Wincenty Budzyński. LECHIA W IX WIEKU. TOM PIERWSZY. POWIEŚĆ HISTORYCZNA. ROZDZIAŁ PIERWSZY. Było to na początku kwietnia. W mieście obszernem i znajomem dobrze wszystkim badaczom dziejów, przechadzał ,się po nad ogromnem jeziorem młody, rosły mężczyzna. Skromny go ubiór odziewał : bo tylko z samodziału, gatunku płótna ręką rodzinną uprzedzonego, zrobiony był serdak który okrywał wyższą część ciała. Spodnie tej samej przędzy spadały ścieśnione przy kostce, a noga opatrzoną była obuwiem prostem, ale wygodnem. Z kory lipowej wyplatane gęsto paski trzymały się przy lekkiej z drzewa podeszwie ; znać jednak było staranność wyrobienia, kształt bowiem nogi rysował się dokładnie i mile dla oka. Młodzieniec oddalając się od brzegu i wchodząc w zakręt miasta który formował długą i wazką uliczkę, spozierał z ukosa na wyniosłą wieżę zamku i na swój ubiór niewytworny. Oznaczenie ubiorem pewnej godności i urzędu sięga najpierwszych czasów kształcenia się społeczności ludzkiej, tem bardziej musiało istnieć w owym wieku gdzie juź znikł patryarchalny obyczaj Słowian rządzenia się przez ojców familji. Zewnętrzna potrzeba uzbrajając ten sczep łagodny i cichy pośród innych burzliwych ludów swojemi napadami krwawiących Europę, podzieliła go na rody podległe wodzom obieralnym. Ci wodzowie z uszczerbkiem ojców familji zatrzymując władzę, prowadzili często osady jedne na drugie ; aź nareszcie uzbrajając się przeciw naciskowi coraz silniej prącemu na Słowiańskie gromady, obrali z pomiędzy siebie wodza nad wodzami. Tym sposobem powstał król, którego władza musiała się podnieść nad tę jaką mieli, prosty naczelnik rodziny albo wódz gromady. Król taki i jego urzędnicy miewali więc pewne cechy w ubiorze, które ich od innych odznaczały mieszkańców. Dwa było rzędy kmieci, z których pierwszy tylko znakomite w kraju miejsce zajmował; że zaś nasz młodzieniec do drugiego należał nic dziwnego, że porównywając skromne położenie swoje z osobami zamieszkującemi zamek, żałośnie poglądał na odzież swoją i na zamku mury wspaniałe. Nie daleko wyspy łódź się zwijała po jeziorze ; na niej widać było długi uplot pięknego warkocza niewieścich włosów i jasny włos przewoźnika; a słychać było przegrywanie guśli i melodyą śpiewu. Kmieć nasz stanął osłupiały; wzrok swój stracił na wszystko , tylko gonił migający to bliżej, to dalej punkt czarny na jeziorze albo pasy błyszczące wody które łódź po swej drodze zostawiała — i słuch swój zanurzył w dźwięku muzycznym stron uderzanych pałeczkami, w tonie rzewnym lekkiego, powiewnego głosu, co wyzierał niekiedy echem z czarodziejskiej melodyi i niknąc stopniowo gubił się jakby wycieńczony w niedoścignionej zmysłem nocie. Po niejakim czasie łódź wzięła kierunek ku miastu, a młodzieniec nasz rozpoznawszy z daleka, choć mgławo i niewyraźnie znajome sobie rysy kobiece, schylił głowę na piersi i tęskno się zamyślił. Myśli jego na ten raz schodzą się zapewne z myślą czytelnika. I on niewiedział, równie jak niewie jescze czytelnik, kto była owa fantastyczna niewiasta co w lekkiej łodzi na około wyspy krążyła. Trzeci juź raz ukazała się ona naszemu młodzieńcowi. Śpiew jej i harmonia muzyki zostały wjego słuchu, ale jeżeli jej rysy rozpoznawał to tylko w sposób niedokładny i przybliżony, bo ją zawsze w podobnej jak dziś widywał odległości. Nagle odwrócił oczy swoje jak gdyby go w raźniejsze wołało polecenie. «Muszę obaczyć, jak mi ojciec przykazał, czy Radost z drogi powrócił, a potem pójdę z poselstwem ojcowskiem do owego zamku. Tam może » Po tych słowach odszedł pomruknąwszy coś z cicha, a powtarzając notę czarownej pieśni, udał się wazką uliczką, jej kręconym kierunkiem przeszedł pareset kroków, i za jej biegiem zwracając się znowu ku dalszemu brzegowi obszernego jeziora, stanął przed chatą co niedaleko wody leżała. Młoda dziewczyna otwierając ciasne drzwiczki przywitała go radośnie, ale nasz młodzieniee nie zatrzymywał się długo, tylko wprost do środka izby wkroczywszy okiem szukał gospodarza. — Ojciec wasz, Dobromiro, czy jescze nie z powrotem? — Jako, czyli mnie nie widzicie przed sobą ?— zawołał pięćdziesiątletni mężczyzna powstając z za stołu na którym wedle starego zwyczaju chleb i sól leżały.—Chodź tu, chłopcze, usiądź z nami i powiedz jak się mają ojciec i matka twoja? — Dadzi Bóg, Radoście ! —tern starem powitaniem slowiańskiem odpowiedział młodzian.—Zdrowi są opatrznością Jessa. Właśnie ojciec przysyła mię tu abym się dowiedział , czyście z powrotem i jak stoją wasze zdrowie i sprawy. — Jedno i drugie dobrze. Droga szła spokojnie ; Świst bowiem był potulny przez cały czas pływaczki mojej. Muskał on tylko po Wiśle a lekko pogłaskał po naszem lechickiem morzu. — Ojciec na was czeka u siebie i chiałby pomówić z wami o różnych dziełach. — O różnych dziełach ?— zastanowił się gospodarz.—Powiedźcie ojcu że jutro przyjdę do niego a wtedy będzie mówienie o wszystkich rzeczach. — On niespokojny był o wasz powrót na dzisiaj. I dla czegóż miałem niewrócić, tem bardziej że husza ludzi przybywa do wiku? Ot przywiozłem pod moim żaglem dwóch cudzoziemców. Jednegom wziął w Gnieźnie; przybył albowiem karawaną przez Pomorze i rodem jest z Morawskich krajów. Drugi czekał swojego towarzysza przy Goplicy, gdzie wsiadłszy na statek dopłynął z nim aż do mojej gospody. Po tych dopiero słowach postrzegł nasz kmieć siedzących na ławie dwóch podróżnych. Jeden z nich więcej jak średniego wzrostu z głową pośrodku wystrzyźoną zdawał się być przedmiotem starań i zajęcia się swego współ wędrowca, którego całą twarz osłaniał czarny kaptur od płaszcza zosfawując tyłko dwa otwory na oczy. — Jak myślisz chłopcze? — z cicha szepnął mu Rudost—ci dziwni ludzie robią sobie ślub trzymać lica zasunione przez rok, dwa, dziesięć roków czasem i ślubu tego dochowują, nigdy go niełamiąc chociażby przyszło życiem nałożyć. W kmiecia naszego myślach i wyobraźni widok tych dwóch postaci cudzoziemskich wywołał głębokie zamyślenie. Wspomnienia jakieś ciemne i niepojęte całą jego duszę ogarnęły, przywodząc na pamięć sprawy które o dawne opierały się czasy. Cudzoziemiec z odsłoniętą twarzą wpatrywał się równie ciekawie w rysy młodzieńca, nie dla tego żeby w nich jakąś dawną zauważył znajomość , ale że go uderzała postać rosła, wyniosłe czoło, nos orli i cały wyraz twarzy pełny ruchu, życia i pojętności.- Odwróciwszy się do swego towarzysza rozmawiał z nim po cichu , a młodzieńcowi zdawało się że usłyszał imię» swoje wymówione przez cudzoziemca w kapturze. — To łacinnicy, rzekł on do ucha Radostowi. — Zgadliście łatwo mołodcze, bo też o nich słychać wszędzie po świecie. Ale ci dwaj goście nasi muszą być znużeni i wygłodzeni długą podróżą ; trzeba im usłużyć czemś więcej jak solą i chlebem. Dobromiro głośno zawołał gospodarz — powiedz tam matce waszej co się krząta około wieczerzy, aby przyniosła ryb do naszego stołu ; bo ci dobrzy ludzie niejadają wedle swojego zakonu ani mięsa ani zwierzyny. A wy, mołodcze , posilicie się z nami?.. — Mam pilną sprawę Radoście, i prosić was będę byście mnie na swojej łodzi do zamku przewieźć kazali, i to jeszcze jak najspieszniej, bo ojciec mi zalecił wrócić przed czarnem niebem do Chadźby i przynieść odpowiedź od Pana Rolesława. — A więc macie od ojca sprawę do Pana Pomorza? nie zatrzymuję was przeto. Mój chłop Miłowan jest teraz na zamku, ale was przewiezie mały flis który służy w podróżach moich. Zemku,—krzyknął Radost do wchodzącego piętnastoletniego młodzieniaszka—przygotujcie się z łodzią waszą popłynąć na wyspę. Kmieć nasz pożegnał w ówczas Radosta i żonę jego i przyjazny ukłon rzucił Dobromirze, która zatrzymała na nim dłuższe spojrzenie i rzekła półgłosem: Przychodźcie do nas częściej, mołodcze. Macierz w ras moja szczerze miłuje i ojciec lubi. A choć... słów ostatnich już nie słyszał kmieć nasz, bo poruszony ciekawością obrócił się ku dwom nieznajomym i żegnając zawołał do nich : — Przebaczcie, dobrzy ludzie, żem się wam tak mocno wpatrywał; ale jeżeli nie was to waszych przyjaciół w takiem samem odzieniu widziałem kiedyś. Widziałem—mówił dotykaiąc się czoła, kiedym był jeszcze małym chłopięciem.—Potem rękę przyłożywszy do serca dorzucił po cichu : tu mi został ich obraz. Cudzoziemiec, który dotąd rozmawiał ze swoim zakapturzonym towarzyszem, słysząc wyrazy młodzieńca odpowiedział uprzejmie : — Niewiem, mołodcze, czyście w tym kraju widzieli ludzi podobnego nam odzienia. Co do nas : pierwszy raz nawiedzamy tę ziemię. Czyście przybyli do nas z towarem jakim ? — Przywoziemy mołodcze, do tego kraju towar droższy od najdroższych skarbów, a oddamy go za jedno dobre serce. — Gadką jest dla mnie wasza mowa, łacinniku — odparł młodzieniec. — Niema na to czasu aby ją wytłomaczyć — wolnym głosem odrzekł podróżny— bobyście się spóźnili z waszem poleceniem, a i tak was zabawiła przechadzka nad brzegami wielkiej wody, gdzie pływa kraśna dziewczyna i gęśl przebrzękuje. Kmieć stanął osłupiały na te wyrazy i wlepił badawcze oko w cudzoziemca. — Czy za takiemi sprawy przyjeżdżacie do tego kraju i czy one przypadają do waszej powagi? — Pokój wam, mołodcze ! Ja wiem z wysoka co się dzieje w sercu ludzkiem — a jaką wiem mocą, powiem wam kiedyś. — Powiedzcie, o powiedzcie dobry człowieku. Nie teraz, mołodcze ! Rzecz moja jest długa, ale wam świętą daję obietnicę : źe gdziekolwiek się zejdziem, na polu czy w lesie, na lądzie czy wodzie, na drodze czy w karczmie wytłomaczę wam tę gadkę. Bądźcie cierpliwi i myślcie o mnie. Kmieć nasz mając na sercu polecenie ojcowskie utłumił swoją ciekawość choć mu dziwnem były i te rysy obudzające w jego pamięci jakieś dawne wspomnienia i ta wiedza cudzoziemca o jego przechadzkach nad jeziorem. Nienalegając więc dłużej pożegnał podróżnych i gospodarza i spiesznym krokiem o...
Pawulon66