Biedny milioner A5.doc

(1499 KB) Pobierz
Biedny milioner




Jeffery Farnol

Biedny milioner

 

 

Przełożyła Halina Gądek

Tytuł oryginalny: The Definite Object, A Romance of New York

Rok pierwszego wydania: 1917

Rok pierwszego wydania polskiego: 1934

Wydanie polskie 1997

 

Geoffrey Ravenslee, syn milionera, cierpi na pustkę w życiu. Nie wypełnia jej ani udział w wyścigach samochodowych, ani uprawianie boksu. Boi się małżeństwa, bo wie, że ,,w tym olbrzymim mieście żyje mniej więcej pięćset szanowanych niewiast, które by z największą rozkoszą wydały swoje córki za moje dolary, no i przy okazji za mnie, nawet gdybym był łotrem spod ciemnej gwiazdy lub schorowanym starcem. Pewnego wieczoru łapie na gorącym uczynku młodego włamywacza i - pod wpływem impulsu - postanawia doświadczyć życia w jego środowisku. Spike prowadzi go do ubogiej dzielnicy, zwanej Kuchnią Czarta, gdzie w kamienicy Muligana toczy się - nieraz dramatyczne - życie ubogich ludzi. Ich dobrym duchem, niosącym wszędzie pociechę i wsparcie, jest Hermiona, siostra Spike'a. Geoffrey zakochuje się w niej i naraża groźnemu rywalowi. Teraz jego życie toczy się fascynująco, ale i niebezpiecznie ...


Rozdział I.

Każdy autor i każdy czytelnik wiedzą doskonale, że w powieści są najważniejsze dwie rzeczy: pierwsza to jak zacząć romans, druga - gdzie, kiedy i jak się pożegnać z bohaterami.

Otóż ta książka zaczyna się od baków Brimberlego. Banalny początek? Ależ nie!

Równie pięknych, wytwornych nie znalazłbyś na całym świecie! Baki Brimberlego nadawały ich właścicielowi wyraz dostojny i szlachetny! Bez nich byłby zwykłym, przeciętnym człowiekiem. Natomiast z nimi stanowił idealny typ kamerdynera.

Te baki! Miękkość, gładkość, niepokalana biel... Uszlachetniały jego raczej pospolitą twarz, przypominały anielskie skrzydła, unosiły w wyższe sfery marzeń niejedno serce pokojówki, a jednocześnie budziły postrach i szacunek wśród lokajów, kucharzy, praczek i dostawców.

Brimberly pogładził baki, zdjął kurtkę, wskazał swojemu gościowi ulubiony fotel swego pana, przysunął tacę, na której stały: butelka whisky, syfon wody sodowej i szklanki.

Usiadł na kanapie i zapytał:

- A wy, mój Stevensie, wciąż jeszcze jesteście u Barbertona?

- Owszem, od pół roku.

- Aha - mruknął Brimberly, otwierając szufladę biurka i sięgając po najlepsze cygara swojego pana - już od pół roku. A jak mu się wiedzie? Przed kilku laty byłem jego lokajem. Żyliśmy z sobą bardzo dobrze. Co słychać u niego?

- Trochę mu dolega artretyzm, który mu przeważnie włazi w kolano, no i znęcają się nad nim wierzyciele; te bestie wyrastają spod ziemi i gnębią go. Póki mój lord nie ożeni się przyzwoicie, póty nie będzie miał spokoju. Musi dostać gruby posag!

- Powinien wziąć bogatą Amerykankę. Omal że go nie ożeniłem z zamożną wdówką; to było przed dziesięciu laty. Gdyby usłuchał mojej rady, miałby święty spokój na całe życie. Ale Barberton był zawsze uparty i miał zbyt wielkie wymagania. Cóż, że wdówka była starszawa i miała jedną nogę przykrótką. Ale te pieniądze, ta biżuteria...

W tym miejscu Brimberly westchnął, pogładził baki i spojrzał w górę.

- Ale kulawa - podjął powątpiewająco Stevens.

- Wielka mi rzecz! Gdzie jest powiedziane, że nogi muszą być jednakowe? Zresztą prawie nie utykała! A ta forsa! Kto przy takiej forsie patrzy na nogi?

- Pewno, że macie rację - przytaknął Stevens - ale pracujecie, mój Brimberly, u bogatego pana! Wystarcza rozejrzeć się po mieszkaniu! Co za luksus! Wasz pan nie musi szukać bogatej wdówki, o nie!

Brimberly odstawił szklankę i uśmiechnął się z dumą.

- Mogę śmiało powiedzieć, że Ravenslee jest bogaty, nieprzeciętnie bogaty. Żyje nam się wygodnie. I nie tylko wygodnie, ale ze smakiem. Bo muszę przyznać, że Ravenslee, chociaż milioner i niestary, ale ma smak. Na przykład whisky... Bo jest whisky i whisky. A może wolicie koniak? Mam tu pod ręką jubileuszowy, po dwadzieścia pięć dolarów butelka. Smakuje wam?

- Jeszcze jak!

- Miałem właśnie zamiar zaprosić Jenkinsa, który jest moim sąsiadem i pracuje u Stanwayów. Ci Stanwayowie to bardzo prości ludzie. Tacy sobie parweniusze, ale ich lokaj Jenkins, mój przyjaciel, jest człowiekiem serio i na miejscu. Gra pięknie na banjo. Gospodyni i służba żeńska śpi, męskiemu personelowi dałem wychodne, moglibyśmy więc sobie urządzić muzyczny wieczorek. Gracie na fortepianie, prawda?

- Czasami. - odparł Stevens, spoglądając w drzwi. - Czy wasz stary wyszedł na całą noc?

Brimberly obrzucił Stevensa zgorszonym spojrzeniem.

- Kogo macie na myśli?

- Pana Ravenslee.

- To proszę wyrażać się o nim z większym szacunkiem. Do poufałości ja jeden mam prawo. Siedzimy teraz w gabinecie młodego pana. Na ścianach widzicie obrazy, które on malował. Gdy młody pan jest nieobecny, najchętniej przesiaduję tu i upajając się dymem cygar, przyglądam się jego obrazom. Kocham sztukę; to działa kojąco na moje nerwy. Wszystkie obrazy są malowane ręką pana. Tematy przeróżne. Numer pierwszy - wiatrak, mocno zdezelowany, ale to jest sztuka. Numer drugi - dama w balowej toalecie, wprawdzie ma niewiele tej toalety na sobie, ale mniejsza o to, ciało prześliczne. Numer trzeci - zachód słońca. Numer czwarty - księżyc wschodzi. Wprawdzie księżyca nie widać, ale jest światło i na tym polega cały efekt. Efekt to wielka rzecz. Ponieważ to są same szkice, więc nie robią wrażenia skończonych, to ich wspólna cecha. Bo doprawdy młody pan niczego nie wykańcza; jest zbyt zmęczony. Niech mnie diabli porwą, jeżeli on się w ogóle nie urodził zmęczony! Ale chyba cała arystokracja jest już taka. Na świat przychodzą już zmęczeni.

- Zdawało mi się, że młody pan nie jest arystokratą, lecz amerykańskim milionerem.

- I tak, i nie. Jego ojciec był Amerykaninem, ale w żyłach matki płynęła błękitna krew. Była rodowitą Angielką, jak ja...

- Słyszałem, że pan Ravenslee jest znakomitym sportowcem; mówiono, że jest atletą ciężkiej wagi. Mój stary widział, jak się boksował, i opowiadał mi, że siłacz z niego pierwszorzędny.

Brimberly westchnął, pogładził baki i rzekł: - Owszem, zdaje się, że jest nawet dobrym bokserem, ale tylko amatorem, rozumiecie - amatorem.

- Na pewno jest też graczem, hulaką i temu podobne...

- Nie rozumiem was, Stevens. Owszem, gra w karty, potrafi pić, ale mimo to jest wzorem przyzwoitości, młodym człowiekiem zupełnie na miejscu i pod każdym względem godnym szacunku.

- A kiedy spodziewacie się go z powrotem?

- Nie można przewidzieć.

- Co takiego? - zapytał Stevens, unosząc się z wygodnego fotela.

- Zjawia się i znika jak meteor - odparł Brimberly.

- Więc może byłoby lepiej, gdybyśmy opuścili te apartamenty i przeszli do naszego pokoju - zaniepokoił się Stevens.

- Z drugiej strony - ciągnął powoli Brimberly - może być teraz w drodze do Afganistanu czy Grecji. Mój młody pan, jak już rzekłem, jest jak meteor. Dziś tu, jutro tam. Wczoraj Nowy Jork, za tydzień Londyn lub Paryż. Takie fantazje mojego pana nie zawsze są mi na rękę. Nie znoszę tego nerwowego tempa, kocham życie spokojne, uregulowane, a on krzyżuje wszystkie moje plany, żyję więc z dnia na dzień...

- Czy jednak nie będzie lepiej, jak wypijemy jeszcze po kieliszku i wyniesiemy się stąd?

- Bądźcie spokojni, młody pan nie zakłóci nam dzisiejszego wieczoru. Jest w drodze do Long Island, gdyż próbuje swój nowy wóz wyścigowy. Ma wziąć udział w rajdzie o puchar Vanderbildow. Jest pewno o kilkadziesiąt kilometrów stąd i będzie, mam nadzieję, nocować w jednym z klubów. Mam nadzieję...

- Macie nadzieję?

- Że mu się nic nie stanie. Gdybyście tak kiedyś jechali samochodem, prowadzonym ręką mojego młodego pana, to i was przejmowałby lęk o jego życie na samą myśl, że ćwiczy do wyścigów.

- Więc możemy siedzieć spokojnie?

- Owszem, nawet zawołam zaraz Jenkinsa, żeby przyszedł z banjo.

Mówiąc to, Brimberly wstał i podszedł do telefonu. Już miał podnieść słuchawkę, gdy nagle zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać w napięciu. Spojrzenie skierował do najbliższego okna, bowiem ze świata otulonego nocą zaczął przedzierać się zrazu cichy, potem coraz głośniejszy szum nadjeżdżającego samochodu.

- Boże! - zawołał Brimberly, podchodząc do okna. Wychylił się, a po chwili dodał:

- Bardzo mi przykro, Stevens, ale muszę was poprosić na dół razem z tacą... Tylko prędzej!

Stevens bez słowa chwycił tacę z kieliszkami i na palcach wysunął się z pokoju.

Tymczasem Brimberly, tracąc na powadze ruchów, ale zyskując na tempie, jął porządkować pokój; schował cygara (nie zapomniał wyrzucić niedopałków) i włożył kurtkę.

W momencie, gdy zapinał ostatni guzik, na progu ukazał się bohater tej powieści.


Rozdział II.

Geoffrey Ravenslee był smukły, blady i bezsilny. Był tak bardzo bezsilny, że płaszcz, który miał przewieszony przez ramię, osunął się na dywan. Leniwym ruchem zrzucił czapkę, rękawiczki i wreszcie sam, uczyniwszy kilka leniwych kroków, rzucił się na fotel i zaczął wpatrywać się w ogień na kominku.

Brimberly podniósł rzeczy swojego pana, po czym przyjął pozę dostojną i wyczekującą.

- Ach, Brimberly - westchnął Geoffrey Ravenslee - przerwałem ci miłe chwile wypoczynku.

- Jaśnie panie... tak... właściwie, prawdę powiedziawszy...

- Nie masz potrzeby się tłumaczyć. Sądząc po zapachu, palisz wyborne cygara. Mógłbyś mnie poczęstować?

- Jaśnie panie - baki Brimberlego poruszyły się niespokojnie - czy podać cygara?

- Owszem. Są w biurku.

Niedbałym gestem wskazał okazałe mahoniowe biurko. Brimberly zakaszlał lekko:

- Klucz, jaśnie panie.

- Klucz jest zbędny, mój Brimberly. Wiesz dobrze, że zamek jest zepsuty.

- Jaśnie panie! - westchnął kamerdyner.

- Jeśli ci jest znany życiorys Ludwika XIV, mój Brimberly, to wiesz, że ów monarcha nie lubił czekać, tak jak ja. Cygaro, z górnej szuflady.

Brimberly podszedł do biurka, otworzył szufladę (istotnie, bez pomocy klucza) i wręczył swojemu panu pudełko cygar, ruchem tak ostrożnym, jakby to nie były najprawdziwsze hawany, ale co najmniej bomba. W pewnej chwili spojrzenie Geoffreya skrzyżowało się ze spojrzeniem Brimberlego i ten doświadczony lokaj stwierdził ku swemu zdumieniu, że jak na tak leniwe i ospałe ruchy jego pan posiadał wyjątkowo bystre i przenikliwe spojrzenie.

- Jaśnie pan wrócił do domu zupełnie niespodzianie - bąknął lokaj.

- Tak jest, niespodziewanie. Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem.

- Jaśnie pan raczy żartować...

- Zatrąbiłem, a mimo to twój gość raczył zostawić kapelusz - westchnął Ravenslee.

- Faktycznie, zostawił kapelusz! Ale jaśnie pan nie weźmie mi tego za złe, że wprowadziłem tutaj mojego przyjaciela. Chciałem mu pokazać obrazy. Jaśnie pan nie gniewa się?

- Więc odwiedził cię przyjaciel?

- Nazywa się Stevens, jest lokajem lorda Barbertona. Nieprzeciętny człowiek.

- Barberton? Nie podzielam twojego zdania.

- Ależ ja nie mówiłem o lordzie, tylko o jego służącym!

- To co innego... I pokazałeś mu moje obrazy?

- Owszem, chyba nie było w tym nic niewłaściwego?

- Aha... podobały mu się?

- Czy mu się podobały? Ależ był zachwycony! Można podać jaśnie panu koniak z wodą sodową?

- Proszę. A czy twój gość zachwycał się również koniakiem?

- Ależ, jaśnie panie, skądże by...

- Nic nie szkodzi... Poza tym dzisiaj jest wyjątkowa okazja, więc proszę cię, napij się i ty. Tak, Brimberly, gdy zegar wybije północ, będę obchodzić trzydziesty piąty rok życia.

- Doprawdy, jaśnie panie? Zatem pozwolę sobie złożyć najgorętsze życzenia szczęścia, zdrowia i wszelkiej pomyślności.

- Szczęścia - powtórzył Geoffrey i uśmiechnął się tak gorzko, jak zwykli uśmiechać się ludzie bardzo młodzi. - Dziękuję ci, Brimberly. Możesz odnieść kapelusz swojemu przyjacielowi, a potem wróć i dołóż drew do ognia. Lubię duży ogień na kominku, zwłaszcza, gdy jestem w złym nastroju.

Brimberly wyszedł bezszelestnie, by wrócić z polanami. Pozornie spokojnie i w skupieniu rozpalał ogień, ale drżące baki zdradzały bunt, który wzbierał w jego sercu.

- Czym jeszcze mogę służyć jaśnie panu? - rzekł wreszcie, wstając z kolan.

- Może nie powinienem ci był kazać rozpalać ognia; jesteś za tęgi, żeby klękać i pochylać się. Proszę cię, usiądź, chcę z tobą porozmawiać.

Brimberly usiadł na brzegu krzesła.

- Trzydzieści pięć lat, to nie bagatela - ciągnął Geoffrey - w takim czasie człowiek powinien dojść do czegoś.

- Z pewnością, jaśnie panie.

- A ja się tylko zestarzałem.

- Nie, jaśnie panie... Bądź co bądź, czas nie cofa się i młodość mija z wiekiem.

- Tak jest, młodość mija... I co dalej, Brimberly, co dalej?

- Nic specjalnego, jaśnie panie.

- Właśnie, mój drogi, nic specjalnego. Jak sobie wyobrażasz dalszy ciąg mojego życia?

- Bóg raczy wiedzieć...

- Słuchaj, Brimberly, zwracam się do ciebie jako do człowieka mądrego i doświadczonego. Co byś radził począć człowiekowi, którego wszyscy już znudzili, który ma już dość wszystkiego, a przede wszystkim samego siebie.

- W takiej sytuacji byłaby wskazana zmiana powietrza. Podróż, jaśnie panie; radziłbym temu człowiekowi, żeby się wybrał do Azji Mniejszej albo do Afganistanu, albo też tu i tam. Jacht jaśnie pana czeka w przystani.

Geoffrey Ravenslee oparł głowę na ręce, zamyślił się i westchnął.

- Kochany Brimberly, czyż nie zwiedziłem już całego świata?

- Nie da się zaprzeczyć, jaśnie panie, że odbył pan wiele podróży. Polował pan i na lwy, i na tygrysy, i na słonie... Ale taka, na przykład, mała wycieczka do Europy, do posiadłości jaśnie pana...

- To prawda, że mam tam swoje kąty.

- Kąty! - zawołał z oburzeniem Brimberly. - Olbrzymi dom przy Saint James Square, który jaśnie pan, ojciec jaśnie pana, odkupił od podupadłego księcia, rezydencja w Park Lane, to są kąty?

- No, nie...

- A zamek w Szkocji, taki ponury, stylowy i romantyczny!

- Ach! - westchnął smętnie młody milioner.

- Przepiękny pałac w Rzymie, cały z marmuru; te kolumny, wieżyce, historyczne pamiątki, rzeźby i obrazy, to też kąt? I czy nie warto wrócić tam? :

- Italia chwilowo mnie nie nęci.

- A zamek w Niemczech?

- Nie, nie. Boże, Brimberly, czy posiadamy jeszcze więcej zamków i rezydencji w Europie?

- Naturalnie. Nieboszczyk, ojciec jaśnie pana, kolekcjonował pałace, zamki, wille i domy, tak jak inni kolekcjonują marki!

- I jedno i drugie jest bezsensowne.

- Pewno, nikt nie może mieszkać równocześnie w dwunastu pałacach. Ale dlaczegóż nie miałby ich pan odwiedzać kolejno, zacząwszy od weneckiego palazzo? Kanały, gondole, mandoliny... A potem pałacyk w Tyrolu lub Paryż...

- Dość, Brimberly.

- Skoro jaśnie pan każe...

- Dzisiaj jest rocznica moich urodzin i mam wrażenie, że stanąłem na rozstajnych drogach.

- Nie lubię rozstań.

- Skończyłem trzydzieści pięć lat - ciągnął Geoffrey - i nigdy, w ciągu całego mojego życia, nie uczyniłem nic pożytecznego, nic, co by miało jakikolwiek sens! Proszę cię, bądź łaskaw spojrzeć na mnie.

- Z największą przyjemnością, jaśnie panie.

- Jak ja wyglądam?

- Doskonale! Rasowo...

- Dziękuję ci za komplementy, mój zacny Brimberly, ale ja się uważam za istotę niegodną, zbędną, bezużyteczną, po prostu, za wyrzutka społeczeństwa... Doszedłem do tego przekonania dopiero dzisiaj. Ale - w tym momencie urwał, spoglądając na popiół, tworzący stożek na cygarze - czy ja cię nie nudzę?

- Broń Boże!

- Proszę cię, weź cygaro i pozwól, bym ci dał ognia...

- Jaśnie panie...

- I, jeżeli masz cierpliwość, wysłuchaj dalszego ciągu moich zwierzeń.

- To dla mnie prawdziwy zaszczyt - odparł z godnością wzorowy kamerdyner.

- Nie masz pojęcia, mój Brimber...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin