Historia z haczykiem A5.doc

(1472 KB) Pobierz
Historia z haczykiem




Donald E. Westlake

Historia z haczykiem

 

 

Przekład: Łukasz Małecki

Tytuł oryginalny: The Hook

Rok pierwszego wydania: 2000

Wydanie polskie 2010

 

 

Było sobie dwóch pisarzy. Jeden biedny, drugi bogaty. Ten bogaty to Bryce Proctorr. Ale rozwodzi się właśnie z żoną. I na dodatek przeżywa kryzys twórczy. Choć może to lepiej, bo gdyby teraz napisał powieść i wydał ją - dostałby milion dolarów honorarium. A tym samym byłej żonie trafiłaby się połowa!

Biednym pisarzem jest Wayne Prentice, którego powieści nie są w cenie. Właśnie napisał kolejną, niezłą - odrzuconą, niestety. I spotkał po dwudziestu latach kolegę z czasów studiów, Bryce'a...


 

 

 

 

 

 

Pamięci Gary'ego Salta, wspaniałego przyjaciela, szanowanej agenta literackiego, podpory Zachodniego Wybrzeża, sprzymierzeńca przez 22 lata, który zmarł na raka w wieku 53 lat. Moi zdaniem stanowczo zbyt młodo.

Żegnaj, Gary


1.

Bryce zanotował:

Kirgistan. Złoża mineralne zawierają złoto. 95% w zasięgu pasma górskiego Tien Shan. Stolica: Biszkek.

Następnie odłożył pióro na podkładkę i zaczął wertować leżącą na stole książkę w poszukiwaniu kolejnych informacji na temat pasma Tien Shan. Ta nazwa brzmiała surowo, idealnie pasowała dla tła akcji.

W dziale naukowym Biblioteki Manhattańskiej Bryce'a otaczały tuziny innych odludków studiujących książki i robiących notatki. Przebywanie wśród tych ludzi dodawało mu otuchy.

Szept przy uchu:

- Pan Proctorr?

No cóż, pomyślał. Obowiązki wzywają. Spojrzał w górę - młody mężczyzna, prawdopodobnie po dwudziestce, chudy i blady, z twarzą zbyt drobną w stosunku do wielkich okularów i z niepewnym uśmiechem, jakby obawiał się odrzucenia.

- Pan Bryce Proctorr, zgadza się?

Bryce kiwnął głową. - We własnej osobie.

- Kocham pana książki, panie Proctorr. Nie chciałbym przeszkadzać...

- W porządku.

Notatnik i długopis fana już czekały, wyciągnięte w stronę Bryce'a.

- Czy byłby pan tak miły? Przekleję na mój egzemplarz Dwójki karo, kiedy wrócę do domu.

- Wspaniale, koniecznie proszę tak zrobić. - Bryce chwycił notatnik i długopis. - Jak ma pan na imię?

- Gene.

Uzgodnili pisownię, po czym Bryce napisał: Dla Gene'a z najlepszymi życzeniami, Bryce Proctorr.

- Dziękuję panu, bardzo dziękuję.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Miał wrażenie, jakby spał przy tym, patrzył przez zamknięte, lecz przeźroczyste powieki. Gene odszedł, a Bryce chciał powrócić do badań pasma górskiego Tien Shan, ale nie potrafił. Nie obchodziło go pasmo górskie Tien Shan.

To nie działało. Wiedział, że kręci się w kółko, ale doszedł do wniosku, że grzebanie w książkach, a nawet samo udawanie, że w nich grzebie, będzie lepsze od siedzenia w mieszkaniu, oglądania starych filmów, a już z pewnością lepsze od powrotu w środku tygodnia do pustego domu w Connecticut. Tyle że jeszcze nie doszedł do siebie, był tu, ale jakby go nie było, a gniot, którym się zajmował, pozostawał gniotem. Brakowało w nim opowieści.

Czuł się niespokojny i odrobinę samotny, zmierzając przez bibliotekę w stronę wyjścia, kiedy jego wzrok natrafił na coś znajomego. Kogoś znajomego, znajomą twarz, profil znajomej twarzy mężczyzny siedzącego, pochylonego nad grubą książką i wynotowującego adresy do niewielkiego notatnika. Znajoma twarz z przeszłości. Bryce zwolnił nieco kroku i wówczas pojawiło się nazwisko: Wayne Prentice.

Już miał go minąć, ale wtedy pomyślał: Wayne. Co się działo z Wayne'em Prentice'em? Wspomnienia sprzed dwudziestu pięciu lat przemykały mu przed oczami jak stare pocztówki: zawsze w grupie, na zabawach, ściśnięci w samochodach, w parku Jones Beach, w barach, w ciasnych pokojach małych, nieumeblowanych mieszkań. Nigdy nie byli ze sobą zbyt blisko, ale zawsze łączyły ich dobre stosunki, aż pewnego dnia już się nie spotkali i raptem minęło dwadzieścia lat, ponad dwadzieścia lat. Co przez ten czas porabiał Wayne Prentice? Czy on przypadkiem nie opublikował jakichś książek?

Włosy Wayne'a były rzadsze i staranniej uczesane, niż to pamiętał Bryce, a twarz z profilu wydawała się pełniejsza; ale ja też się postarzałem, pomyślał. Obaj nosili bawełniane spodnie, Wayne jasnobrązowe, Bryce czarne, Bryce zdarte tenisówki, Wayne sfatygowane brązowe mokasyny.

Wiatrówka Wayne'a była z mdłozielonej bawełny, Bryce'a z ciemnożółtego zamszu. My nawet przypominamy starych znajomych, pomyślał Bryce.

Zboczył w stronę Wayne'a z piórem w lewej wewnętrznej kieszeni marynarki, notatnikiem w zewnętrznej i z uśmiechem na twarzy. Teraz, kiedy był sławny i rozpoznawano go niemal wszędzie, nie miał problemów z podchodzeniem do ludzi. Zwykle wydawało im się, że już go znają. A Wayne oczywiście już go znał.

- Wayne?

Mężczyzna spojrzał w górę; twarz wyglądała na wynędzniałą, oczy posępnie. Ile miał lat? Tyle co Bryce, czterdzieści cztery? Coś koło tego, choć wyglądał starzej.

I rzecz jasna natychmiast rozpoznał starego kumpla. Wygładziły mu się zmarszczki, na twarzy pojawił szeroki uśmiech, a z oczu znikło zamyślenie, gdy skoczył na równe nogi, pozwalając, by jego książka się zamknęła.

- Bryce! Na Boga, skąd się tutaj wziąłeś? Co tu robisz?

- To samo, co ty - odparł Bryce ze swobodnym uśmiechem, mając nadzieję, że nie popełnił błędu. A jeśli Wayne poprosi go o pieniądze? - Grzebię w książkach. Wciąż powtarzam mojemu redaktorowi, że w końcu uprawiam fikcję literacką, więc mógłbym wszystko zmyślać, ale nie, teraz każdy wymaga, żeby szczegóły się zgadzały. - Skinął w stronę rocznika, który przeglądał Wayne. - Na pewno wiesz, o czym mówię.

- Jasne - odparł Wayne, choć na jego twarzy pojawił się wyraz powątpiewania.

Nie poprosi mnie o pieniądze - stwierdził Bryce - a jeśli nawet to zrobi, spławię go drobnymi.

- Masz ochotę na przerwę? - zapytał.

- Dlaczego nie - odpowiedział Wayne.

- To chodźmy na drinka.

Bar wyglądał staromodnie, z ciężkimi, ciemnobrązowymi ławami i podróbkami lamp Tiffany o łagodnym, przygaszonym świetle, jakby zaprojektowano go dla cudzołożników, chociaż na około tuzin gości siedzących tu we wtorek o czwartej po południu składali się wyłącznie turyści mówiący językami innymi niż angielski. Kelner, starszy, zgorzkniały mężczyzna o krępej budowie ciała, nie pasował do tego miejsca, jakby stracił właściwszą dla swej postury pracę, a to było jedyne, co potrafił znaleźć.

- Krwawą Mary - zamówił Bryce, po czym wyjaśnił Wayne'owi: - To mój posiłek.

- W takim razie ja też poproszę - zdecydował Wayne.

Kelner odszedł, a Bryce znów się odezwał:

- Boże, minęło tyle lat.

- Próbowałem sobie przypomnieć, ile.

- Co najmniej dwadzieścia. Chyba wydałeś wtedy książkę.

Wayne przytaknął.

- Prawdopodobnie właśnie wtedy. Zgarnąłem pieniądze i wyjechałem na rok do Włoch, do Mediolanu, prowadzić badania do następnej powieści. Straciłem wtedy kontakt z wieloma ludźmi.

Podano ich Krwawe Mary. Wznieśli toast, po czym Bryce spytał:

- Już nie piszesz? - Na widok skrzywionej twarzy Wayne'a zrozumiał, że zachował się jak skończony głupek. - Przepraszam, czy ja...

Wayne pokręcił jednak szybko głową.

- Nie, w porządku, nie przejmuj się. Dobre pytanie - czy ja jeszcze piszę?

Bryce nie był przyzwyczajony do tak krępujących sytuacji i zaczynał żałować, że doprowadził do tego spotkania po latach.

- Po prostu nie wydaje mi się, żebym widział ostatnio twoje nazwisko...

- Bo nie widziałeś. - Niespodziewanie Wayne obdarzył go promiennym uśmiechem, jakby zza chmur wyjrzało słońce. - Mój Boże, wreszcie mogę komuś wyznać prawdę! Po raz pierwszy mogę powiedzieć całą prawdę.

Wyrzuty sumienia dręczyły Bryce'a coraz boleśniej.

- Nie nadążam.

- Spokojnie, to nie potrwa długo - obiecał Wayne. - Nie napisałem jednej książki, napisałem siedem. Pierwsza, Z perspektywy Polluksa, sprzedawała się...

- O właśnie! Próbowałem sobie przypomnieć tytuł. - I tematykę, dodał w myślach Bryce; również ta część niechętnie wyłaniała się z mroków niepamięci.

- ...sprzedawała się lepiej, niż ktokolwiek oczekiwał - dokończył Wayne. - Dzięki czemu zaproponowali mi kontrakt na dwie kolejne książki, i to na dużo lepszych warunkach. One też świetnie sobie radziły.

- Więc póki co wszystko zgodnie z planem - stwierdził Bryce, zastanawiając się, co poszło nie tak. Alkohol? Nieudane małżeństwo?

- Powiem ci coś o świecie, w którym żyjemy. Tym światem rządzą komputery.

- Cóż, to pewnie prawda.

- Ludzie nie podejmują już decyzji, podejmują je komputery. - Wayne pochylił się mocniej. - Powiem ci, co teraz spotyka pisarzy.

- Wayne... - przerwał mu delikatnie Bryce. - Ja sam jestem pisarzem.

- Ale tobie się udało. Wybiłeś się ponad fale przybojów, to gówno cię nie dotyczy. Ono dotyczy facetów ze środka, facetów takich jak ja. We wszystkich księgarniach sieciowych mają teraz komputery, które mówią im: wzięliśmy pięć tysięcy egzemplarzy jego ostatniej książki, ale sprzedało się tylko trzy tysiące sto, więc następnym razem nie zamawiajmy więcej niż trzy i pół tysiąca. W związku z czym przy okazji następnej książki dystrybucja jest nieco gorsza i sprzedają dwa tysiące siedemset egzemplarzy, a przy kolejnej książce zamawiają trzy tysiące.

- To może zmierzać tylko w jednym kierunku - stwierdził Bryce.

- Pewnie, ty to wiesz. A kiedy spada sprzedaż, spadają też zaliczki. Za ósmą książkę wydawca proponował mi dwadzieścia tysięcy dolarów.

- A wcześniej dawał...?

- Najwięcej przy trzeciej umowie - wyjaśnił Wayne. - Za książki numer cztery i pięć. Dostałem siedemdziesiąt pięć tysięcy za każdą plus reklama i mała kampania promocyjna - Boston, Waszyngton, Zachodnie Wybrzeże. Tylko że wtedy sprzedaż zaczęła spadać.

- Z powodu komputera.

- Dokładnie tak. - Wayne skosztował Krwawej Mary. - Wydawca ciągle we mnie wierzył, więc przy nowej książce udało mu się przepchnąć niemal równie dobry kontrakt, sześćdziesiąt kawałków za szóstą powieść i siedemdziesiąt pięć za siódmą, ale już bez dodatkowej reklamy, bez wyjazdów promocyjnych. Przez co sprzedaż poleciała na łeb, na szyję i przy następnej umowie zaproponowali dwadzieścia tysięcy. Za jedną powieść. Koniec z kontraktami na kilka książek.

Bryce myślał o tym wszystkim jak o czymś, co mogło dotknąć także jego, ale na szczęście nie dotknęło.

- Jezu, Wayne, i co zrobiłeś? - zapytał.

- To, co robią inni - rzucił ostro Wayne, dając upust pozostałościom dawnego gniewu. - Wydostałem się z ich pieprzonego komputera.

- Wydostałeś się? Jak?

- Zdradzę ci pewien sekret - wszędzie wokół ludzie piszą swoje debiutanckie dzieła po raz kolejny.

Minęła sekunda, nim Bryce zrozumiał, o co chodzi, a wtedy uśmiechnął się szeroko.

- Pseudonim literacki.

- Chroniony pseudonim literacki - sprecyzował Wayne. - Nic ci nie da, jeśli wydawca zorientuje się, że to pseudonim. Tylko mój agent wie, że tak naprawdę to ja. - Wziął kolejny łyk i potrząsnął głową. - To trochę komplikuje życie. Ponieważ spędziłem rok we Włoszech, jestem teraz amerykańskim emigrantem mieszkającym w Mediolanie i jako rzeczoznawca antyków dużo podróżuję po Europie, więc komunikuję się z wydawcą poprzez agenta. A jeżeli muszę coś napisać czy podesłać poprawki, robię to przez e-mail.

- Który wychodzi z Mediolanu.

- Nic prostszego.

Bryce zaśmiał się.

- Wydaje im się, że ślą ci te maile aż do Włoch, podczas gdy ty siedzisz...

- W Greenwich Village.

Pokiwał z uznaniem głową, jakby chodziło o sprytny chwyt zastosowany w książce.

- I gra warta świeczki? - zapytał.

- Cóż, sam rozumiesz, że są pewne wady - stwierdził Wayne. - Nie mogę promować książek, jeździć w trasy czy udzielać wywiadów. Nie mogę też nawiązać bardziej osobistych stosunków z moim redaktorem, co bywa problematyczne.

- Jasne.

- Ale są też zalety - ciągnął Wayne. - Wziąłem ósmą książkę, tę, za którą stary wydawca chciał mi zapłacić tylko dwadzieścia tysięcy, pozmieniałem ją tak, żeby nie dało się jej na pierwszy rzut oka rozpoznać i wysłałem agentowi, a inny wydawca zaproponował mi za nią sześćdziesiąt kawałków.

- Bo to był debiut.

- Bo była dobra - poprawił Bryce'a Wayne. - Trzymająca w napięciu opowieść, a autor nie figurował w żadnym komputerze. Dzięki czemu oceniali książkę, a nie rzędy starych liczb w rubrykach sprzedaży.

Bryce wyszczerzył się od ucha do ucha.

- Uwielbiam intrygi, które się sprawdzają - powiedział.

- I przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Umowy na pojedyncze książki, bo nie byłem profesjonalistą, tylko rzeczoznawcą mieszkającym gdzieś we Włoszech. Ale za drugą powieść zaproponowali siedemdziesiąt pięć tysięcy, a za trzecią osiemdziesiąt pięć. Trzecia sprzedawała się nieco gorzej, więc przy czwartej zaliczka spadła z powrotem do siedemdziesięciu pięciu...

- Tym razem jeszcze szybciej - zauważył Bryce.

- Trzy tygodnie temu wydawca odrzucił książkę numer pięć. Żadnej umowy, nawet na minimalną kwotę.

Bryce potrafił zrozumieć ten ból, mimo że jemu nic takiego nigdy się nie przydarzyło.

- Cholera, Wayne - pokiwał głową. - Przerąbana sytuacja.

- Mój agent wykonał co prawda kilka telefonów, ale wszyscy mają dostęp do kartotek wszystkich, bo wszyscy sprzedają przez te same komputery. Nikt już nie chce Tima Fleeta.

- To ty?

- Do niedawna.

- Zaraz, zaraz... Efekt Dopplera?

- Książka numer trzy.

- Twój wydawca podesłał mi wydruk. Chyba nie napisałem ci żadnej polecanki - Bryce zgarbił się z zażenowaniem.

- Bez znaczenia - odparł Wayne, patrząc poprzez Bryce'a w jakiś nieokreślony punkt. - Nie wiem, czy cokolwiek ma jeszcze znaczenie.

- Co w takim razie zamierzasz zrobić z tą nową książką?

- Nic. Zapytałem agenta, dlaczego by nie umieścić na okładce mojego prawdziwego nazwiska i zobaczyć, co się stanie, ale odpowiedział, że komputer mnie pamięta i nikomu się nie śpieszy, żeby sprowadzić Wayne'a Prentice'a z powrotem na rynek, na którym był nieobecny przez siedem lat. Komputer wciąż mnie pamięta, a czytelnicy już nie.

- Chryste, co za gówniana sytuacja.

- Mnie to mówisz? Jeszcze jedna kolejka? - zapytał Wayne.

- Ale nie Krwawej Mary.

- Piwo też jest w porządku.

- Niech będzie piwo.

Zawołali kelnera i zamówili dwa Becksy.

- No i co teraz planujesz? - spytał Bryce.

- Napisałem CV - odparł Wayne. - Spróbuję znaleźć robotę jako nauczyciel. Właśnie po to siedziałem w bibliotece, spisywałem adresy college'ów.

- Przynajmniej przez jakiś czas utrzyma cię to przy życiu.

- Pewnie tak.

Chwycili zamówione piwo i wzięli po małym łyku, a Bryce spojrzał na nieszczęśliwą twarz Wayne'a. On wcale nie chce uczyć w college'u, pomyślał. Biedny drań chce być pisarzem. On jest pisarzem, tylko że stracił grunt pod nogami.

Cóż za ironia losu - spotkać go akurat w momencie, kiedy ja sam nie jestem już pisarzem, kiedy brakuje mi motywacji, a...

I wtedy o tym pomyślał. Pomyślał o opowieści, pomyślał o tym jak o opowieści. Po raz pierwszy od ponad roku myślał w kategoriach opowieści.

Właśnie to w pierwszej kolejności zafascynowało go w pracy pisarza i właśnie to tak kochał - powolne, lecz niepowstrzymane brnięcie wraz z prądem opowieści, wymyślanie opowieści, zwrotów akcji, stawianie każdego pojedynczego kroczku. Czuł się jak w labiryncie, gdy w tej samej chwili tworzył zagadki i rozwiązania, gdy zerkał, co się kryje za tym zakrętem, za tamtym i za następnym.

I właśnie tego brakowało jego umysłowi przez ostatni rok, ponad rok - śledzenia opowieści, poszukiwania drogi, zaskoczeń i zachwytów każdą nową perspektywą i każdym krokiem postawionym na drodze do nieuniknionego finału. Przez ostatnie półtora roku jego życie składało się przede wszystkim z frustracji, nudy i wiecznych oczekiwań, ponieważ utracił siłę napędową własnej egzystencji. Nie doświadczył tej przyjemności przez tak długi czas, a teraz, właśnie teraz, w jednej chwili powróciła.

Ale nie dosłownie opowieść, nie coś, co można zabrać do domu i spisać. Coś innego.

Wayne popatrzył na niego z zaciekawieniem.

- Bryce? O co chodzi?

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin