Yu Hua
Wencheng
Przełożyła: Katarzyna Sarek
Projekt okładki i stron tytułowych Wiktor Dyndo (Projekt okładki oparto na pracy Li Zai Landscape after Dong Yuan, Juran, Ma Yuan, and Xia Gui.)
Tytuł oryginału: 文城 (Wén chéng)
Rok pierwszego wydania: 2021
Wydanie polskie 2024
Akcja najnowszej powieści Yu Hua - jednego z najbardziej znanych i najczęściej nagradzanych współczesnych pisarzy chińskich - na którą czytelnicy musieli czekać aż osiem lat, rozgrywa się w Chinach cesarskich, u schyłku epoki Qing. Główny wątek to dzieje nieszczęśliwej miłości Lin Xiangfu - zamożnego mężczyzny z północnych Chin i wędrującej z południa tajemniczej Xiao Mei.
Kobieta dwukrotnie porzuca ukochanego - najpierw znikając z częścią rodowych oszczędności, po raz drugi wkrótce po urodzeniu dziecka. Nie znajdując wyjaśnienia tego zachowania, Lin Xiangfu z córeczką na plecach rusza na poszukiwania ukochanej, aż w końcu osiedla się w wiosce przypominającej tę z opowieści Xiao Mei, nie wiedząc, że ta mieszka niedaleko. Nigdy już się nie spotkają.
Yu Hua przedstawia tę historię z dwóch perspektyw, odsłaniając nieznane wcześniej motywacje bohaterów, jego celem nie jest jednak stworzenie powieści miłosnej ani romantycznej. Ten znakomity pisarz ujawnia cały swój kunszt doskonałego obserwatora ludzi, który za pomocą prostego języka potrafi budować sugestywne postacie i obrazy - w tym przypadku rozpadającego się feudalnego świata, gdzie znikają dawne punkty oparcia, lecz brakuje jeszcze nowych.
W Xizhen mieszkał pewien zamożny człowiek. W pobliskim Wanmudang miał ponad tysiąc mu[1] żyznej ziemi, którą, jak korzenie, przecinały strumyki płynące ku rzece; ryż i pszenica, kukurydza i bataty, bawełna i rzepak, trzcina i trawa, a także bambusy i drzewa pojawiały się i znikały jak słońce, rozkwitały nieprzerwanie przez cztery pory roku, każdego z trzystu sześćdziesięciu pięciu dni. Jego stolarnia słynęła w okolicy, a produkowane w niej najróżniejsze drewniane przedmioty - łóżka, stoły, krzesła, stołki, szafy, skrzynie, puzderka, balie i nocniki - trafiały do domów w promieniu stu li[2], robiono w niej także lektyki ślubne i trumny, które pojawiały się na drogach zawsze w asyście trąbienia suon.
Wzdłuż dróg lądowych i szlaków wodnych prowadzących z Xizhen do Shendian nie było nikogo, kto nie słyszałby o wielkim bogaczu Lin Xiangfu, ale nie wiedziano, skąd przybył.
Jedyną wskazówkę stanowił jego silny akcent, dlatego sądzono, że pochodził z Północy.
Mówiono, że zjawił się przed siedemnastoma laty - podczas wielkich mrozów wyłonił się ze śnieżycy i z niespełna roczną córką na rękach, chodząc od domu do domu, żebrał o mleko.
Wyglądał jak niezdarny biały niedźwiedź, kołyszący się na śniegu i lodzie.
Prawie wszystkie karmiące wtedy piersią młode kobiety z Xizhen spotkały Lin Xiangfu i miały identyczne wspomnienie: przychodził do drzwi zawsze wtedy, kiedy płakało dziecko.
Pamiętały jego pukanie, brzmiało tak, jakby uderzał o drzwi paznokciami, jeden cichy stuk, potem krótka przerwa i znów lekkie stuknięcie. Wciąż stał im przed oczami wyczerpany mężczyzna, który, jak mówiły, wchodził do środka z miedziakiem na wyciągniętej dłoni.
Załzawiony, z oczami, które trudno zapomnieć, zachrypniętym głosem mówił:
- Moja biedna, biedna córka, dajcie jej kilka łyków mleka.
Jego spierzchnięte usta wyglądały jak wywrócone na lewą stronę łupiny ziemniaków, a ręce pokryte były czerwonymi bliznami po odmrożeniach. Stał tak bez ruchu, z nieobecną twarzą, jakby przebywał w innym świecie. Kiedy dostawał czarkę gorącej wody, wracał na ziemię i w jego oczach pojawiała się wdzięczność. Pytany, skąd przybył, wahał się chwilę i w końcu cicho mówił: „Shendian”. Było to miasto leżące około sześćdziesięciu li na północ, na skrzyżowaniu dróg lądowych i wodnych, znacznie zamożniejsze od Xizhen.
Trudno było uwierzyć w te słowa, ponieważ jego akcent brzmiał jak z odległej Północy.
Nie chciał wyjawić, skąd przyszedł ani kim jest. Kobiety z Xizhen, w odróżnieniu od mężczyzn, interesowała też matka dziewczynki, ale gdy o nią pytały, twarz mężczyzny zastygała jak zimowy krajobraz wokół Xizhen, usta zaciskały się i nie rozchylały więcej, jakby to pytanie nigdy nie padło.
Takie było pierwsze wrażenie, jakie wywarł na nich Lin Xiangfu - pokryty śniegiem mężczyzna, z zakrywającymi twarz włosami i brodą, pokorny jak wierzba i cichy jak orna ziemia.
Pewien człowiek jednak wiedział, że mężczyzna ten nie przybył w czasie mrozów i śniegów, stało się to znacznie wcześniej, niedługo po tym, jak przez miasteczko przeszedł tajfun. Kiedy w tamten poranek Chen Yongliang, sztygar z kopalni złota na pobliskiej Zachodniej Górze, szedł sprawdzić szkody w swym miejscu pracy, na opustoszałej ulicy miasteczka dostrzegł obcego. Sztygar wyszedł z domu, z którego wiatr zerwał dach, i zobaczył, że całe miasto spotkał ten sam los; być może dzięki wąskim uliczkom i gęstej zabudowie część drzew przetrwała, poprzechylana w różne strony, ale na gałęziach nie został ani jeden liść - razem z dachówkami porwał je wicher - i Xizhen wyglądało jak ogolone na łyso.
Wtedy do miasta wszedł Lin Xiangfu, niosąc niemowlę w ramionach i mrużąc oczy od blasku wschodzącego słońca. Jego twarz zafrapowała Chena, ponieważ nie dostrzegł na niej rozpaczy, która pojawia się po tragedii, ale wyłącznie ulgę. Gdy Chen był już blisko, mężczyzna zatrzymał się i z mocnym akcentem z Północy zapytał:
- Czy to Wencheng?
Chen Yongliang nigdy nie słyszał tej nazwy, pokręcił więc głową i odpowiedział:
- Nie, to Xizhen.
Chen zobaczył parę niemowlęcych oczu. Kiedy przybysz z zastanowieniem powtarzał: „Xizhen, Xizhen”, sztygar patrzył na dziewczynkę, którą niósł nieznajomy, jej lśniące czarne oczy rozglądały się z ciekawością, ale usta miała mocno zaciśnięte, jakby jedynie wytężając wszystkie siły, mogła być razem z ojcem.
Lin Xiangfu wyminął Chena, niósł na plecach gigantyczny tobół. Płachtę zrobiono z utkanego na hałaśliwych krosnach z Północy surowego, grubego płótna, nie z południowego, cienkiego, z niebieskim wzorem; pożółkły materiał był upstrzony plamami.
Chen Yongliang nigdy w życiu nie widział tak olbrzymiego bagażu - tobół kołysał się na plecach rosłego mężczyzny i wyglądał tak, jakby zapakowano do niego cały dobytek.
Mężczyzna z Północy przybył z odległych o tysiące li stron, z terenów na północnym brzegu Żółtej Rzeki, gdzie pola sorga, kukurydzy i pszenicy zmieniały się zimą w bezkresne zagony żółtawej ziemi. Dziecięce i młodzieńcze lata spędził, biegając pomiędzy gęstymi łodygami, wyrósł pod niebem przesłoniętym liśćmi sorga; siedząc przy lampie naftowej i przesuwając palcami po liczydle podczas obliczania każdorocznych zbiorów, dorósł i stał się mężczyzną.
Lin Xiangfu urodził się w zamożnej rodzinie, jego ojciec był jedyną wykształconą osobą we wsi, matka - córką urzędnika z sąsiedniego powiatu i chociaż wtedy, kiedy przyszła na świat, jej rodzina miała już za sobą lata świetności, wyrosła na oczytaną dziewczynę, o bystrym umyśle i zręcznych dłoniach. Gdy Lin Xiangfu miał pięć lat, jego ojciec, doskonały stolarz, nagle zmarł. Właśnie skończył robić dziecięcy stolik i taboret, odłożył narzędzia i zawołał synka, ale przy ostatnim okrzyku imię dziecka zmieniło się w przeciągłe: „Aaa...”, przycisnął dłonie do piersi i osunął się na ziemię. Kiedy Lin Xiangfu stanął na progu warsztatu, na widok drgającego na ziemi ojca wybuchł śmiechem i śmiał się, dopóki nie przybiegła matka i nie padła na kolana z przeraźliwym krzykiem - dopiero wtedy rozpłakał się ze strachu.
To było chyba pierwsze wspomnienie Lin Xiangfu. Kilka dni później zobaczył ojca leżącego nieruchomo na skrzydle drzwi, ciało przykryto zbyt krótkim białym płótnem i obie stopy ojca wystawały na zewnątrz. Mały Lin Xiangfu bardzo długo patrzył na te dwie bezkrwiste, białe stopy i zauważył, że na jednej podeszwie otworzyła się blizna po starej ranie.
Matka w konopnych żałobnych ubraniach, których nigdy wcześniej nie widział, minęła go, niosąc oburącz miskę z wodą; doszła do bramy domostwa, postawiła naczynie na ziemi, siadła na progu i siedziała tak aż do zachodu słońca.
Ojciec zostawił synowi ponad czterysta mu ziemi, dom o sześciu pokojach, a także ponad sto książek w pudełkowej oprawie; szyte grzbiety niektórych egzemplarzy rozpadały się w rękach. Chłopiec odziedziczył po matce zamiłowanie do książek, pracowitość i zaradność; kiedy zaczął naukę czytania i pisania, przeniósł ostatnie dzieło ojca - stolik i taborecik - w pobliże krosien matki. Tkała i uczyła go; słuchając stukania warsztatu i jej łagodnych słów, przeszedł od Księgi trzech znaków aż do Zapisków historyka i Księgi Hanów.
W wieku trzynastu lat zaczął towarzyszyć zarządcy Tian Da podczas obchodów majątku i tak samo jak dzierżawiący jego ziemię chłopi chadzał po błotnistych miedzach, czasem razem z Tianem brodził przez zalane wodą pola ryżowe, więc kiedy wracał do domu i siadał obok warsztatu matki, wyglądał jak zwykły chłopski syn. Odziedziczył po ojcu talent do stolarki, od małego bawił się siekierą, heblem i piłą; gdy wchodził do warsztatu, zapominał o bożym świecie i przesiadywał tam godzinami. W okresach wolnych od prac w polu matka zawoziła go do stolarzy w sąsiednich wioskach, żeby uczył się od nich fachu; często zostawał u nich na miesiąc czy dwa, a przyuczający go majstrowie chwalili go za bystrość i zręczność, doceniali także wytrwałość i pilność, niespotykaną u paniczów z bogatych rodzin.
Gdy był dziewiętnastolatkiem, matka zachorowała. Nie miała jeszcze czterdziestu lat, a już dotarła do kresu życia; kilka dekad ciężkiej pracy i trudy wdowieństwa sprawiły, że jej twarz pokryły zmarszczki, a głowa posiwiała. Wtedy popatrzyła na syna tak, jak nigdy wcześniej, i widząc, że jest rosły, silny i podobny do męża, poczuła ulgę. Po powrocie z pola czy ze stolarni syn przysuwał stolik i taboret blisko kangu[3], na którym leżała, przygotowywał pędzel, papier, tusz i kamień do rozcierania i otwierał książkę, gotowy do dalszej nauki. Był już wtedy uznanym stolarzem i ludzie kupowali wykonane przez niego stoły i krzesła, ale nadal używał mebelków, które wyszły spod ręki ojca. Przed oczami umierającej kobiety przewijały się obrazy, na których syn rósł pomiędzy malutkim stolikiem i taboretem, a pędzel w jego ręce stawał się coraz mniejszy i mniejszy. Na jej ustach pojawiał się spokojny uśmiech, jakby otrzymała nagrodę za całe ciężkie życie.
Ostatniego dnia dziesiątego miesiąca matka, która już nie mogła się ruszać, nagle obróciła się na bok i długo wpatrywała się w drzwi - wyglądała syna, jej wyczekujące spojrzenie stopniowo gasło i pożegnaniem stały się jedynie dwie łzy w kącikach oczu, jakby lękała się zostawiać syna samotnego na drodze życia.
Lin Xiangfu drugi raz zobaczył scenę podobną do tej, którą widział, gdy miał pięć lat - matka leżała na skrzydle drzwi przykryta kawałkiem własnoręcznie utkanego białego płótna.
Ubrany w żałobne szaty wyniósł za próg domostwa czarkę wody i postawił ją na ziemi przed bramą, tak jak matka zrobiła czternaście lat wcześniej; usiadł na progu i siedział tam do zmierzchu, wpatrzony w krętą dróżkę, która prowadziła w dal, ku szerokiemu gościńcowi, biegnącemu przez pustą ziemię, zasnutą dymami z kominów, aż do płonącego zachodem słońca horyzontu.
Trzy dni później Lin Xiangfu pochował matkę przy ojcu, z łopatą w ręku stał długo nad grobem, przy nim milczeli zarządca Tian Da i jego czterej młodsi bracia; stali tam razem aż do zmierzchu, wtedy Tian Da dał znak i wolnym krokiem poszli do domu. Lin otarł łzy i wrócił do rytmu dawnego życia.
Tak jak dawniej, codziennie o świcie wychodził z Tian Da na pola, sprawdzał, jak rosną zasiewy, gawędził z dzierżawcami, a czasem podwijał nogawki i pracował razem z nimi, bo potrafił robić na roli tak samo sprawnie jak oni. W wolnym czasie przesiadywał na progu, ale nie towarzyszył mu już stukot krosien, przestał również sięgać po zszywane na grzbietach książki. Po pięciu latach życia w samotności stał się milczkiem. W domu słychać było głosy jedynie wtedy, kiedy zjawiali się bracia Tian, aby porozmawiać o polach czy uprawach.
Późną jesienią Lin Xiangfu brał osła i wiózł do miasta gromadzone przez cały rok srebrne juany, wymieniał je na małą sztabkę złota w banku Juhe, potem kupował kupon lub dwa jedwabnej wzorzystej satyny i wracał do domu. Sztabkę wkładał do drewnianej skrzynki, którą odstawiał na półkę, a tkaniny chował do szafy.
Tak robiła matka. Gromadzenie złota zapoczątkowali przodkowie rodziny Linów, a jedwab miał się przydać przy ożenku syna. W ostatnich latach życia matka, ciężko już chora, wkładała do torby zawiniątko z tkaniną, z trudem siadała na ośle, którego przytrzymywał Tian Da, i ruszała zakurzoną drogą, kołysząc się na grzbiecie zwierzęcia.
Lin Xiangfu zapamiętał około dwunastu takich matczynych podróży; za każdym razem wracała bez jedwabiu, więc wiedział, że dziewczyna nie przypadła jej do gustu, ale zgodnie ze zwyczajem zostawiała jej podarek. Przekazywała osła w ręce czekającego na nią syna i ze zmęczonym uśmiechem mówiła:
- Nie zostałam na obiedzie.
Wtedy już wiedział - matka zjadłaby obiad, gdyby polubiła dziewczynę. Dlatego Lin Xiangfu przejął zwyczaj matki; gdy był w mieście, kupował zawsze jedwab jako prezent dla kandydatek na żonę.
Wielokrotnie odwiedzała go swatka, przedstawiała mu panny na wydaniu i chodził z nią w konkury do rodzin o majątku i pozycji równych jego, ale był niezdecydowany.
Przyzwyczajony, że matka podejmuje decyzje, nie wiedział, jak sobie z tym wszystkim poradzić, a wspomnienia o jej powrotach z pustymi rękami sprawiały, że był jeszcze bardziej niezdecydowany i niepewny. Patrząc na każdą z dziewczyn, zastanawiał się, czy matka by ją polubiła. Kończyło się to tak, że nigdy nie zostawał na obiad, wręczał jedynie wzorzystą tkaninę.
Raz serce zabiło mu mocniej; pewna piękna dziewczyna z Liuzhuang, wsi leżącej trzydzieści li od jego domu, wywarła na nim głębokie wrażenie. Kiedy usiadł w pokoju gościnnym, a jej ojciec zaproponował mu tytoń, Lin Xiangfu chciał powiedzieć, że nie pali, ale wyraz twarzy swatki sprawił, że przyjął zaproszenie, i wtedy z pokoju obok wysunęła się piękna dziewczyna, ze spuszczoną głową podeszła do niego, nabiła mu fajkę, a następnie wróciła tam, skąd wyszła.
Lin Xiangfu wiedział, że to ona jest kandydatką na żonę; podczas przygotowywania fajki drżały jej ręce; swatka kilka razy ją zagadnęła, dziewczyna nie zareagowała, ale kiedy spotkali się wzrokiem, rozbłysły jej oczy, a Lin Xiangfu poczuł, że zawrzała w nim krew.
Podczas luźnej pogawędki był rozkojarzony, z trudem nadążał za rozmową, a kiedy ojciec dziewczyny zapytał go, czy zostanie na obiad, miał wielką ochotę się zgodzić, ale zmienił zdanie, widząc spojrzenie swatki; po chwili wahania wyjął zza pazuchy jedwab, zmieszany położył go na stole, zaczerwienił się pod zdziwionym wzrokiem ojca, pośpiesznie wstał i się pożegnał. W drodze powrotnej miał przed oczami piękną dziewczynę, zaskoczoną twarz jej ojca i czuł się źle. Swatka wyjaśniła mu, dlaczego dała znak odmowy - bała się, że dziewczyna może być głuchoniema. Powiedziała, że podczas nabijania fajki kilka razy zażartowała z niej, ale tamta jakby nic nie słyszała. Lin Xiangfu przyznał swatce rację, ale nie mógł przestać myśleć o pięknej Liu Fengmei z Liuzhuang. Dopiero po trzydziestu li, kiedy zobaczył ściany domu, odetchnął głęboko i poczuł się lżej.
W ten sposób Lin Xiangfu tracił okazje do ożenku, a gdy miał dwadzieścia cztery lata, w jego domu nagle pojawiła się para - mężczyzna i kobieta, on w chabrowej tunice ze stójką, ona w kwiecistym qipao[4] i turbanie z niebiesko-białej bawełnianej surówki, na plecach dźwigali tobołki, stali przy bramie domu i rozmawiali tak szybko, że słowa zdawały się fruwać.
O zmierzchu Lin Xiangfu usłyszał ich z dziedzińca; co prawda nie rozumiał ani słowa, ale i tak otworzył bramę i wyszedł. Młody mężczyzna, wyglądający na osobę wykształconą, zaczął mówić ze zrozumiałym dla Lina akcentem i powiedział, że podczas podróży wozem nagle odpadło koło, wóz nie nadaje się do dalszej jazdy, najbliższa gospoda znajduje się w odległości ponad dziesięciu li, a za chwilę zapadnie zmrok. W tym miejscu zrobił pauzę i ostrożnie zapytał, czy Lin przyjąłby ich na jedną noc.
Stojąca za nim młoda kobieta, zdejmując turban, zerknęła nieśmiało i radośnie na Lin Xiangfu, który patrząc na oświetloną wieczornym blaskiem delikatną i piękną buzię, lekko przechyloną w prawo przy ściąganiu chusty, nagle poczuł mocniejsze bicie serca.
Wieczorem siedzieli we trójkę wokół lampy naftowej i Lin dowiedział się, że przybysze nie są małżeństwem, ale rodzeństwem. Słuchając, jak zwracają się do siebie, poznał ich imiona - siostra miała na imię Xiaomei, brat - A Qiang. Przyjrzał im się dokładnie i uznał, że nie są do siebie zbyt podobni. A Qiang chyba zobaczył wątpliwość w oczach gospodarza - wyjaśnił, że siostra odziedziczyła urodę po matce, on zaś po ojcu, a nie wyglądają podobnie, bo i rodzice nie byli do siebie podobni. Lin Xiangfu roześmiał się. Potem dowiedział się, że goście pochodzą z miasteczka Wencheng, leżącego daleko na Południu, ponad sześćset li za Jangcy, w regionie Jiangnan, krainie wodnych miast, w których rzeki zaczynają się tuż za progiem domu i wszędzie podróżuje się łodziami. Rodzice już nie żyją, a oni jadą na północ, do stolicy, gdzie ich wuj pracuje na dworze księcia Gonga, A Qiang wierzy, że potężny i ustosunkowany krewny pomoże mu znaleźć pracę.
Podczas rozmowy nagle rozległo się głośne ryczenie, więc Lin Xiangfu, widząc zdumienie gości, wyjaśnił, że to osioł. Z ich zdziwienia Lin wywnioskował, że w wodnych miastach Południa najwidoczniej nie znają tego zwierzęcia.
Tego wieczoru także Lin Xiangfu mówił o sobie, opowiedział im nawet o ojcu z niewyraźnych wspomnień, o matce, o książkach z szytymi grzbietami i matczynych krosnach, o zielonych zaroślach z dzieciństwa, a na końcu wyznał, że w promieniu stu li jego rodzina jest uważana za zamożną. Zobaczył, że A Qiangowi rozbłysły oczy, zerknął więc na Xiaomei - dalej nieśmiało się uśmiechała.
Dla Lin Xiangfu był to szczęśliwy wieczór. Od śmierci matki w domu panowała cisza, a tamtej nocy rozbrzmiewał niekończącą się rozmową. Podobała mu się małomówna Xiaomei, w której oczach stale migotał uśmiech. Siedziała bokiem, naprzeciwko niego, i cały czas bawiła się swoim niebiesko-białym turbanem. Rozpoznał na nim wzór ze splecionych feniksów i peonii, zaciekawiony nachylił się, żeby lepiej się przyjrzeć, i zachwycił się tkaniną, mówiąc, że tutaj wszyscy noszą wyłącznie białe zwoje. Usłyszał wtedy jej słodki głos. Powiedziała, że ten wzór nazywa się „feniks z peonią” i symbolizuje dostatek. Gdy skończyła mówić, jej lśniące oczy przebiły się przez blask lampy i spojrzały prosto na niego. Właśnie te oczy sprawiły, że milczący zazwyczaj Lin rozgadał się jak nigdy, wyczuł w dziewczynie delikatne piękno, jakiego dotychczas nie spotkał, dostrzegł świeżą twarz dojrzewającą wśród zielonych gór i turkusowych wód Południa, subtelną i pełną życia nawet po trudach dalekiej podróży.
Następnego dnia ta subtelna i pełna życia dziewczyna zachorowała - leżała z mokrą chusteczką na czole, a jej długie włosy spływały na ziemię jak łoziny wierzb z wodnego Południa. Jej brat siedział na brzegu kangu i ze zmarszczonymi brwiami przez chwilę coś do niej mówił w ich szybkim dialekcie. Potem podszedł do Lin Xiangfu i zmartwionym tonem oznajmił, że rano siostra zaniemogła; gdy wstała, zakręciło się jej w głowie i upadła, zanim doszła do drzwi, a jej czoło parzyło jak wyciągnięty z ognia batat. Brzmiał, jakby nie miał wyjścia - powiedział właściwie do siebie, że w takim razie musi sam ruszać w drogę.
Ostrożnie dobierając słowa, zapytał Lina, czy zaopiekowałby się jego siostrą. Dodał, że gdy odnajdzie w stolicy wuja, natychmiast po nią wróci. Lin Xiangfu kiwnął głową, brat podszedł do kangu i używając tego niezrozumiałego, prędkiego dialektu, zamienił z siostrą kilka zdań, potem zarzucił tobołek na plecy i przekraczając próg domostwa, uniósł skraj długiej tuniki; ścieżką doszedł do traktu i w promieniach wschodzącego słońca pomaszerował na północ.
Lin Xiangfu pomyślał o poprzedniej nocy, kiedy w półśnie widział leciutki uśmiech Xiaomei, jej delikatną twarz, falującą, jakby unosiła się na wodzie. Później rozwinęła się przed nim szeroka żółta droga i ujrzał, jak ta piękna twarz odchodzi coraz dalej i dalej.
Nagle obudził się niespokojny i zagubiony i czuł się tak aż do rana. Po wschodzie słońca, kiedy okazało się, że Xiaomei zostaje, Lin Xiangfu pojaśniał.
Kiedy do niej podszedł, otworzyła oczy i przez ściśnięte usta powiedziała:
- Podaj mi wody.
Po południu Xiaomei wstała z kangu, włożyła wyciągnięte z tobołka drewniaki i zabrała się za prace domowe. O zmierzchu siadła na progu i w promieniach zachodzącego słońca z uśmiechem patrzyła na wracającego z obchodu pól Lin Xiangfu.
Kiedy Lin dotarł do bramy, wstała i razem z nim weszła do środka, podała mu miskę przygotowanej wcześniej wody, odwróciła się i wyszła. Lin Xiangfu usłyszał dziwne dźwięki, dobiegające z jej pokoju, a potem zobaczył na jej stopach chodaki, którymi stukała o podłogę. Jego zaskoczony wyraz twarzy rozbawił Xiaomei - wyjaśniła, że to drewniaki.
Lin przyznał, że nigdy wcześniej nie widział takich butów. Opowiedziała, że w jej stronach noszą je wszystkie kobiety, zwłaszcza w letnie wieczory; kiedy po myciu na brzegu rzeki wsuwają w nie gołe stopy i stukają nimi o kamienne ulice miasteczka, brzmi to jak muzyka grana na ksylofonie. Lin zapytał, jak brzmi ksylofon; Xiaomei nie odpowiedziała, chwilę myślała z opuszczoną głową, potem przeszła się po pokoju i powiedziała:
- Właśnie tak.
Lin zobaczył, że dom jest posprzątany, na stole czeka kolacja, a uśmiechnięta Xiaomei stoi obok jakby w oczekiwaniu na coś. Poczuł się zakłopotany, jak gdyby wszedł do cudzego domu; miał wrażenie, że Xiaomei również jest zmieszana. Usiadł przy stole, ona zrobiła to samo, wziął pałeczki, ona też po nie sięgnęła. Miała zaróżowione policzki i Lin pomyślał, że dziwnie szybko zachorowała i równie szybko wyzdrowiała.
Czas płynął niepostrzeżenie. Kiedy Lin Xiangfu wracał miedzą do domu, widział z daleka siedzącą na progu Xiaomei, podpierała głowę rękami i zamyślona patrzyła w dal. Lin Xiangfu domyślał się, że dziewczyna wypatruje brata w chabrowej tunice, który powinien się wkrótce pojawić na zakurzonej drodze.
Gdy siadali do stołu, często o nim rozmawiali. Pragnąc pocieszyć dziewczynę, powtarzał, że brat na pewno już dotarł do stolicy i szybko wróci. Po tych słowach przed oczami pojawiała mu się scena: ubrana w kwieciste qipao Xiaomei idzie za bratem, wolno odchodzi w promieniach zachodzącego słońca, na drobnych stopach ma skarpetki z jednym palcem i chodaki japonki. Ogarniała go wtedy melancholia, nie miał bowiem pojęcia, jak będzie wyglądało jego życie, kiedy opuści go ta kobieta z Południa, która mu gotuje, pierze i z którą już od tak dawna dzieli dach nad głową.
Pewnego dnia Xiaomei usiadła do krosien matki, długo się z nimi zmagała, bo nigdy wcześniej nie miała do czynienia z takim warsztatem, ale do zmierzchu opanowała ich działanie. Kiedy Lin Xiangfu wszedł na dziedziniec i usłyszał stukot, przez chwilę zdawało mu się, że to matka, dopiero potem zrozumiał, że to Xiaomei. Przestąpił przez próg pokoju i zobaczył pochyloną nad ramą tkacką dziewczynę, miała czerwoną twarz i krople potu na czole. Podniosła się na jego widok, przywitała go i powiedziała, że tutejsze krosna robią o wiele większy hałas niż te z jej stron, podobnie jak osioł, który jest znacznie głośniejszy od owcy; najpierw przestraszyła się huku, myślała, że coś popsuła, ale jakoś się nauczyła i już potrafi.
Opowieści towarzyszyły śmiech i blask oczu, Lin po raz pierwszy widział ją w takim nastroju. Kobieta, która wcześniej tylko stukała chodakami i uśmiechała się jedynie kącikami ust, teraz rozkwitła i promieniała radością.
Lin miał wrażenie, że krosna pomogły Xiaomei poczuć się bezpiecznie, przestała wysiadywać na progu, za to w domu rozlegał się nieustanny stukot. Urządzenie, które po śmierci matki zamilkło, po pięciu latach znów hałasowało pod palcami innej kobiety. Lin przestał wspominać A Qianga, jego imię jakby odeszło w dal. Xiaomei także zdawała się nie pamiętać o bracie; kiedy nie gotowała, nie prała i nie sprzątała, siedziała przy krosnach. Lin zaś wrócił do książek, zdejmował je z półki, rękawem ścierał kurz i czytał w wolnych chwilach. Siadając na krzesełku przy stoliku, widział, jak Xiaomei ukrywa uśmiech; zdawał sobie sprawę, że wygląda śmiesznie, używając dziecięcych mebelków, i czasem też sam się z siebie podśmiewywał. Xiaomei widziała w warsztacie stoły i krzesła odpowiednie do jego wzrostu i nie miała pojęcia, dlaczego uparł się na te za małe. W ten sposób, spokojnie i ciepło, mijały im dni, jedynie czasem Lin Xiangfu się niepokoił, patrzył na pochyloną nad krosnami Xiaomei i zastanawiał się, dlaczego nie odwiedza jej swatka z propozycjami zamążpójścia.
Pewnej nocy, tuż po nastaniu zimy, nadeszła burza gradowa i wyrwała Lin Xiangfu ze snu. Zaspany pomyślał, że to strzelające petardy, ale gdy usiadł, zobaczył, że wiatr otworzył okno, a za nim faluje zasłona z gradzin białych jak kokony jedwabników, tak jasna, że oświetla pogrążony w ciemnościach pokój. Xiaomei, obejmując się ramionami, stała przy jego łóżku; widział panikę na jej twarzy. Nagle bryła lodu o rozmiarach miski przebiła dach i runęła na podłogę, tuż obok dziewczyny, która z krzykiem wskoczyła na kang Lina i wcisnęła się pod kołdrę. Przez wielką dziurę wpadały gradziny wielkości czarek do ryżu, rozbijały się o ziemię, gdzie rozkwitały i więdły jak kwiaty.
Lin Xiangfu czuł zwiniętą w kłębek i dygoczącą Xiaomei, a potem spięte ciało dziewczyny powoli się rozluźniało, jakby ktoś wygładzał ręką zmarszczki na miękkim ryżowym papierze. Stopniowo się prostowała, przylegali coraz mocniej do siebie i przez koszulę czuł żar bijący od jej rozpalonego ciała. Aż w końcu przestał słyszeć odgłosy gradobicia i chociaż oddzielały ich ubrania i nie dotknęli swych nagich ciał, zatracił się w jej cieple i przyśpieszonym oddechu. Nagle z transu wyrwał go hałas, tak potężny, jakby walił się dom nad ich głowami; drgnął przerażony, ale nie oderwał się od żaru i oddechu Xiaomei.
Dopiero kiedy następnego dnia otworzył drzwi i zobaczył potężną bryłę lodu wielkości kamiennych żaren, przypomniał sobie głośny huk z poprzedniej nocy.
Gradobicie pobieliło krajobraz, twarda zimowa gleba była zasłana warstwą lodu, który migotał i lśnił w promieniach słońca jak zamarznięte jezioro. Wiele krytych strzechą domów we wsi zawaliło się, poranieni i przerażeni ludzie stali na zewnątrz w lodowatym wietrze, wyglądali jak uschnięte drzewa na rozległym pustkowiu. Lin Xiangfu obszedł całą wioskę, zapłakane kobiety i dzieci owinięte w kołdry patrzyły na niego żałośnie, po ziemi walały się przedmioty ze zniszczonych domów, niektórzy mężczyźni próbowali łatać strzechy, wszędzie unosiła się słoma, zwisała z gałęzi drzew, wystawała z ubrań i włosów ludzi.
Zabite gradem zwierzęta leżały na ziemi, na ich wyciągniętych z budynków ciałach nie było widać nawet plamki krwi, jedynie przyklejone źdźbła słomy i okruchy lodu. Kobiety siedziały na ziemi i zawodziły pod niebiosa:
- Jak teraz przeżyjemy?
Mężczyźni o twarzach popękanych od mrozu, z oczami pełnymi łez, mówili cicho, ale w ich głosach brzmiała jeszcze większa rozpacz.
- Tak się nie da żyć.
Na południe od wioski, obok kilku grobów, leżał na desce starzec zabity gradem, opłakiwano go inaczej niż utracone bydło, jego rodzina cierpiała w milczeniu. Zmarły leżał wyprostowany, jego twarz zakrywał kawałek białej tkaniny. Nikt nie płakał w głos, jedynie pięciu mężczyzn motykami kopało grób; bracia Tian parowali gorącem podczas rozbijania zamarzniętej ziemi, a na ich drżących rękach widać było ślady krwi.
Kiedy Lin Xiangfu podszedł do nich, oparli się na motykach i Tian Da powiedział:
- ...
entlik