu. I wtedy zdał sobie sprawę, że przyjął ich propozycję.

Chryste, całe to cholerne miasto będzie się z niego śmiało! Dugan Gallagher, poszukiwacz skarbów! Wolał już, żeby go nazywali dupkiem.

- Mamy jeden warunek - powiedziała Weronika.

- Jaki?

- Nikt nie może się dowiedzieć o naszych planach. Nikt.

Westchnął.

- Droga pani, w Key West niczego nie da się utrzymać w tajemnicy. To po prostu niemożliwe.

- Nie wolno panu o tym nikomu powiedzieć - powtórzyła. - Nikomu. Żadnych informacji. Jeśli się ktoś dowie, że szukamy wraku, to trudno. Poza tym wszystko musi być utrzymane w tajemnicy.

- W porządku, nie ma sprawy. - Pewnie, że ludzie będą się interesować. Od dawna przyjeżdżają w te okolice w poszukiwaniu skarbów i wracają z pustymi rękami. Nic w tym specjalnego. Jego reputacja jakoś to zniesie.

- Chcielibyśmy, by znalazł pan jeszcze paru nurków. Godnych zaufania. Oczywiście płacimy za nich - odezwał się Coleridge.

- Zaraz, zaraz. - Zamachał ręką i ponownie oparł nogi na biurku. - Chodzi tylko o poszukiwania, tak? Żadnego bagrowania czy czegoś w tym rodzaju.

- Oczywiście, chyba żebyśmy coś znaleźli.

- Chciałbym się zorientować, jaki sprzęt będzie nam potrzebny. - Coleridge kiwnął głową - Zamówiliśmy już wykrywacze metalu i magnetometr. Dostarczą je w sobotę.

- Więc o to wam chodzi? Przeczesywać dno w poszukiwaniu metalu?

- Właśnie o to.

Kurczęta do oskubania, zaświtało Duganowi w głowie. Teraz był pewien, że musi im pomóc. Nie po to, żeby oskubać tę parę kurcząt. Nie mógł dopuścić, by zrobił to ktoś inny. Starszy facet był bliski śmierci, a kobieta głucha. W tych okolicznościach nie mógłby zdać się na filozofię życia P. T. Barnuma. Nikt nie potrafi dzielić życia z drugą osobą, chyba że jest nią on sam.

- A jeśli coś znajdziecie? - zapytał.

- Zastanowimy się, jak to wydobyć.

Oczywiście. Jasne jak słońce. Pytanie było po prostu głupie.

- No tak, w porządku. Więc gdzie będziemy szukać?

- Nie musi pan tego wiedzieć - odpowiedziała Weronika.

- Przynajmniej dopóki nie podpiszemy umowy - dodał Coleridge. - Dopóki nie będziemy ze wszystkim gotowi.

- Wygląda na to, że w stanowych archiwach nie ma dokładnej dokumentacji.

- Mają dokumentację olbrzymich połaci dna - odparła Weronika. - I to wszystko, czym dysponują.

- Macie dokładniejsze dane?

- Co pan powiedział?

- Zapytałem, czy jesteście lepiej zorientowani, gdzie spoczywa statek.

- Dużo lepiej.

Powoli pokiwał głową, zastanawiając się, czy ta kobieta jest równie szalona jak głucha.

- Czy zdajecie sobie sprawę, że szukacie igły w stogu siana? - spytał, starając się wyraźnie wymawiać słowa.

- Oczywiście - ucięła.

- No cóż, to wasze pieniądze. Kiedy chcielibyście wyruszyć?

- Gdy tylko podpiszemy kontrakt i nadejdą wykrywacze metalu - odparł Coleridge. - W sobotę albo w niedzielę.

Dugan potarł podbródek w zamyśleniu. Wbrew samemu sobie poczuł się zaintrygowany. Już wcześniej myślał o urlopie na wodzie, a to przecież też byłby odpoczynek, nawet jeśli musiałby nurkować.

- O jaką głębokość chodzi?

- Nie więcej niż dziesięć metrów.

- W porządku. Czemu nie, do licha. Zdajecie sobie jednak sprawę, że oprócz fury mułu nic nie znajdziecie? A ja tylko was oskubię.

Coleridge pokręcił głową.

- Nie można oskubać kogoś, kto dokładnie wie, za co płaci.

- Racja. Mam tylko nadzieję, że tak samo będziecie myśleć za trzy miesiące.

- Będziemy.

Chciałby chociaż w połowie być tak pewny, jak oni.

Dugan miał mnóstwo czasu, żeby żałować swojej pospiesznej decyz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin