Iga Wiśniewska
Przeklęta
Wydanie polskie 2016
Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Włóczenie się nocą po Wolnym Mieście Rades nigdy nie było bezpieczne, nie kiedy w mroku czaiły się paranormalne istoty. Gdy coś zaczyna bezlitośnie wybijać zmiennokształtnych, którzy do tej pory uważali się za nietykalnych, zaczyna się wyścig z czasem.
Kim lub czym jest morderca? Groźny władca zmiennokształtnych, tajemnicza kobieta, sympatyczny Rosjanin, zakręcony naukowiec i medium połączą siły, by rozwiązać tę zagadkę.
Zegar tyka.
Jeden strach można wyleczyć innym strachem.
Strach przed śmiercią - strachem przed spodleniem się.
D. Diderot
Mały samolot pasażerski oderwał się od pasa startowego i wzbił w powietrze. Przejrzystego nieba nie szpeciła nawet pojedyncza chmura, słońce stało wysoko, oślepiając pilota. Niewielka wysepka w dole robiła się coraz mniejsza, w miarę jak samolot nabierał wysokości.
Dziewięciu pasażerów siedziało sztywno w fotelach, ponuro patrzyli przed siebie, starając się omijać wzrokiem sąsiadów. Choć nie wszyscy byli ogarnięci rozpaczą, każdy z nich czuł wstyd. Bezużyteczna broń spoczywała upchnięta pod fotelami. Odgłos pracującego miarowo silnika był jedynym dźwiękiem w kabinie.
Wszyscy znali ryzyko. Kiedy wróg jest potężny, straty są wpisane w cenę. Zdawali sobie sprawę, że któreś z nich może nie wrócić. W czarnym plastikowym worku spoczywało tylko jedno ciało - osoby, która od początku wiedziała, że to może być dla niej podróż bez powrotu.
Krzątałam się gorączkowo, próbując choć trochę uprzątnąć zagracone mieszkanie. Jak zwykle byłam w proszku. Na siłę próbowałam upchnąć w zmywarce brudne naczynia pospiesznie zebrane ze stołu. Pod nogami plątały mi się samochodziki Roba. Złapałam po kilka w każdą rękę i wrzuciłam do pudła na zabawki. Spojrzałam na zegarek. Szlag! Dwunasta pięćdziesiąt pięć. Czyli będzie dokładnie za pięć minut. Miriam się nie spóźnia.
Rob zaczął ciągnąć mnie za nogawkę spodni.
- Robuś, kochanie - zwróciłam się do synka. - Miriam zaraz przyjdzie. Bądź grzeczny.
Kiedy szybko porządkowałam mieszkanie, bez ostrzeżenia wróciło do mnie wspomnienie dnia, w którym poprosiłam ją, by została chrzestną chłopca. Byłam już w mocno zaawansowanej ciąży. Miałam zaledwie dziewiętnaście lat i choć ojciec dziecka, a obecnie mój mąż, pomagał jak mógł - nie było mi lekko. Nie wiem, dlaczego tak bardzo chciałam, by właśnie ona została chrzestną. Byłam młoda, przerażona, a ona zawsze kojarzyła mi się z kimś niewzruszonym, miała jakiś rodzaj autorytetu, którego czepiałam się kurczowo, próbując zastąpić w ten sposób nieżyjących rodziców.
Obie wychowałyśmy się w bidulu, który w Radesie szumnie zwano domem opiekuńczo-wychowawczym. Każda dzielnica miała taki dom, bo po walkach, które wybuchły piętnaście lat temu, wszystkie dzieci były jeśli nie sierotami, to przynajmniej półsierotami. Południowo-Zachodnia część Europy nigdy nie należała do spokojnych. W nowym tysiącleciu ludzie pomyśleli, że warto jeszcze raz spróbować powalczyć o dominację. Walki nie trwały długo, ale były tak zacięte, że dziewięćdziesiąt procent dzieci straciło w nich przynajmniej jednego rodzica. Reszta świata zareagowała szybko, jednak nie dość szybko. Zanim liczące się kraje przysłały ludzi, którzy zaprowadzili coś, co władze lubiły nazywać porządkiem, Wolne Miasto Rades już istniało i nie miało najmniejszego zamiaru poddać się bez walki. Miałam wtedy kilka lat i nie rozumiałam, co się dzieje. Teraz nie chciałam rozumieć, wolałam pozostać w błogiej nieświadomości. Wiedziałam jedno - wysiłek, który włożono, by Wolne Miasto Rades powstało i utrzymało swoją autonomię, nie był ludzki.
Piętnaście lat później nikt nie powiedziałby, że kiedyś toczyły się tu walki tak okrutne, że w rynsztokach zamiast wody płynęła krew. Poszliśmy do przodu jak każde inne państwo, bez żadnych opóźnień docierały do nas wszystkie technologie i zdobycze naukowe. W kinach grali te same filmy, w radiu puszczali identyczne piosenki. Jednak ktoś, kto wyjechał z Radesu choćby na krótko, wiedział, że klimatu tego miasta nie da się pomylić z żadnym innym. Było w nim coś, co sprawiało, że żaden rozsądny mieszkaniec późną nocą nie włóczył się samotnie ulicami, a jeśli musiał, nosił przy sobie gaz łzawiący albo broń, której zdobycie nie nastręczało większych problemów, jeśli tylko wiedziało się, gdzie szukać.
Umówiłam się z Miriam w kawiarni na rogu Pięćdziesiątej Drugiej. Rades przez te lata rozrósł się do tego stopnia, że trzeba było numerować ulice. Chociaż granice miasta były ściśle wytyczone i zdawało się, że nie ma możliwości, by się poszerzyły, z czasem Rades pochłonął pobliskie miejscowości.
Tego dnia padał deszcz, ale nawet on nie zniechęcał ludzi do siedzenia na zewnątrz. Ukryci pod rozłożystymi kolorowymi parasolami byli bezpieczni przy swoich niewielkich stolikach. Choć na pierwszy rzut oka nie było w nich nic nadzwyczajnego, jeśli przyjrzeć się uważniej, można było zauważyć albo starych popijających herbatkę, albo młodych - moich rówieśników, prowadzących głośne, wesołe rozmowy. Osób w wieku średnim było jak na lekarstwo.
Nim dotarłam na miejsce, byłam przemoczona. Cienka koszulka oblepiła mój wielki brzuch. Miriam już czekała. Na mój widok zerwała się z krzesła, w ciągu kilku sekund była przy mnie. Ujęła moją ociężałą, mokrą od deszczu dłoń i poprowadziła do stolika. Zmarszczyła czoło, patrząc na ogromny brzuch.
- Nie miałam pojęcia. Kiedy to się stało?
- Prawie dziewięć miesięcy temu - odpowiedziałam, uśmiechając się blado. - Długo się nie widziałyśmy.
W milczeniu pokiwała głową. Nie rozwijała tematu, bo zwykle to ona zbywała moje propozycje spotkania, wymawiając się pracą lub jakimiś bliżej nieokreślonymi zajęciami. Dzieliłyśmy pokój w bidulu, więc choć Miriam broniła się jak mogła, z czasem połączyła nas przyjaźń. Jednak po tym, jak prawie półtora roku temu skończyła osiemnaście lat i natychmiast się wyprowadziła, nasz kontakt znacznie osłabł. Poplotkowałyśmy trochę, ale nie uchodziło mojej uwadze, że Miriam zaczyna dyskretnie spoglądać na zegarek.
Nie ma co tego odwlekać - pomyślałam. Zebrałam się na odwagę.
- Chciałabym, żebyś została matką chrzestną mojego dziecka - palnęłam prosto z mostu, nie bawiąc się w subtelności. Wiedziałam, że jak tylko zaczęłabym owijać w bawełnę, Miriam natychmiast zrobiłaby się podejrzliwa.
- Och - westchnęła wyraźnie zaskoczona i zmarszczyła czoło. - Pamiętasz, że jestem ateistką?
Spodziewałam się podobnych uników. Miriam nigdy nie chodziła do kościoła, ale kwestia wiary była zupełnie inną sprawą. W coś musiała wierzyć, nie wiedziałam tylko w co. Byłam przygotowana.
- Żaden problem. Nie musisz być na chrzcie w kościele. Wystarczy, że podpiszesz, gdzie trzeba. Wiesz, tak myślałam, że gdyby coś mi się stało, dziecko nie mogłoby mieć lepszej matki od ciebie.
Rzuciła mi nieodgadnione spojrzenie i popadła w zadumę. Długo się nie odzywała, mijały kolejne minuty. Zaczęłam wątpić, czy w ogóle odpowie.
- Zgoda - powiedziała w końcu, a ja odetchnęłam z ulgą. - Ale nie miej potem żalu, gdy twoje dziecko szybko straci matkę chrzestną.
Ten komentarz i wyraz twarzy, gdy go wygłaszała, mocno utkwił mi w pamięci. Potrząsnęłam głową, powracając do rzeczywistości. Miriam zawsze taka była. Rzucała dziwne uwagi, których nikt nie rozumiał. Nie wiedziałam, po co do tego wracam. Pewnie to nic nieznaczące słowa, o których dawno zapomniała, a ja niepotrzebnie zawracałam sobie głowę.
Zadzwonił dzwonek. Zegarek wskazywał równo trzynastą. Jeszcze raz ogarnęłam wzrokiem zagracony pokój i z westchnieniem ruszyłam otworzyć. W progu, z wielkim pudłem i szerokim uśmiechem na twarzy, stała Miriam.
- Kolejny samochód? - spytałam. - Za bardzo rozpieszczasz tego małego urwisa.
Zbyła mnie wzruszeniem ramion i wkroczyła do środka. Rob rzucił się, by ją uściskać.
- Jak się ma mój mały mężczyzna? - spytała - Tęskniłeś za swoją ulubioną ciocią?
- Baldzo - odparł, zezując z ciekawością na pudełko, które trzymała. Wręczyła mu je z uśmiechem.
- Co się mówi? - upomniałam synka.
Przekrzywił główkę i uśmiechnął się psotnie.
- Mogę jesce?
Miriam skwitowała śmiechem jego odpowiedź i potargała mu czuprynę. Przewróciłam oczami, po czym gestem zaprosiłam ją do pokoju. Na stole czekały już herbata i ciasteczka. Usiadłyśmy wygodnie. Zaczęłam rozmowę jak przykładna pani domu.
- Co słychać? Jak ci idzie tłumaczenie Szekspira? - zapytałam.
- Świetnie! Zaczęłam od mojej ulubionej sztuki - Hamleta i... Liz, coś wspaniałego! Prawie, jakbym pisała ją od nowa - i rozgadała się o tym, jak wielkim geniuszem jest Szekspir.
Była jego wielką fanką, o ile tak można to nazwać, gdzieś od trzynastego roku życia. Pamiętam, jak przez jakiś czas siedziała zaczytana, pochłaniając kolejne sztuki. Potem już tylko chodziła i zarzucała ludzi cytatami, które nie zawsze okazywały się odpowiednie, choć cytowała najznamienitszego dramaturga wszechczasów. Szekspir miał cięty język, a Miriam doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Myślę, że to właśnie dlatego tak bardzo go polubiła.
Odkąd sięgam pamięcią, Miriam miała wielki talent do języków. Nie wiem, do jakiego stopnia zaawansowania doszła teraz, ale jeszcze w bidulu mówiła płynnie w kilku językach. Oficjalnie pracowała jako tłumaczka. Kiedy wydawcy, zachwyceni jej przekładami, zaproponowali jej przetłumaczenie wszystkich sztuk Szekspira, nie posiadała się z radości. Tylko jednej osobie na świecie udało się tego dokonać, a ona, mimo że miała być druga, wyraźnie dawała do zrozumienia, że zamierza być lepsza. Nie zniechęcało jej nawet to, że miała tłumaczyć na niemiecki, jeden z najmniej wdzięcznych języków. Za to pieniądze, jakie jej zaproponowali, były imponujące. W zasadzie Miriam zarabiała naprawdę dobrze, choć wcale nie było tego po niej widać. Nie wiedzieć czemu, uwielbiała ubierać się w sprane koszulki metalowych zespołów. Czasem podejrzewałam, że odziedziczyła po kimś całą kolekcję, tak wiele ich miała. Wszystkie były czarne i zawsze zastanawiało mnie, czy nie jest jej w nich gorąco, szczególnie latem. Długie brązowe włosy, których zawsze jej zazdrościłam, zaplotła dziś we francuski warkocz. Rzadko kiedy widywałam ją w rozpuszczonych, choć wyglądała zjawiskowo. Mogła z ulicy pójść na casting szamponu do włosów i wygrać. Zazdrościłam jej również miodowej skóry, która przez cały rok wyglądała na dotkniętą słońcem. Największe wrażenie robiły jednak oczy. Szare, przenikliwe - gdy na ciebie patrzyła, przeszywały cię na wylot, choć same nigdy nie zdradzały żadnych emocji. Nie miałam pojęcia, o czym tak naprawdę myślała, opowiadając o postępach w tłumaczeniu.
Rob nagle zapragnął przypomnieć o swojej obecności. Wdrapał się na kolana Miriam, domagając się uwagi.
- A ja umiem wierszyk - pochwalił się.
- Powiesz cioci? - Bez żalu przerwała swoje opowiadanie, skupiając uwagę na chłopcu.
- Powiem. - Przybrał odpowiednią pozę, po czym zaczął recytować jakąś niedorzeczną rymowankę. Miriam patrzyła na niego z pełną powagą. Uśmiechnęłam się półgębkiem. Trochę seplenił i w sumie brzmiał zabawnie, ale i tak byłam z niego niesamowicie dumna.
- Brawo! - Uśmiechnęła się do niego szeroko, gdy skończył, i potargała jego jasną czuprynę. Widząc, jaką radość mu to sprawia, zaczęła go łaskotać. Wił się w jej uścisku, popiskując wesoło.
Wtedy rozdzwoniła się komórka Miriam. Wyłuskała z kieszeni lśniący aparat. Mimowolnie pomyślałam, że dzwonienie musiało być w nim tylko dodatkową funkcją. Zresztą telefony już dawno przestały być telefonami. Teraz były wielofunkcyjnymi urządzeniami, za pomocą których można było zrobić dosłownie wszystko - jak przekonywali w reklamach.
Spojrzała na wyświetlacz i lekko zmarszczyła czoło.
Oho - pomyślałam.
Odebrała i przez kilka długich chwil słuchała swojego rozmówcy. W końcu powiedziała parę słów po rosyjsku i zamknęła klapkę. W Radesie można było usłyszeć niemal każdy język, najczęściej hiszpański i angielski, bo były językami urzędowymi. Rosyjskiego nie słyszało się często, a jeśli już się to zdarzyło, najlepiej było szybko się oddalić, bo jego użytkownicy raczej nie byli przyjaznymi ludźmi.
Wiedziałam, co teraz nastąpi.
- Przepraszam. Muszę iść.
- Jus? - spytał zawiedziony Rob.
- Tak. Naprawdę mi przykro - powiedziała. - Nauczysz się jeszcze jakiegoś wierszyka dla cioci?
- Nauce - obiecał, ochoczo kiwając głową.
Wstała od stołu i wyszła na korytarz. Przyglądałam się jej, gdy sznurowała glany.
- Przepraszam raz jeszcze - powiedziała, wstając.
- Nie ma sprawy - odparłam. - Daj znać, jak będziesz miała czas.
Uściskała mnie szybko i zniknęła. Tak było zawsze. Tajemniczy telefon i Miriam znikała. Czasem rozmawiała po rosyjsku, czasem po włosku. Nigdy nie pytałam, kto dzwonił. Nasza przyjaźń funkcjonowała, bo znałam złotą zasadę - o nic nie pytaj. Miriam bardzo dbała o swoją prywatność. Jeśli chciała, sama mówiła, co ją gryzło, ale takie sytuacje należały do rzadkości. Nie raz już zastanawiałam się, czym tak naprawdę się zajmuje. Pracowała jako tłumacz, jasne, ale miałam nieodparte wrażenie, że robi to tylko dla przyjemności, a w rzeczywistości zajmuje się czymś zupełnie innym, czymś większym. Potrafiła znikać na całe tygodnie i nie sposób było się z nią skontaktować. Nie miałam pojęcia, co robi w tym czasie. Tak na dobrą sprawę nie wiedziałam nawet, gdzie mieszka. Zamyślona wróciłam do pokoju, żeby dopić herbatę.
Odłożyłem słuchawkę i usiadłem za biurkiem. Miriam powiedziała, że postara się przyjechać w ciągu pół godziny. Pracowałem z nią od kilku lat, zdążyliśmy więc wypracować pewien schemat. Najczęściej, choć nie zawsze, Ben odwalał całą papierkową robotę, zajmował się wyszukiwaniem informacji i robieniem wszystkich rzeczy, do których ani jej, ani mnie nie starczyłoby cierpliwości. Naszą działką była praca w terenie.
Firmy U Pietrowiczów nie dało się tak po prostu wygooglować, więc byłem w ciężkim szoku, gdy odebrałem telefon od samego władcy zmiennokształtnych. Tak naprawdę firma istniała trochę dla picu, zakres naszej pracy był wąski i bardzo specyficzny. Mogliśmy wykonywać ją bez rejestrowania działalności, ale Miriam się uparła, żeby założyć firmę. Nie miałem bladego pojęcia, czego mógł od nas chcieć władca zmiennokształtnych, jednak nie byłem samobójcą, żeby odmawiać spotkania.
W zasadzie byłem jedynym pracownikiem Miriam, bo Ben prowadził osobną działalność. Nazwa U Pietrowiczów przywodziła na myśl jakąś rodzinną firmę. Nie zdradzała wiele, bo nazwisko Pietrowicz było jednym z najbardziej popularnych w Rosji. Była przeciętna i niepozorna, ale właśnie tego pragnęła Miriam. Co prawda z nas dwojga jedynie ja pochodziłem z Rosji, ale Miriam, jako wychowanka domu dziecka, nie znała swojego nazwiska, więc stwierdziła, że równie dobrze może nazwać swoją firmę właśnie tak. Jej historia różniła się jednak od historii tysięcy innych sierot. Mieszkała tam zawsze. Kiedy piętnaście lat temu wybuchły walki, po prostu zyskała wielu nowych kolegów.
Miriam była bardzo specyficznym pracodawcą. Bywało, że miesiącami nie miałem nic do roboty, innym razem ganiała mnie po całym świecie. Wystarczyła jej w miarę wiarygodna informacja, by w środku nocy wyrwać mnie ze snu albo czegoś innego i zaciągnąć na lotnisko. Mogłem jednego wieczora spokojnie jeść kolację we własnym mieszkaniu, a następnego ranka obudzić się w kraju oddalonym o tysiące kilometrów. Nieważne jednak, czy przez cały miesiąc nie ruszyłem palcem, czy harowałem jak głupi osioł, pieniądze regularnie wpływały na moje konto.
Dla zabicia czasu otworzyłem laptopa i zalogowałem się na Facebooka. Przez ostatnich kilka lat portal rozrósł się tak, że obecnie stanowił większą bazę danych niż ta, którą posiadała policja. Miriam była paranoiczką i nie miała konta, ale ja lubiłem wymieniać się wiadomościami ze znajomymi z Rosji. Ujrzałem komunikat: „Sasza Doński chce dołączyć do twoich znajomych”. Zacząłem myśleć, kim u licha jest Sasza Doński. Po chwili coś zaskoczyło w mojej pamięci i przed oczami stanął mi obraz wyrośniętego szesnastolatka z wytatuowanymi ramionami. Kliknąłem „akceptuj”, po czym wszedłem na jego profil i ze zdziwieniem odkryłem, że w miejscu zamieszkania ma wpisaną jakąś egzotyczną nazwę, którą ciężko mi było nawet wymówić. Gdzież go poniosło? Z przedmieść Petersburga zawędrował gdzie? Do Hiszpanii? Z drugiej strony, ja również opuściłem rodzinny kraj. Usiadłem wygodniej i zacząłem przeglądać jego profil. Równo pół godziny później w drzwiach stanęła Miriam.
- Hej - przywitała się. - Króla Lwa jeszcze nie ma?
- Będzie za jakieś pięć minut. Sugeruję, żebyś w jego obecności nie używała tego przezwiska. Mógłby się zdenerwować. - Uniosłem sugestywnie brwi.
- Tak myślisz?
- Wiem, że nie masz żadnego szacunku dla autorytetów, ale on naprawdę jest groźny. Z tego co słyszałem, to chodząca góra mięśni, w dodatku o wybuchowym charakterze. Nie ma sensu go denerwować, a wiesz równie dobrze jak ja, że wcale nie zmienia się w lwa.
To była drażliwa kwestia. Zwykli śmiertelnicy nie wiedzieli zbyt wiele o zmiennokształtnych, ale jeśli coś było o nich wiadomo, to że przywódcami od zawsze były kotowate. Po raz pierwszy zdarzyło się, że ich władca nie przemieniał się w królewskiego lwa. Fakt ten w pewnych kręgach był powodem ciągłych kpin i najróżniejszych spekulacji, ale wiedziałem jedno. Jeśli zależało nam na dobrych stosunkach, nie powinniśmy niepotrzebnie drażnić bestii, choćby nie była lwem.
- Jasne, pan-równie-groźny-co-przerażający zechciał złożyć nam wizytę, więc powinniśmy paść mu do stóp na powitanie. Może sobie trząść całym miastem, ale nie zapominaj, że to on przychodzi do nas. Nie będę się przed nim płaszczyć.
Westchnąłem. Miriam wykazywała zerowy instynkt samozachowawczy. Nie podobała jej się hierarchia panująca w Radesie i nie kryła się z tym. Zmiennokształtni rządzili miastem, a David rządził zmiennokształtnymi. Choć w naszym najlepszym interesie było wysłuchać tego, co miał do powiedzenia i pomóc mu - czegokolwiek chciał, byłem przekonany, że Miriam nie zdobędzie się na uprzejmość.
Coś mówiło mi jednak, że pod maską nieuprzejmości skrywa po prostu zaniepokojenie. U Pietrowiczów to nie była firma usługowa. Nikt do nas nie dzwonił. Więc skąd ten nagły telefon od władcy zmiennokształtnych?
Zaparkowałem pod wieżowcem na Czterdziestej Trzeciej. Obok w poprzek chodnika jakiś idiota postawił suzuki GSX-R1000. Maszyna niemal świeciła własnym blaskiem i była ewidentnie podrasowana. Krótką chwilę zastanawiałem się, jaką prędkość mogła osiągnąć. Pewnie miała większe możliwości niż zwykły ścigacz, ale przy moim harleyu nadal była jak skuter.
Nie pasowało mi, że muszę tu przyjeżdżać. Nie chciałem prosić o pomoc obcych. Ba, w ogóle nie chciałem nikogo prosić o pomoc. Wtajemniczanie w sprawy zmiennokształtnych kogoś z zewnątrz uważałem za totalny idiotyzm. Do tej pory nie wiem, czemu uległem Nedzie. Stara lisica wiedziała, że mam do niej sentyment. Ale to za mało, nawet jeśli wziąć pod uwagę jej zadziwiającą intuicję i wizje, których doświadcza. Dręczyła mnie już od tygodnia, opowiadając o swojej wizji i tajemniczej dziewczynie. Po ostatnim zaginięciu nie byłem w stanie dłużej odmawiać, dlatego stałem teraz przed tym cholernym wieżowcem. Gdyby sytuacja nie była tak dramatyczna, nigdy bym się na to nie zgodził. Nie wiedziałem nawet, kim są ci ludzie. Jedyne co miałem, to zapewnienie Nedy, że na pewno nam pomogą.
No dobra, miejmy to już z głowy - pomyślałem, ruszając w stronę drzwi. Wjechałem windą na osiemnaste piętro i odszukałem drzwi z numerem 1843. Zapukałem dwa razy, po czym wszedłem do środka.
Ciemne meble i skórzane kanapy z wiśniowymi obiciami nadawały niewielkiemu pomieszczeniu gangsterskiego charakteru. Ściany miały kolor złamanej bieli i były jedynym jasnym akcentem. Choć na szafkach stało mnóstwo bibelotów pochodzących, jak zauważyłem, z przeróżnych części świata, ściany były gołe, jeśli nie liczyć obrazu, którego wartość oszacowałem swoim niewprawnym okiem na całkiem sporą.
Sekretarki nie było. Siedzący za biurkiem wielki Rosjanin bynajmniej nie przypominał filigranowej blondyneczki, która z uśmiechem podaje kawę swoim przełożonym. Mogłem się założyć, że pod luźną sportową marynarką ukrywa kilka sztuk broni. Jakaś mafia? Nazwa U Pietrowiczów nie mówiła właściwie nic, ale Neda upierała się, twierdząc, że spośród tysięcy różnych firm w Radesie jedynie oni naprawdę mogą nam pomóc.
- Witaj, Davidzie - odezwał się. - Czekaliśmy na ciebie.
Dopiero wtedy zauważyłem, że pod skrytym we wnęce oknem stoi ktoś jeszcze, ubrany w czarne, sprane dżinsy i równie spraną koszulkę jakiegoś zespołu. Gdyby nie długi warkocz, ciężko byłoby stwierdzić, czy to kobieta, czy mężczyzna. Z metalami nigdy nie wiadomo. Chociaż... wciągnąłem powietrze. Taak, zapach zdecydowanie kobiecy. I do tego przyjemny. Kobieta odwróciła się powoli, ujrzałem jej twarz. Po tych ciuchach nie spodziewałem się niczego specjalnego, z zaskoczeniem stwierdziłem więc, że jest całkiem ładna. Mogłaby się podobać, gdyby nie wyraz twarzy. Uniosła brwi, wykrzywiając usta w pogardliwym uśmieszku.
Ludzie i ich śmieszne zachowania. Cokolwiek o mnie słyszała, nie było to nic dobrego. I pewnie nie odbiegało od prawdy.
- Witam pana, choć może właściwszy byłby tytuł - króla? Królu Lwie... - powiedziała, skłoniwszy się lekko.
Jej notowania drastycznie spadły. Co za idiotka - pomyślałem z niesmakiem, którego nawet nie starałem się ukryć. Musiała doskonale wiedzieć, że nie przemieniam się w lwa. Facet za biurkiem poruszył się niespokojnie, ale ona stała, przyglądając mi się z miną nauczycielki patrzącej na dzieci ze stwierdzoną niepełnosprawnością umysłową.
- Czyżbym uraziła jego wysokość? - zapytała.
Wbrew obiegowej opinii, niełatwo mnie zdenerwować. Te wszystkie bajki o moich rzekomych wybuchach złości są mocno przesadzone. Kiedyś rzeczywiście ulegałem wszystkim impulsom, ale jeśli bycie władcą zmiennokształtnych czegoś mnie nauczyło, to właśnie kontroli. Nad innymi i nad sobą. W tym momencie znajdowałem się jednak na skraju. To był ciężki dzień. Ba, od dłuższego czasu miałem same ciężkie dni. Ktoś bezczelnie mordował moich ludzi. Do tej pory czuliśmy się nietykalni - jasne, zmiennokształtni lubili się wdawać w bójki, ale zawsze wychodzili z nich w jednym kawałku. Teraz znikali jeden po drugim, a ja odnajdowałem zwłoki. Coś takiego mogłoby wytrącić z równowagi kogoś nawet o wiele bardziej opanowanego niż ja.
Cała frustracja i napięcie z ostatnich dni dały o sobie znać. Krew uderzyła mi do głowy. Skoro ta dziewczyna tak bardzo chciała, dam jej nauczkę. Zobaczymy, jak zareaguje na moją zwierzęcą wersję. Uwolniłem wreszcie wszystkie negatywne emocje, które od długiego czasu usilnie starałem się ignorować... i poddałem się impulsowi. Kości zatrzeszczały, wydłużając się i zmieniając położenie. Bolało, ale nawet się nie skrzywiłem, nie przy takim audytorium. Po chwili opadłem miękko na cztery łapy.
Niech to szlag! Zrobiła to specjalnie! Od początku planowała go wkurzyć. Udało jej się aż za dobrze, bo mieliśmy na dywanie wielką, wkurwioną pumę. Choć David nie zmieniał się w lwa, wyglądał naprawdę groźnie. Przeciętna puma waży jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilo, on musiał zbliżać się do setki. Piorunujące wrażenie robiło też jego umaszczenie - w nocy byłby niewidzialny. Czarne futro zdawało się wręcz pochłaniać światło. Nie należę do strachliwych, ale kiedy obnażył zęby, mimowolnie się wzdrygnąłem. Zęby to eufemizm. To były prawdziwe szable. Otworzył paszczę i zaryczał potężnie, wprowadzając szyby w drżenie. Włoski na moim karku uniosły się mimowolnie.
No to masz - pomyślałem. - Doigrałaś się.
Mimo wszystko byłem ciekaw rozwoju wypadków. Z odrobiną złośliwości zastanawiałem się, jak Miriam zamierza z tego wybrnąć. Na wszelki wypadek wyjąłem glocka z kabury. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Tymczasem Miriam stanęła przed bestią i wykonała głęboki ukłon. Koniec warkocza zamiótł podłogę. Jęknąłem w duchu. Co ona kombinuje? Przeprasza czy nadal kpi?
Byk Jowisz Panie - odezwała się - igrał z pięknym rykiem
Lecz twego ojca krowa z pewnym bykiem
Miała cielaka - skutek tych słodyczy.
Rysy ma twoje i podobnie ryczy[1].
Opadła mi szczęka. Jęknąłem, tym razem głośno. Puma skoczyła. Instynkt samozachowawczy Miriam wreszcie zadziałał. Chciała wskoczyć na biurko, ale czarna bestia nie dała jej szansy. Otworzyła paszczę, chwyciła jej nogę potężnymi zębami i sprowadziła na ziemię. Dosłownie. Złapałem glocka i wycelowałem.
- Puść ją w tej chwili albo oberwiesz srebrną kulkę - zagroziłem, nie wiedząc nawet, czy moje słowa mają dla niego jakiś sens, gdy jest w zwierzęcej postaci.
Odpowiedziało mi głuche warczenie. Odbezpieczyłem pistolet. W tym samym momencie bestia wypluła jej nogę. Odetchnąłem i opuściłem broń. Mimo wszystko miałem trochę więcej instynktu samozachowawczego niż Miriam i wolałem nie drażnić władcy zmiennokształtnych, pakując mu w plecy srebro. Miałem za mało naboi, żeby go zabić, za to w sam raz, by wkurzyć go jeszcze bardziej.
...
entlik