Iga Karst
Gdyby on tu był
Wydanie polskie 2012
„Gdyby on tu był” to historia, w której przeszłość zjawia się w teraźniejszości, zbrodnia miesza się z polityką, a bohaterowie wciąż pojawiają się na nowo, odkrywając swoje prawdziwe oblicze.
Pełna napięcia i zwrotów akcji opowieść o tym, jak bolesne jest stawanie twarzą w twarz ze zdarzeniami, które dawno już pochowaliśmy w odmętach pamięci.
Współczesny Wrocław.
Młoda freelancerka Teresa Miller prowadzi ustabilizowane życie u boku narzeczonego. Niespodziewana wizyta policji wplątuje ją w szereg tajemniczych wydarzeń, w których główną rolę odgrywa jej głęboko skrywana przeszłość. Sytuacja zmusza ją do powrotu do bolesnych wspomnień czasów, z którymi chciała zerwać na zawsze.
Niecałe trzy godziny po tym, jak dowiedział się o podwójnym morderstwie, postanowił, że musi zacząć działać szybko i bez najmniejszego wahania. Decyzja już zapadła i była nieodwołalna.
Mężczyzna powędrował wzrokiem wzdłuż zbocza, na którym rozciągała się uprawa winorośli. Równe rzędy roślin pięły się od skraju urwiska aż po szczyt, gdzie nad okolicą górowały zabudowania winnicy. W świetle księżyca wydawały się nierzeczywiste i odległe. W oddali, trochę poniżej linii horyzontu, połyskiwała toń Oceanu Atlantyckiego.
Nocne powietrze, nagrzane od południowych skał, zdawało się lekko wibrować. Rozleniwiało. Jeszcze tylko ostatnia chwila wytchnienia przed podróżą.
- Owoce są ciągle małe i zielone - zza pleców usłyszał ochrypły głos starego człowieka. - Potrzeba jeszcze wielu upalnych dni, by winogrona nabrały słodyczy. Przed nami całe lato. Wrócisz na winobranie?
- Tak, Sérgio. Nie martw się o zbiory, zajmę się tym. Muszę wyjechać tylko na kilka dni, najwyżej na dwa tygodnie.
- Masz jakieś kłopoty - starzec bardziej stwierdził niż zapytał.
Nie odezwał się. Nie chciał kłamać. To miejsce nawet teraz, późnym wieczorem, spowite ciemnością, emanowało dobrą energią. Energią ziemi rozgrzanej słońcem i ciężkiej pracy ludzkich rąk, których wymagały winorośle. Za nic w świecie nie zniszczyłby tego zakątka. To jedno z tych miejsc, gdzie rządzą prawa natury i tradycje, a nie nowoczesne technologie, media i korporacje.
Milczeli.
Sérgio schylił się i zerwał źdźbło trawy. Nagryzł je tak samo, jak czynił to za każdym razem, kiedy przychodził na zbocze, żeby doglądać winogron. Lubił sprawdzać uprawy po zachodzie słońca, nigdy nie robił tego za dnia. Co prawda było zbyt ciemno, żeby ocenić wzrokiem, czy kiście dojrzewają prawidłowo, jednak jemu wystarczał zapach owoców, ich smak, kształt i konsystencja. Czuł, że w tym roku zbiór będzie wyjątkowo udany.
- Sérgio, czas na mnie. Powinienem być już w trasie.
Staruszek wyciągnął z ust źdźbło i wyrzucił je przed siebie. Nie odwrócił się, lecz powiedział:
- Pamiętaj, że czekamy tutaj na ciebie.
- Niedługo będę z powrotem.
Mężczyzna położył starcowi rękę na ramieniu, ale nie pożegnał się. Za bardzo bał się tego, że mogłoby to być ich ostatnie spotkanie. Nie wierzył w przesądy, ale nie chciał robić niczego, co byłoby jakimkolwiek symbolem końca pewnego etapu życia.
Wrócił do domu, przebrał bawełnianą koszulę i lniane spodnie na dżinsy oraz klasyczny T-shirt. Zabrał laptopa i torbę z podręcznym bagażem, po czym ruszył w drogę.
- Wyglądałaś na przerażoną.
Teresa uśmiechnęła się.
- Na szczęście mój przyszły mąż jest bardzo zaradnym adwokatem.
- Szczęście nie ma tu nic do rzeczy, przecież nie zrobiłaś niczego złego - odparł Damian, uważnie obserwując drogę. W mieście zaczęły tworzyć się już popołudniowe korki.
- Domyślam się, że z jakiegoś powodu poszukują kobiety, która akurat nazywa się tak samo jak ty.
Odwróciła się do szyby. Kiedy rankiem do drzwi mieszkania zapukała policja, Teresa sądziła, że potrzebują czegoś od jej narzeczonego. Groyewski był prawnikiem, pracował w kancelarii adwokackiej swojego ojca i na co dzień w różnych sprawach miał do czynienia z policją. Kiedy okazało się, że mundurowi pojawili się po to, żeby to właśnie ją zabrać na komisariat na przesłuchanie, wpadła w panikę. Czego tak nagle mogli od niej chcieć? Nie była przestępcą, tylko zwyczajną obywatelką, która nigdy w życiu nie weszła w drogę policji czy prokuraturze.
Nie chciała jechać na posterunek, ale nie miała innego wyjścia. Zaczęła dyskutować z policjantami, próbowała negocjować, obiecała, że odpowie na wszystkie pytania, ale zrezygnowała, gdy zagrozili, że użyją kajdanek, jeśli dalej będzie stawiała opór. Zawieźli ją na komisariat mieszczący się w dzielnicy Krzyki i zaczęli przesłuchiwać. Jak na złość Damian był w tym czasie na rozprawie w sądzie i miał wyłączony telefon. Wskutek tego na komendę dotarł dopiero późnym popołudniem.
Samochód zwolnił przed światłami.
- Teresa, głowa do góry! Nic takiego się przecież nie stało. Każdy może się pomylić. Pomyśl, że mogło być znacznie gorzej... - uniósł jedną brew, co poważnej twarzy adwokata dodało zawadiackości. - Wyobraź sobie, że w środku nocy wpada do mieszkania brygada antyterrorystów z ostrą bronią i...
- Nie kończ - jęknęła. - Na dzisiaj mam dość wrażeń.
Mężczyzna zamilkł, zastanawiając się, którą drogę wybrać, żeby uniknąć zatłoczonych ulic. Postanowił jechać przez Grabiszyńską i Podwale.
- O co pytali, zanim dotarłem na komisariat?
- Interesowało ich to, czy ostatnio zdarzyło się w moim życiu coś niezwykłego.
- To brzmi jak pytanie psychoterapeuty - skwitował, mając nadzieję, że rozweseli Teresę. - Co odpowiedziałaś?
- Powiedziałam o oświadczynach najprzystojniejszego prawnika w mieście - zrobiła pauzę. - Żartuję. Nie miałam im nic do powiedzenia. Damian, jesteś pewny, że to była policja?
- Co masz na myśli?
- W czasie, gdy rozmawiali, podsłuchałam słowo Europol albo Interpol? Chyba że mi się wydawało...
- Być może sprawa, którą się zajmują, obejmuje obszar kilku krajów. Nie sprawdzimy tego, nie mamy takiej możliwości, zresztą nie ma to dla ciebie już żadnego znaczenia. Nagle lewym pasem jezdni przemknął motocykl. Raczej usłyszeli go niż zobaczyli. Pędził znacznie szybciej, niż pozwalał rozsądek, nie wspominając o przepisach ruchu drogowego.
- Wariat! - fuknął Damian, wyraźnie wyprowadzony z równowagi. - Powinni zakazać jazdy na motorach. Wiesz, że wbrew temu, co powszechnie mówią ludzie, oni nie nadają się nawet na dawców organów? Po zderzeniu z czymkolwiek zostaje z nich krwawa miazga.
Skrzywiła się.
- Przestań, bo mi niedobrze.
- Przepraszam.
Odetchnęła głęboko.
- To ja przepraszam - starała się mówić łagodnym tonem. - Muszę odpocząć.
Groyewski zaparkował samochód przy ulicy Dobrej, na szarym podwórku niewyróżniającym się spośród wielu innych podwórek w centrum Wrocławia. Z Teresą wynajmowali tam mieszkanie w typowym bloku z lat siedemdziesiątych XX wieku - z dwoma małymi pokojami i ciemną kuchnią. Mieściło się na siódmym piętrze i właściwie nie miało żadnych zalet, może poza tym, że za wynajem i czynsz płacili bardzo mało. Pocieszali się, że to mieszkanie służy im tylko przejściowo, do czasu aż będzie ich stać na wzięcie kredytu w banku i zakup własnych czterech kątów.
Teresa przytuliła się do Damiana, kiedy znaleźli się w windzie. Poczuła się bezpiecznie przy ukochanym mężczyźnie. Nie chciała okazywać przed nim słabości, ale przed samą sobą musiała przyznać, że kiedy rano policja zabrała ją z mieszkania, kompletnie straciła głowę. Przerażenie całkiem odjęło jej zdolność logicznego myślenia. Nie miała niczego na sumieniu, dlatego odwiedziny stróżów prawa, którzy uparli się, żeby pojechała z nimi na komisariat, były dla niej jak grom z jasnego nieba.
- Co ja bym bez ciebie zrobiła, mój ty obrońco?
- Po prostu wróciłabyś do domu, bo i tak nie mieli zamiaru dłużej cię przesłuchiwać.
Weszli do mieszkania. Nie czuli się tutaj całkiem u siebie, ale przez kilka miesięcy zdążyli przyzwyczaić się do tego miejsca. Teresa robiła wszystko, żeby oswoić wynajętą przestrzeń. Na meblach rozstawiła pamiątkowe bibeloty, a ściany pomalowała na ciepłe kolory, które idealnie współgrały z zielenią doniczkowych kwiatów. Razem wszystkie te elementy stworzyły przyjazną aurę gniazdka przyszłej rodziny.
- Umieram z głodu - stwierdził Damian, sięgając po kuchenny fartuch. - Zrobię coś na szybko.
- Doskonale!
- Na co masz ochotę?
- Makaron a’lla carbonara.
- Nie ma słodkiej śmietanki.
Skrzypnęły drzwiczki od szafki, w której trzymali kawę i herbatę. Teresa zajrzała za puszkę z cukrem, wyjęła kartonik ze śmietaną i postawiła go obok deski do krojenia.
Damian był pewny, że zgromadziła w domu wszystkie składniki potrzebne do spaghetti carbonara. Zapasy uzupełniała regularnie, bo była to jej ulubiona potrawa i najlepsze lekarstwo na chandrę. Zawsze gotował on. Ona, kiedy tylko mogła, trzymała się z daleka od kuchni.
Westchnął, teatralnie przewracając oczami.
- A już myślałem, że będą kanapki.
- Przezorny zawsze ubezpieczony.
Nagle Teresa Miller z powrotem posmutniała. Opadła na krzesło.
- Damian, a jeśli oni znów po mnie przyjdą?
- Nie wrócą, jestem tego pewien.
- Myślałam, że umrę ze strachu, kiedy zamknęli mnie samą w pokoju z lustrem weneckim. Czekałam chyba ze dwie godziny, zanim ktokolwiek się pojawił. To było straszne.
Damian odłożył do zlewu obraną cebulę, wytarł ręce i przytulił narzeczoną.
- Policja ma taką taktykę zmiękczania przesłuchiwanych - powiedział.
- Czułam się jak chomik w klatce, na którego wszyscy się gapią.
- Już po wszystkim.
Poczuła na czole ciepło jego ust. Podniosła wzrok.
- Robię z siebie błazna - zaśmiała się nerwowo. - Przy tych twoich bandziorach z gangu „Zebry”, których bronisz, jestem żałosna.
- No... - cmoknął. - Co fakt, to fakt...
Uchylił się przed kuksańcem z łokcia, który chciała mu zaserwować pod żebra.
- Tamci z policją w ogóle nie rozmawiają, a często mają w nosie nawet współpracę z własnym adwokatem, za którego słono płacą.
Odwrócił się, żeby pokroić boczek.
Teresa otworzyła szufladę, żeby wyciągnąć nóż.
- Pomogę ci.
Odepchnął ją delikatnie.
- Nie wtrącaj się do garnków. Wiesz, że to najgłupsza rzecz, jaką możesz zrobić.
Zachichotała.
- Nigdy cię nie otrułam.
- Do czasu...
- Oj tam, oj tam... Tylko raz pomyliłam cukier puder z mąką ziemniaczaną.
Wróciła na krzesło, przyglądając się Damianowi. Nawet myjąc naczynia w damskim fartuszku kuchennym wyglądał jak model z reklamy francuskich perfum. Grecka uroda w połączeniu z przenikliwym spojrzeniem tworzyła u niego mieszankę, która onieśmielała nie tylko kobiety, ale również mężczyzn.
- Kochanie, może wyskoczymy gdzieś za miasto na spacer? - zaproponowała.
- Kiedy?
- Po kolacji.
- Dzisiaj mam za dużo pracy. Poza tym wiesz, że nie przepadam za prowadzeniem samochodu za miastem.
Damian, w przeciwieństwie do wielu mężczyzn, nie był fanem motoryzacji i za kierownicą nie czuł się zbyt pewnie. Wiedziała o tym, dlatego postanowiła nie naciskać na wyjazd.
Groyewski umył ręce, otrzepał z wody i wytarł papierowym ręcznikiem.
- Słońce, nie gniewaj się. Muszę każdą wolną minutę poświęcać na pracę. Wiesz, ile wymaga ode mnie ojciec.
- Mhm... I znam jego obietnice. Kiedy zdobędziesz odpowiednie doświadczenie i uzna, że nadszedł odpowiedni czas, będziesz mógł założyć filię jego kancelarii.
- Wiesz, jakie to dla nas ważne. Dopóki nie będę sam sobie szefem, nie zacznę zarabiać na tyle dużo, żebyśmy mogli kupić własne mieszkanie.
Teresa nie odpowiedziała. Uważała, że kariera i pieniądze nie są najważniejsze, ale nie chciała ograniczać Damiana. Zdawała sobie sprawę z tego, że była przyczyną narastającego konfliktu między Damianem a jego ojcem. Jej przyszły teść, adwokat i właściciel jednej z najsłynniejszych kancelarii we Wrocławiu - „Groyewski i Partnerzy” od początku nie zaakceptował ukochanej syna. Inaczej ją sobie wyobrażał. Powinna być prawnikiem albo lekarzem, ostatecznie mieć wykształcenie ekonomiczne. Licencjat z informatyki, którym się dyplomowała, był niewystarczający. Wygląd zewnętrzny kobiety również nie zachwycał Groyewskiego seniora. Wolał kobiety o urodzie klasycznej, ubrane w służbowe garsonki i z włosami ściągniętymi nad karkami w ciasne koki. Tymczasem Miller, mimo że skończyła już trzydzieści lat, wciąż miała urodę dziecka, podkreślaną przez ścięte do ramion, blond kosmyki. Elegancko ubierała się tylko w ostateczności, na co dzień preferując dżinsy i obszerne bluzy, w których ginęła jej drobna sylwetka.
Teresa nigdy nie rozmawiała o tym z narzeczonym, żeby nie sprawiać mu przykrości. Czasami nachodziły ją obawy, czy w oczach przyszłego teścia już zawsze będzie nosiła etykietkę „trędowatej”. Ojciec traktował Damiana jak nastolatka albo nieodpowiedzialnego studenta, a nie dojrzałego mężczyznę po trzydziestce. Wpływał na każdą jego decyzję, sterował karierą i wywierał presję na życie prywatne. Miller czasem dziwiła się, że Damian to wytrzymuje i jeszcze się nie zbuntował. Dzięki solidnemu wykształceniu bez problemu znalazłby pracę w jakiejś firmie. Gdyby tylko chciał, ani chwili dłużej nie musiałby być zależny od ojca, a jednak zależało mu na tym, żeby w przyszłości stanąć na czele firmy „Groyewski i Partnerzy”. Może to kwestia wychowania? Może Teresa nie rozumiała postępowania narzeczonego, ponieważ różniły ich warunki, w jakich dorastali? Ona od dziecka sama decydowała o sobie. Rodzice dali jej całkowitą swobodę, akceptowali i wspierali jej decyzje. Wybierała koleżanki i kolegów, pasje, szkoły i te marzenia, które według niej były warte spełnienia. Rodzice dyskutowali z nią, a potem i tak pozwalali, żeby szła własną drogą i uczyła się na własnych błędach. Damian już w chwili narodzin miał zaplanowaną swoją przyszłość. Został wychowany w kulcie rodzinnej tradycji. Musiał wziąć na barki i podźwignąć ciężar nazwiska Groyewski i tak jak ojciec, dziadek i pradziadek wybrać studia prawnicze. Ten ostatni, jeszcze przed wojną, założył we Lwowie pierwszą kancelarię sygnowaną rodowym nazwiskiem. Tuż po 1945 roku, kiedy wraz z rodziną przeniósł się do Wrocławia, kontynuował pracę w nowym miejscu.
Życie nie zawsze było idealne, ale ona już dawno nauczyła się z tym godzić, a przynajmniej nie walczyć. Nie ma sensu próbować zmieniać rzeczy, na które nie ma się wpływu. Poza tym, to właśnie w takim Damianie zakochała się i była z nim szczęśliwa.
Na stole stanęła patelnia ze śmietanowo-jajecznym sosem i miska z makaronem.
- Mam prośbę - powiedziała, nabijając na widelec kawałek mięsa. - Nie mów nikomu o tym incydencie z policją.
- Mówisz tak, jakbyś miała coś na sumieniu.
- Jestem rosyjskim szpiegiem i płatną zabójczynią finansowaną przez Kreml - szepnęła konspiracyjnie, zachowując kamienną twarz.
Wybuchła śmiechem.
Pierwszy raz odkąd Damian zabrał ją z komisariatu, śmiała się z promiennymi oczami, całym ciałem. Była radosna jak dziecko, przy czym jej okolona jasnymi, prostymi włosami twarz wydawała się jeszcze młodsza niż zwykle.
- Boję się reakcji twojej rodziny - uspokoiwszy się, wyznała szczerze. - Po prostu uważam, że lepiej to przemilczeć.
- Dobrze, kochanie. Obiecuję, że zabiorę tę tajemnicę do grobu.
Tym razem Groyewski zaczął się śmiać, ale ona nie odpowiedziała mu tym samym. Wbiła wzrok w talerz, czując, jak każdą komórkę jej ciała ogarnia dygot, którego nie potrafiła opanować.
Jedna noc i dwa morderstwa.
Wiktor Rynkowski, komisarz wrocławskiego wydziału kryminalnego policji, widział już chyba każdy rodzaj trupa, jaki można sobie wyobrazić - samobójców, ofiary wypadków drogowych, żony zatłuczone przez sadystycznych mężów i niemowlęta zagłodzone na śmierć przez matki w depresji poporodowej. Widział, co potrafi zrobić mafia i jak wygląda robota zawodowego zabójcy szkolonego przez FSB, CIA albo Mossad. Z tego powodu informacja o dwóch nowych trupach w mieście nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. W pewnej chwili był nawet zły na nieboszczyków za to, że ma przez nich więcej roboty.
Praca w policji już dawno spowszedniała Rynkowskiemu, ale jakiś czas temu zauważył, że oprócz tego stała mu się zupełnie obojętna. Był już za stary na to, żeby brać udział w wyścigu szczurów i narażać życie, by zasłużyć na awans. Pięćdziesięciodwuletni Rynkowski w służbach mundurowych przepracował dwadzieścia dziewięć lat i za dwa miesiące przechodził na policyjną emeryturę.
Jeszcze raz spojrzał na raporty dotyczące zabójstw z ostatniego tygodnia - uduszona prostytutka, mąż dźgnięty nożem na pijackiej melinie, narkoman po złotym strzale i chłopak pobity na śmierć przed dyskoteką w Długołęce - wsi na przedmieściach Wrocławia. Sprawy nie zainteresowały go nawet przez moment. Rutynowe dochodzenia zostawiał podopiecznym niższej rangi, którzy dopiero nabierali policyjnych szlifów. Rzecz jasna, za każdą z oczywistych spraw mogło się kryć zaskakujące rozwiązanie, ale Wiktor wiedział, że takie historie zdarzają się często tylko w serialach kryminalnych.
Dwa morderstwa, które skupiły uwagę komisarza, różniły się od wcześniejszych. Nie należały do rutynowych przypadków. Ofiary pozbawiono życia metodycznie. Najpierw z dużej odległości, przy użyciu karabinu, dostały po strzale w głowę, potem ktoś z bliska wycelował w ich serca z broni krótkiej i dołożył dokładnie po dwie kule.
Robota zawodowca. Stara szpiegowska szkoła: dwa pociski w serce, jeden w głowę. Ofiary nie miały szans.
Po wykonaniu zlecenia, morderca skrupulatnie przeszukał domy, zostawiając jednak nietknięte wszystkie kosztowności, włącznie ze szkatułką, w której znajdowała się pokaźna ilość złotej biżuterii, należącej do żony jednego z denatów.
Rynkowski zza ściany usłyszał odkurzacz. Sprzątaczka jak zwykle rozpoczęła porządki od sali konferencyjnej.
Odruchowo zerknął na zegarek. Dochodził kwadrans po piątej po południu. Większość pracowników wydziału poszła już do domów. Komisarz sapnął nad papierami, a następnie upchnął je do służbowej aktówki razem ze szczegółową dokumentacją fotograficzną zrobioną w miejscach zbrodni. Akta reszty dochodzeń zamknął na klucz w szufladzie biurka, doszedłszy do wniosku, że nazajutrz przekaże je młodszym członkom zespołu dochodzeniowego.
Myślami był już w domu.
Wiosną tego roku przeprowadził się razem z żoną do willi po matce, która zmarła kilka miesięcy wcześniej. Przez całe dorosłe życie mieszkał w centrum miasta, ale na wieś przeniósł się zupełnie bez żalu. Tęsknił za spokojem wsi i tempem życia, jakie znał z dzieciństwa. Za punkt honoru postawił sobie odtworzenie pasieki ojca. Codziennie po pracy przebierał się w ochronny kombinezon i szedł na obchód uli. Podejrzewał, że praca w policji przestała dawać mu satysfakcję, a wręcz zaczęła irytować dokładnie w chwili, kiedy z żoną podjęli decyzję o przeprowadzce na wieś. Na szczęście, jako pracownik służb mundurowych, miał możliwość przejścia na wcześniejszą, dobrze płatną emeryturę, i nie zawahał się z tego skorzystać, jeszcze tylko dwa miesiące i nie będzie musiał codziennie pokonywać ponad trzydziestokilometrowej trasy do miejsca pracy.
Wyłączył stojącą na biurku lampkę, która oświetlała stertę podniszczonych teczek i zbiegł po schodach prosto do samochodu zaparkowanego przed budynkiem. Niewiele ponad godzinę później doglądał pszczół w ulach umiejscowionych na polu sąsiadującym z jego domem.
Komisarz upewnił się, że owady odleciały i zdjął nakrycie głowy z siatką osłaniającą twarz.
- Kurczak już się piecze, ale na kolację musisz zaczekać jeszcze z pól godziny - do uszu mężczyzny dobiegł głos kobiety.
Posłał żonie uśmiech. Była trzynaście lat młodsza od niego i w jej sylwetce wciąż uwydatniała się młodzieńcza sprężystość. Lubił te chwile, kiedy mógł poczuć się przy niej jak mały chłopiec, wiedząc, że doskonale się nim zaopiekuje. Potrzebował tego bardzo, zwłaszcza po trudnym dniu w pracy, w której ani przez minutę nie mógł pozwolić sobie na to, żeby wypaść z roli wymagającego i zdecydowanego komisarza koordynującego cały zespół dochodzeniowy. Oczywiście nigdy nie przyznałby się do tego na głos.
Rynkowski usiadł przy ogrodowym stole z plastyku, gdzie rozłożył teczki z materiałami z miejsc zbrodni. Odetchnął głęboko powietrzem nasyconym aromatem siana i maciejki kwitnącej przy dziecięcej huśtawce, którą własnoręcznie zbudował dla wnuczki.
Zmusił się, żeby skupić myśli na pracy. Sięgnął po dokumentację zabójstw.
Pierwszy denat, trzydziestodwuletni Marek Szwedes, prowadził sieć knajp w tureckim stylu, w których o każdej porze dnia i nocy można było zjeść kebab albo gyrosa. Jeździł lekko przechodzonym mercedesem klasy S. Ubierał się w wątpliwego pochodzenia rzeczy z logo Versace, Gucci czy Hugo Boss. ...
entlik