Isabel Wolff
Kolekcja
Przełożyła Joanna Nałęcz
Tytuł oryginalny: A Vintage Affair
Wydanie oryginalne 2009
Rok pierwszego wydania polskiego: 2009
Jeszcze wczoraj Phoebe miała doskonałą pracę, narzeczonego i z optymizmem patrzyła w przyszłość. Nagle jej świat wywrócił się do góry nogami. Żeby znaleźć zapomnienie, otwiera sklep ze starymi eleganckimi strojami i zatraca się w pracy.
Jej życie odmienia się w dniu, kiedy do sklepu przychodzi starsza Francuzka. Chce sprzedać całą kolekcję swoich przedwojennych kreacji. Poza jednym błękitnym płaszczem.
Pamięci mojego ojca
Jakąż dziwną siłę posiada ubranie-
Isaac Bashevis Singer
Siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście... dwadzieścia! Szukam! -wykrzykuję. - Jesteś gotowa, czy nie... - Odsłaniam oczy i rozpoczynam poszukiwania. Najpierw na dole. Mam nadzieję, że znajdę Emmę skuloną za kanapą w salonie, otuloną jak kokonem szkarłatną zasłoną albo przykucniętą pod fortepianem. Już uważam ją za swoją najlepszą przyjaciółkę, choć znamy się dopiero od sześciu tygodni. „Macie nową koleżankę”, oznajmiła panna Grey na początku semestru i uśmiechnęła się do stojącej obok niej dziewczynki w zbyt oficjalnym żakiecie.
„Nazywa się Emma Kitts, i niedawno przyjechała z rodziną do Londynu z Afryki Południowej”. Potem panna Grey zaprowadziła nową do biurka tuż obok mojego. Dziewczynka była niska jak na dziewięć lat i trochę pulchna. Miała duże zielone oczy, piegi, nierówną grzywkę i dwa lśniące brązowe warkocze. „Zaopiekujesz się Emmą, Phoebe?” - spytała panna Grey. Przytaknęłam głową, a Emma rzuciła mi pełen wdzięczności uśmiech...
Idę korytarzem do salonu i zaglądam pod porysowany mahoniowy stół, ale Emmy tam nie ma. Ani tam, ani w kuchni, w której stoi staroświecki kredens z półkami pełnymi białych i niebieskich talerzy; najwyraźniej nie od kompletu. Spytałabym jej matkę, w którą stronę poszła, ale pani Kitts właśnie „wyskoczyła pograć w tenisa”, zostawiając nas same.
Wchodzę do dużej, chłodnej spiżarni i otwieram niską szafkę, która wydaje się obiecująco pojemna, ale w środku stoi tylko kilka starych termosów. Potem schodzę z pojedynczego stopnia i zaglądam do pomieszczenia gospodarczego, gdzie pralka kończy właśnie program, wirując spazmatycznie. Uchylam nawet pokrywę zamrażarki, na wypadek gdyby Emma ukryła się tam wśród paczek mrożonego groszku i lodów.
Wracam do wyłożonego dębową boazerią holu. Jest tu ciepło, a w powietrzu unosi się zapach kurzu i wosku pszczelego. Pod ścianą stoi wielkie, wspaniale rzeźbione krzesło - tron ze Swazilandu, jak powiedziała mi kiedyś Emma. Drewno jest tak ciemne, że wydaje się czarne.
Przysiadam na nim na chwilę, zastanawiając się, gdzie właściwie leży Swaziland i czy ma coś wspólnego ze Szwajcarią. Zauważam nakrycia głowy na przeciwległej ścianie; jest ich tuzin, może trochę więcej, i wszystkie wiszą na wygiętych mosiężnych kołkach. Rozpoznaję afrykański zwój z różowo-niebieskiego materiału i kozacką czapkę z prawdziwego futra, panamę, melonik, turban, cylinder, dżokejkę, czapkę bejsbolową, fez, dwie zmaltretowane czapeczki marynarskie i szmaragdowozielony kapelusz tweedowy przyozdobiony bażancim piórem.
Wchodzę na schody o szerokich, płytkich stopniach. U szczytu znajduje się kwadratowy podest i czworo drzwi. Pierwsze z lewej prowadzą do sypialni Emmy. Przekręcam gałkę, uchylam je i czekam bez ruchu, nasłuchując stłumionego chichotu albo zdyszanego oddechu. Panuje cisza, ale wiem, że Emma umie długo wstrzymywać oddech - potrafi przepłynąć pod wodą półtorej szerokości basenu. Odrzucam na bok lśniącą puchową kołdrę, ale Emmy nie ma w łóżku ani pod nim. Na podłodze leży tylko jej sekretna szkatułka, w której przechowuje złotą monetę na szczęście i pamiętnik. Otwieram wielką narożną szafę, białą, malowaną we wzory w stylu safari, ale i tam nie ma Emmy. Może schowała się w pokoju obok. Wchodzę tam i odkrywam z zakłopotaniem, że to sypialnia jej rodziców. Szukam Emmy pod łóżkiem z kutego żelaza i za toaletką z pękniętym w jednym rogu lustrem. Potem otwieram szafę, wdychając ulotny zapach skórki pomarańczowej i goździków, który przywodzi mi na myśl Boże Narodzenie. Przyglądam się barwnym, wzorzystym sukienkom pani Kitts i próbuję wyobrazić je sobie w południowoafrykańskim słońcu. Nagle zdaję sobie sprawę, że to zwykłe wścibstwo. Cofam się szybko, zawstydzona. Nie mam już ochoty bawić się w chowanego, wolałabym zagrać w remika albo po prostu pooglądać telewizję.
„Założę się, że mnie nie znajdziesz, Phoebe! Nigdy, nigdy mnie nie znajdziesz!”
Wzdycham i przechodzę przez hol do łazienki. Zaglądam za białą plastikową zasłonę prysznica i do kosza na brudną bieliznę, w którym leży tylko spłowiały fioletowy ręcznik. Podchodzę do okna i podnoszę przymkniętą żaluzję. Kiedy patrzę w dół na zalany słońcem ogród, serce zaczyna mi nagle bić mocniej. Tam jest Emma - za wielkim platanem rosnącym przy końcu trawnika. Myśli, że jej nie zauważę, bo przycupnęła nisko, tuż przy ziemi. Ale widzę jej wystającą zza pnia stopę. Zbiegam ze schodów, pędzę przez kuchnię i pomieszczenie gospodarcze, i wypadam na zewnątrz tylnymi drzwiami.
- Znalazłam cię! - krzyczę, biegnąc w stronę drzewa.-Znalazłam! - powtarzam, zaskoczona euforią, która mnie nagle ogarnęła. - No, dobra - dyszę. - Teraz moja kolej. Emmo? - Patrzę na nią. Emma nie kuca, ale leży na lewym boku, w całkowitym bezruchu, z zamkniętymi oczami. -Wstawaj, Em, słyszysz?
Nie odpowiada. Teraz widzę, że jedną nogę ma nienaturalnie zgiętą i podwiniętą pod siebie. Serce uderza mi gwałtownie o żebra. Już rozumiem.
Emma nie schowała się pod drzewem, ale na nim. Spoglądam w górę, na przezierający między zielonymi gałęziami błękit nieba. Weszła na drzewo i spadła.
- Em... - szepczę i schylam się, by dotknąć jej ramienia. Potrząsam nią delikatnie, ale nie reaguje. Usta ma rozchylone, na dolnej wardze lśni strużka śliny. - Emmo! - krzyczę. - Obudź się! - Ale leży bez ruchu.
Kładę rękę na jej żebrach i nie wyczuwam oddechu.
- Powiedz coś - zaklinam ją. Serce wali mi jak młotem. - Emmo, proszę! - Próbuję ją podnieść, ale nie potrafię. Chwytam ją rękami za głowę. - Emmo!
Dławi mnie w gardle, a pod powiekami czuję piekące łzy. Odwracam się w stronę domu, modląc się duchu, by na trawniku pojawiła się pani Kitts. Ale matka Emmy wciąż jeszcze nie wróciła z tenisa. Złości mnie to, bo jesteśmy za małe, żeby zostawiać nas na tyle czasu. Myśl o pani Kitts budzi też przerażenie, bo wiem, co od niej usłyszę: że to moja wina, boja zaproponowałam zabawę w chowanego. W głowie słyszę głos panny Grey. Prosi, żebym zaopiekowała się Emmą, a potem mlaska z rozczarowaniem.
- Obudź się, Em - błagam. - Proszę. - Ale ona tylko leży jak... jak szmaciana lalka. Wiem, że powinnam pobiec po pomoc. Najpierw jednak muszę przykryć Emmę, bo robi się chłodno. Zdejmuję rozpinany sweter, przyrzucam nim Emmę, szybko wygładzam go dłonią i utykam brzegi pod jej ramionami. - Zaraz będę z powrotem. Nie martw się. -Z trudem powstrzymuję łzy.
Nagle Emma siada na trawie wyprostowana, śmiejąc się jak obłąkana, z oczami lśniącymi złośliwą radością.
- Nabrałam cię! - śpiewa, klaszcząc w dłonie i odrzucając głowę do tyłu. - Naprawdę cię nabrałam, co?! - krzyczy i zaczyna się podnosić. - Bałaś się, Phoebe, prawda? Przyznaj się! Myślałaś, że umarłam! Strasznie długo wstrzymywałam oddech. - Dyszy, otrzepując spódniczkę. - Ciągle brak mi tchu. - Nadyma policzki i wydmuchuje do góry powietrze, które podrywa z czoła jej grzywkę. Potem uśmiecha się do mnie. - W porządku bojący dudku. Twoja kolej. - Podaje mi sweter.
- Będę liczyć, do dwudziestu pięciu, jeśli chcesz. No, Phoebe, weź swój sweter. - Co z tobą? - Przygląda mi się.
Ręce mam zaciśnięte w pięści. Pali mnie twarz.
- Nigdy więcej tego nie rób!
Emma mruga, zaskoczona.
- To był tylko żart.
- Okropny! - Z moich oczu tryskają łzy.
- Prze... przepraszam...
- Nigdy więcej tego nie rób! Jeśli jeszcze kiedyś zrobisz coś takiego, nigdy więcej się do ciebie nie odezwę. Nigdy!
- To był tylko żart - protestuje Emma. - Nie musisz zaraz.... - Wyrzuca ręce do góry. - Nie musisz się zaraz obrażać. Chciałam tylko... zażartować. - Wzrusza ramionami. - Nie zrobię tego więcej, skoro tak cię to denerwuje. Naprawdę.
Wyrywam sweter z jej rąk.
- Przysięgnij. - Patrzę na nią groźnie. - Musisz przysiąc.
- No... dobrze - mruczy Emma i bierze głęboki oddech. - Ja, Emma Mandisa Kitts, przysięgam, że nie będę w taki sposób żartować z ciebie, Phoebe Jane Swift. Już nigdy - powtarza i teatralnym gestem kładzie dłoń na sercu. - Jak babcię kocham. - A potem, z tym uśmieszkiem, który tak dobrze zapamiętałam mimo upływu lat, dodaje: - Albo... niech skonam!
Wrzesień to dobry czas, żeby zacząć wszystko od początku, pomyślałam, wychodząc z domu wczesnym rankiem. Na początku września zawsze mam poczucie, że rozpoczyna się coś nowego. Bardziej niż w styczniu. Może dlatego, myślałam, przechodząc przez Tranquil Vale, że po sierpniowym zaduchu wrzesień zawsze wydaje się taki świeży. A może, zastanawiałam się, mijając księgarnię Blackheath Books z witryną reklamującą szkolne podręczniki, chodzi o początek roku akademickiego.
Idąc w górę zbocza, w stronę Heath, dotarłam w końcu do świeżo pomalowanej fasady Village Vintage i pozwoliłam sobie na odrobinę optymizmu. Otworzyłam drzwi kluczem, podniosłam z wycieraczki pocztę i zaczęłam przygotowania do oficjalnego otwarcia sklepu.
Pracowałam bez przerwy do czwartej, wybierając ubrania z małego magazynu na górze i rozwieszając je na wieszakach. Przerzucając przez ramię popołudniową sukienkę z lat dwudziestych, musnęłam dłonią ciężką jedwabną satynę, a potem dotknęłam ozdobnych błyszczących koralików i idealnie równych, ręcznych szwów. To właśnie, powiedziałam sobie, najbardziej lubię w starych ubraniach. Piękne materiały i doskonałe wykończenie. Podoba mi się, że w wykonanie tych rzeczy ktoś włożył tyle wysiłku i talentu.
Spojrzałam na zegarek. Do przyjęcia zostały tylko dwie godziny, a ja nie zdążyłam jeszcze schłodzić szampana. Pobiegłam do kuchni i zaczęłam otwierać skrzynki, zastanawiając się, ile osób przyjdzie na otwarcie.
Zaprosiłam około stu, więc powinnam przygotować przynajmniej siedemdziesiąt kieliszków. Wstawiłam butelki do lodówki i nastawiłam ją na „mrożenie”, a potem szybko zaparzyłam sobie herbatę. Popijając earl greya rozejrzałam się po sklepie, przez chwilę rozkoszując się świadomością, że udało mi się zrealizować marzenie.
Wnętrze Village Vintage jest jasne i nowoczesne. Drewniane podłogi zostały oczyszczone, pomalowane na biało, a na ścianach w odcieniu gołębiej szarości wiszą wielkie lustra w srebrnych ramach. Na chromowanych kwietnikach stoją doniczki z kwiatami, połyskując w świetle halogenów umieszczonych na suficie. Tuż przy wejściu do przymierzalni ustawiłam dużą, obitą kremowym materiałem sofę bergere. Z okien widać niemal całą dzielnicę pod błękitnym, usianym białymi chmurami niebem. Za kościołem, szarpane wiatrem, fruwają dwa żółte latawce, a na horyzoncie wznoszą się szklane wieże Canary Wharf, migocąc w popołudniowym słońcu.
Dziennikarz, który miał przeprowadzić ze mną wywiad, spóźnia się już ponad godzinę. Nie wiedziałam nawet, z jakiej był gazety. Z wczorajszej krótkiej rozmowy telefonicznej pamiętałam tylko, że miał na imię Dan i mówił, że przyjdzie o wpół do czwartej. Moja irytacja zmieniła się w panikę, kiedy przyszło mi do głowy, że może się w ogóle nie pojawić.
Tak bardzo potrzebowałam reklamy. Na myśl o ogromnej pożyczce, którą wzięłam z banku, robiło mi się słabo. Przypinając cenę do haftowanej wieczorowej torebki, przypomniałam sobie, jak przekonywałam urzędniczkę, że te pieniądze będą całkowicie bezpieczne.
- Pracowała pani w Sotheby's? - powiedziała urzędniczka, przeglądając mój biznes plan w małym biurze, w którym wszystko, łącznie z sufitem i tylnymi drzwiami, wyglądało jak pokryte szarą, grubą wełną.
- W dziale tekstyliów - wyjaśniłam. - Zajmowałam się wyceną starych ubrań i prowadziłam aukcje.
- Musi więc pani sporo wiedzieć na ten temat.
- Owszem.
Kobieta zanotowała coś w formularzu, skrzypiąc długopisem po błyszczącym papierze.
- Ale nigdy nie pracowała pani w handlu detalicznym, prawda?
- Nie - odparłam ze ściśniętym sercem. - Nigdy. Znalazłam jednak bardzo atrakcyjne miejsce w przyjemnej, ruchliwej dzielnicy, w której nie ma innych sklepów tego typu. - Podałam jej broszurę agencji obrotu nieruchomościami. Wspomniano w niej Montpelier Vale.
- Miłe miejsce, rzeczywiście - przyznała, przeglądając broszurę.
Podniosło mnie to trochę na duchu.
- Lokalizacja na rogu ulicy jest bardzo korzystna. - Wyobraziłam sobie witrynę pełną wspaniałych sukni.
- Ale czynsz jest wysoki. - Urzędniczka odłożyła folder na szary blat i spojrzała na mnie bez uśmiechu. - Dlaczego sądzi pani, że zarobi na sprzedaży dość, by pokryć koszty, nie mówiąc już o osiąganiu zysków?
- Dlatego, że... - stłumiłam pełne frustracji westchnienie. - Wiem, że jest popyt na takie rzeczy. Stare, oryginalne ubrania stały się tak popularne, że handel nimi nie jest już działalnością niszową, lecz częścią głównego nurtu. W każdym mieście na głównej ulicy można kupić ubrania retro w sklepach takich, jak Miss Selfridge czy Top Shop.
Kobieta znowu zanotowała coś w milczeniu.
- Wiem o tym. - Znowu podniosła na mnie wzrok, ale tym razem się uśmiechnęła. - Wczoraj kupiłam w Jigsaw cudowne sztuczne futro od Biba, w doskonałym stanie i z oryginalnymi guzikami. - Położyła formularz przede mną i podała mi długopis. - Proszę podpisać na dole, dobrze?
Teraz wyeksponowałam wieczorowe suknie na osobnym wieszaku i zaczęłam wyciągać torebki, paski i buty. Rękawiczki włożyłam do koszyka, sztuczną biżuterię umieściłam w otwartych, wybitych aksamitem pudełkach, a potem, na najwyższej półce, ostrożnie położyłam kapelusz, który dostałam od Emmy z okazji trzydziestych urodzin.
Cofnęłam się i przez chwilę podziwiałam tę piękną rzeźbę z brązowej słomki; niezwykły, wysoki kapelusz.
- Tęsknię za tobą, Em - mruknęłam pod nosem. - Gdziekolwiek jesteś... - Poczułam w sercu znajomy, ostry ból, jakby tkwiła w nim drzazga.
Za moimi plecami rozległo się gwałtowne pukanie. Po drugiej stronie szyby stał mężczyzna mniej więcej w moim wieku, może trochę młodszy. Był wysoki i dobrze zbudowany. Miał duże szare oczy i kręcone ciemno-blond włosy, które sterczały na jego głowie jak sprężyny. Przypominał mi kogoś sławnego, ale nie mogłam sobie przypomnieć, kogo.
- Dan Robinson - przedstawił się z szerokim uśmiechem, kiedy go wpuściłam. - Przepraszam, trochę się spóźniłem. - Powstrzymałam chęć by mu powiedzieć, że to nie było „trochę”. Z podniszczonej torby wyjął notatnik. - Poprzedni wywiad trochę się przeciągnął, potem utknąłem w korku. Ale to nie powinno nam zająć więcej niż dwadzieścia minut. - Wsadził rękę do kieszeni zmiętej lnianej marynarki i wyciągnął ołówek. - Wystarczy mi kilka podstawowych informacji o tobie i o sklepie. - Spojrzał na splątane jedwabne szale zwisające z lady i na wpół ubrany manekin. - Zdaje się, że jesteś zajęta, więc jeśli nie masz czasu...
- Och, nie! - przerwałam mu. - Naprawdę. Jeśli nie masz nic przeciw temu, że będę pracowała w czasie naszej rozmowy. - Powiesiłam koktajlową sukienkę z zielonego szyfonu na obciągniętym aksamitem wieszaku. - Z jakiej jesteś gazety? - Kątem oka zauważyłam, że koszula w fioletowe paski nie pasowała do jego zielonych spodni.
- To nowa gazeta, nazywa się „Black & Green - Blackheath and Greenwich Express”. Wychodzi dwa razy w tygodniu. Ukazuje się dopiero od kilku miesięcy, więc na razie staramy się pozyskać czytelników.
- Będę wdzięczna za każdą reklamę - powiedziałam, wieszając sukienkę na stojaku ze strojami dziennymi.
- Artykuł powinien wyjść w piątek. - Dan rozejrzał się po sklepie. - Miło tu i jasno. Nie przyszłoby mi do głowy, że sprzedajesz używane ciuchy... To znaczy ubrania vintage - poprawił się.
- Dziękuję - odparłam oschle, choć jego uwaga sprawiła mi pewną przyjemność.
Zaczęłam zdejmować celofan z bukietu białych kalii, a Dan wyjrzał przez okno.
- Doskonała lokalizacja.
Kiwnęłam głową.
- Podoba mi się, że mogę stąd patrzeć na Heath. No i sklep jest dobrze widoczny z ulicy, więc mam nadzieję, że będą wstępować nie tylko ci, którzy szukają takich rzeczy, ale też przypadkowi przechodnie.
- Tak właśnie cię znalazłem - oznajmił Dan, kiedy wkładałam kwiaty do wysokiego szklanego wazonu. - Przechodziłem tędy wczoraj i zobaczyłem - sięgnął tylnej kieszeni spodni i wyjął z niej temperówkę - że otwiera się nowy sklep. Pomyślałem, że to dobry temat do piątkowego wydania. - Usiadł na sofie i zauważyłam, że ma skarpetki nie do pary; jedną zieloną, a drugą brązową. - Choć właściwie nie znam się na modzie.
- Naprawdę? - powiedziałam uprzejmie, patrząc, jak energicznie ostrzy ołówek. - Nie używasz dyktafonu? - spytałam. Nie mogłam się powstrzymać.
Przyjrzał się uważnie naostrzonemu ołówkowi, po czym dmuchnął na końcówkę.
- Wolę robić szybkie notatki. Na gorąco. - Schował temperówkę do kieszeni. - No, zaczynajmy. - Postukał ołówkiem o dolną wargę. - O co powinienem cię najpierw zapytać...? - Z trudem ukryłam pogardę dla takiego braku przygotowania. - O, już wiem. Jesteś miejscowa?
- Tak. - Złożyłam jasnoniebieski kaszmirowy kardigan. - Wychowałam się na Eliot Hill, bliżej Greenwich, ale od pięciu lat mieszkam w centrum Blackheath, niedaleko stacji. - Pomyślałam o moim małym domku z miniaturowym ogródkiem.
- Niedaleko stacji - powtórzył Dan powoli. - Następne pytanie... - Czułam, że ten wywiad potrawa całe wieki, a była to ostatnia rzecz, na jaką miałam czas. - Masz coś wspólnego z modą? - spytał. - Czytelnicy chyba chcieliby to wiedzieć?
- Hm... Można to tak określić. - Powiedziałam mu, że uzyskałam dyplom z historii mody w St Martin's i pracowałam w Sotheby's.
- Jak długo?
- Dwanaście lat. - Złożyłam jedwabny szal od Yves Saint Laurenta i ułożyłam go na tacy. - Właściwie niedawno zostałam nawet szefem działu tekstyliów. Ale potem... postanowiłam odejść.
Dan podniósł wzrok.
- Mimo awansu?
- Tak. - Pożałowałam, że powiedziałam tak dużo. - Pracowałam tam niemal od dnia, kiedy skończyłam studia, i czułam, że potrzebuję... - Spojrzałam w okno, usiłując zapanować nad emocjami. - Czułam, że potrzebuję...
- Przerwy? - podsunął Dan.
- Raczej... zmiany. Więc na początku marca wzięłam bezpłatny urlop. - Owinęłam szyję srebrnego manekina sznurem pastelowych chanelowskich pereł. - Powiedzieli, że moje stanowisko będzie na mnie czekać do czerwca, ale w maju dowiedziałam się, że ten lokal jest do wynajęcia, więc postanowiłam skoczyć na głęboką wodę i zająć się handlem stylowymi ubraniami na własny rachunek. Już od jakiegoś czasu o tym myślałam - dodałam.
- Od... jakiegoś... czasu... - powtórzył Dan cicho. Trudno było to nazwać robieniem „szybkich notatek”. Rzuciłam okiem na jego dziwne bazgroły i skróty. - Następne pytanie... - powiedział i zaczął ssać ołówek. Uznałam, że jest beznadziejny. - Wiem! Skąd bierzesz te rzeczy? A może to tajemnica handlowa? - Spojrzał na mnie.
- Właściwie nie. - Zapięłam haftki beżowej jedwabnej bluzki od Georgesa Recha. - Wiele z tych ubrań kupiłam w małych domach aukcyjnych poza Londynem, a także w specjalistycznych firmach i od osób prywatnych, które poznałam, pracując dla Sotheby's. Kupowałam też na targach staroci i na eBayu. Raz czy dwa pojechałam też do Francji.
- Dlaczego do Francji?
- Na targach w małych miejscowościach można dostać wspaniałe stare rzeczy. Takie, jak te haftowane koszule nocne. - Podniosłam jedną do góry. - Kupiłam ją w Awinionie. Nie były drogie, bo wśród Francuzek nie ma takiego popytu na ubrania vintage jak u nas.
- Teraz vintage jest bardzo poszukiwane, prawda?
- Tak. - Szybkim ruchem rozłożyłam kilka egzemplarzy „Vogue'a” z lat pięćdziesiątych na szklanym blacie stolika stojącego przy sofie. - Kobiety chcą rzeczy niepowtarzalnych, a nie produkowanych masowo. Ubrania retro to właśnie to. Jeśli je nosisz, jesteś oryginalny i masz styl. Wiesz, teraz można kupić wieczorową sukienkę za dwieście funtów w co drugim sklepie - powiedziałam, zapalając się do tematu. - A na drugi dzień ta sama sukienka nie jest już warta nawet połowy ceny. Ale za tę samą kwotę można kupić coś, co zostało uszyte z doskonałego materiału. Coś, czego nikt inny nie będzie miał na sobie. Coś, co jeśli nie zostanie zniszczone, z czasem jeszcze nabierze wartości. Jak to. - Pokazałam mu koktajlową sukienkę z tafty w kolorze głębokiego szafiru od Hardy Amies, z 1957 roku.
- Śliczna - stwierdził Dan, patrząc na szeroko wykrojony dekolt, wąski stanik i rozkloszowąną spódnicę. - Można by pomyśleć, że jest nowa.
- Wszystko, co sprzedaję, jest w doskonałym stanie.
- Stanie... - wymruczał Dan i znowu coś zanotował.
- Każdy z tych strojów jest prany lub czyszczony chemicznie -ciągnęłam, odwieszając sukienkę na miejsce. - Mam też świetną krawcową, która dokonuje większych poprawek i reperacji. Drobniejszymi zajmuję się sama. Urządziłam małą pracownię z maszyną do szycia na zapleczu.
- Ile kosztują takie ubrania...
entlik