W zlotej klatce A5.doc

(1282 KB) Pobierz
W złotej klatce




Ingrid Weaver

W złotej klatce

Seria wydawnicza: Harlequin Saga

 

 

Przełożyła z angielskiego Julita Mirska

Tytuł oryginalny: The Insider

Rok pierwszego wydania: 2004

Rok pierwszego wydania polskiego: 2005

 

 

Latami okłamywany, od dzieciństwa trzymany w izolacji geniusz komputerowy Gideon Faulkner na życzenie tajnej organizacji dokonywał wielu przestępstw, w tym słynnego skoku na Bank Światowy. Gdy podawane mu leki przestały działać, Gideon zbuntował się przeciwko swym zwierzchnikom i postanowił uciec z przeklętego świata, w którym został uwięziony. Pierwszą kobietą, którą napotkał w pobliżu swego luksusowego więzienia, była Brooke, kelnerka z pobliskiej restauracji. Nie wiedział, czy może zaufać tej ślicznej dziewczynie, podobnie jak on ciężko doświadczonej przez los. Nie wiedział także, czy może zaufać sobie...


Gideon Faulkner - więzień Koalicji, która pozbawiła go pamięci i dzieciństwa. Po dwudziestu trzech latach pragnie uwolnić się spod jej wpływu, by wreszcie zakosztować prawdziwej miłości.

Brooke Carter - kelnerka z małego miasteczka, która traci głowę i serce dla nieznajomego. Czy ten tajemniczy, dziwnie zachowujący się mężczyzna okaże się jej księciem z bajki?

Jake Ingram - wreszcie odnalazł swe rodzeństwo, lecz czy za sukces nie przyjdzie mu zapłacić życiem?

Agnes Payne i Oliver Grimble - para bezwzględnych naukowców, którzy nie zamierzają poddać się bez walki.


Prolog.

Łom osunął się, rozdzierając skórzaną rękawiczkę ochraniającą dłoń mężczyzny. Ze skały buchnęły iskry. Wejście do tunelu zamknięto ponad dwadzieścia lat temu; od tamtej pory nikt tych drzwi nie otwierał. Wilgotne powietrze we wnętrzu góry sprawiło, że zawiasy dawno temu pordzewiały...

Zupełnie jak ja, pomyślał Gideon. Jestem równie pordzewiały jak ta zapomniana kupa żelastwa. Niewidoczny, pozbawiony kontaktu ze światem, ulegający powolnej samozagładzie...

- Weź się w garść! - Ponownie przyłożył łom do kamiennej ściany. - Jeszcze się nie wydostałeś, a już marudzisz.

Żelazo zazgrzytało o stal. Drzwi nawet nie drgnęły. Gideon poświecił latarką, szukając jakiejś szczeliny. Nie miał innych narzędzi, jedynie prymitywny łom oraz dłuto; tylko to mógł zdobyć bez wzbudzania podejrzeń.

Żadne materiały wybuchowe nie wchodziły w grę. Wprawdzie znajdował się dostatecznie daleko od zamieszkanych części ośrodka, aby ktokolwiek słyszał wybuch, lecz czujniki sejsmiczne zanotowałyby wstrząsy w tunelu i zaraz przysłano by kogoś na zwiady.

Nie był pewien, jak by się zachował w takiej sytuacji. Czy potrafiłby odebrać komuś życie, by ocalić własne?

Z drugiej strony, jedynie ludzie mają opory, wyrzuty, wahania, a on nie do końca jest człowiekiem.

Spojrzał na rękawiczkę - na szczęście tylko ona się rozdarła, a skóra pozostała nienaruszona - po czym ponownie zacisnął rękę na żelaznym pręcie. Dlaczego to robi? Tu, w tym bunkrze, jest bezpieczny. Cenią go. Ma ogromne mieszkanie wyposażone we wszystko, o czym można zamarzyć.

Niczego mu nie brakuje poza jednym - prawdą.

Potrząsnął głową. Człowiek figurujący na pierwszym miejscu listy najbardziej poszukiwanych przez FBI przestępców chce poznać prawdę? Co za ironia losu.

Zerknął za siebie. Tunel pogrążony był w ciemnościach. Nie szkodzi. Gideon pamiętał każdy jego szczegół. Użycie komory powietrznej oddzielającej mieszkanie od korytarza było zbyt ryzykowne, dlatego postanowi przebić' się z sypialni. Zajęło mu to kilka tygodni. Potem pozostało tylko wyłączyć alarm - rzecz dziecinnie prosta, zważywszy na to, że sam go skonstruował w wieku kilkunastu lat.

Oczywiście system alarmowy służył temu, aby żaden niepożądany gość nie dostał się do środka, a nie -żeby mieszkańcy nie mogli wydostać się na zewnątrz.

Jeszcze nie jest za późno, pomyślał. Jeszcze mogę się cofnąć, zawrócić. Od ponad dwudziestu lat ten podziemny labirynt jest jego domem. Wyjście na zewnątrz, choćby na jedną noc, może się skończyć tragicznie. Prawda, której szuka, może okazać się zwykłą iluzją. Ma tylko fragmentaryczne wspomnienia jakiegoś domu nad brzegiem morza, innego lepszego świata... i innego siebie.

A jeżeli tam, na zewnątrz, nie znajdzie odpowiedzi? Lub gorzej: jeżeli nie spodoba mu się to, co odkryje?

Wzdychając ciężko, uniósł łom i wziął potężny zamach. Chwilę później stanął w nieco szerszym rozkroku, napiął mięśnie i ponownie, się zamachnął.

Tuż przy framudze odleciał kawałek skały. Potem trzy następne. Gideon wbił koniec pręta w powstały otwór i naparł z całej siły. Bolce puściły. Ledwo zdążył odskoczyć w tył, kiedy drzwi zwaliły się z hukiem na ziemię. W powietrze wzbiły się chmury pyłu.

Czym prędzej zasłonił twarz i wstrzymał oddech; dopiero gdy pył osiadł z powrotem na ziemi, Gideon ruszył wolno przed siebie.

Nagle poczuł w nozdrzach coś dziwnego, coś zdecydowanie innego. Trochę przypominało to zapach mydła, którym się codziennie mył, a trochę zapach drewnianych regałów w bibliotece, kiedy były jeszcze nowe.

Dopiero po chwili skojarzył, że to, co wciąga w nozdrza, to zapach świeżego powietrza.

Udało się! Wydostał się na zewnątrz.

Chwyciwszy latarkę, podniósł z ziemi drzwi i wstawił je na miejsce. Ma sześć godzin, zanim ktokolwiek zauważy jego nieobecność. Powinno starczyć na pokonanie pięciu kilometrów do miasteczka i rozpoczęcie poszukiwań.

Poszukiwań prawdy, poszukiwań wspomnień. Według map topograficznych, którymi dysponował, czeka go wędrówka na przełaj po nierównym, górzystym terenie. W porządku; byleby nie natknął się na jakieś niespodziewane...

Nagle wyrosło przed nim potężne monstrum, które zasłoniło sobą całe niebo. Gideon znieruchomiał, po czym skierował do góry promień latarki. Zobaczył łagodnie kołyszące się na wietrze gałęzie.

Rozpoznał obiekt z rysunków i zdjęć, które przeglądał w książkach - było to drzewo. Świerk. No tak, faktycznie, naziemne budynki oraz cały podziemny kompleks dość szczelnie skrywał rosnący wkoło gęsty szpilkowy las.

Wyciągnął rękę, pogładził płaskie igły wilgotne od unoszącej się w powietrzu mgły, a potem, ślizgając się po porastającym ziemię mchu, zbliżył się do pnia. W nozdrza wdzierał mu się intensywny zapach mokrego podszycia. Poprzez cieniutką koźlęcą skórę rękawiczki zaczął badać korę.

Czas jest na wagę złota. Gideon wiedział, że nie powinien tracić cennych minut na głupstwa. W końcu to jest zwykły świerk. Nic szczególnego.

Zacisnął powieki. Nic szczególnego? Psiakrew! Ma przed sobą prawdziwe drzewo, a nie zdjęcie w książce lub obraz na monitorze. Po raz pierwszy w życiu dotyka kory, wącha igły, słyszy szum gałęzi kołyszących, się na wietrze...

Czy na pewno po raz pierwszy?

Gdzieś w zakamarkach umysłu snuły mu się mgliste wspomnienia. Czuł na twarzy muśnięcia wiatru, ale tamten wiatr nie pachniał lasem; pachniał solą i morzem. Jego szumowi towarzyszył huk rozbryzgujących się fal, a z nieba lał się żar...

Raptem wspomnienie zgasło, rozpłynęło się. Gideon ostatni raz pogładził drzewo i rozpoczął podróż.


Rozdział 1.

Brooke zauważyła go, gdy szedł przez pusty parking. W blasku świątecznych lampek zawieszonych wokół okna ubrana na czarno postać wyglądała jak demoniczna zjawa.

Dziewczyna, która stała z ręką na tabliczce Otwarte, zamierzając ją obrócić na drugą stronę, nagle zawahała się. Musi być zmęczona, skoro takie pomysły przychodzą jej do głowy. Facet nie jest żadną zjawą; przypuszczalnie jest drwalem, który czeka na okazję, by zabrać się do domu.

W Highway Grill często zatrzymywali się kierowcy ciężarówek, żeby coś przekąsić, i chętnie zabierali autostopowiczów. Ale dziś ruch był mały. Jeśli facet na parkingu liczy na to, że go ktoś podwiezie...

Cóż, może mu szczęście dopisze, choć mała szansa.

Dosłownie parę minut temu mgła, która przez cały wieczór wisiała nad miastem, ustąpiła i zaczął prószyć gęsty śnieg.

Dziewczyna chciała zamknąć lokal trochę wcześniej niż zwykle, ale jeżeli nieznajomy na parkingu ma zamiar wejść do środka i się ogrzać, nie może go nie wpuścić.

Mężczyzna uniósł głowę; był na tyle blisko, że wyraźnie widziała jego twarz w świetle palącej się nad drzwiami lampy.

Wirujące śnieżynki osiadały mu na czole, topniały na policzkach. Wysunąwszy język, mężczyzna oblizał wargi, jakby sprawdzał smak białych płatków.

Ten niewinny gest miał w sobie coś tak niesamowicie zmysłowego, że dziewczynę przeszył dreszcz.

Wtem zamyśliła się: on zlizuje śnieg. Czy tak bardzo jest spragniony, czy raczej niespełna rozumu?

Obserwowała go przez szybę. Zdjął rękawiczki i wyciągnął przed siebie ręce. Rękawy i ramiona czarnego palta powoli pokrywały się bielą, podobnie jak włosy. On jednak nie zwracał na to uwagi, tylko z zafascynowaniem przyglądał się płatkom śniegu, które topiły się na jego dłoniach.

Restauracja Highway Grill znajdowała się za miastem, w miejscu dość odosobnionym. Nigdy to Brooke nie przeszkadzało; przeciwnie, uważała, że dzięki temu Frankowi trudniej będzie ją odnaleźć. Owszem, czasem musiała opędzać się od zaczepek podrywaczy, ale z tym umiała sobie radzić. A kłopoty? Odkąd cztery lata temu zaczęła pracować w Grillu, może z pięć razy jakiś pijaczyna nie chciał zapłacić rachunku i ze dwa razy niedźwiedź z pobliskich gór buszował w śmietnikach na zapleczu.

Dziś było wyjątkowo pusto. Ostatni klient wyszedł dziesięć minut temu. Cheryl, druga kelnerka, wyjechała do rodziny na święta,

Mabel, właścicielka lokalu, wzięła wolne popołudnie i wieczór, by obejrzeć wnuki w przygotowanym przez szkołę świątecznym przedstawieniu. Jedyną osobą w polu widzenia był stojący za drzwiami obcy, który zachowywał się tak, jakby po raz pierwszy w życiu oglądał śnieg.

Brooke zacisnęła rękę na zasuwie, wahając się, czy jednak nie zamknąć lokalu, kiedy nagle mężczyzna obrócił się w jej stronę.

Poprzez szybę w drzwiach i wirujące w powietrzu płatki napotkała jego wzrok.

Boże, jak można się bać kogoś takiego? - pomyślała. Miał spojrzenie zagubionego dziecka, kogoś, kogo wszyscy opuścili. Na widok bezbrzeżnej samotności wyzierającej z jego oczu Brooke cofnęła rękę od zasuwy i zanim uświadomiła sobie, co robi, wyciągnęła ją do obcego.

Mężczyzna zamrugał, przybierając neutralny wyraz twarzy. Spojrzenie zagubionego dziecka znikło. Przyglądając się badawczo Brooke, włożył z powrotem rękawiczki.

Ona zaś, zawstydzona swym spontanicznym gestem, odeszła parę kroków od drzwi, by mężczyzna mógł swobodnie wejść do środka. Rany boskie, co ją napadło? Spojrzenie zagubionego dziecka? Albo jest bardzo zmęczona, albo brakuje jej piątej klepki.

Mężczyzna odczekał, aż znalazła się na środku sali, i dopiero wtedy pchnął drzwi. Na dźwięk dzwonka przystanął w progu, po czym odsunął się na bok i spoglądając do góry, patrzył, jak zamykające się drzwi trącają zawieszony nad nimi dzwonek. Miał taką minę, jakby proste urządzenie sygnalizujące wejście gościa było czymś nadzwyczajnym.

Brooke wytarła dłonie o fartuch i skierowała się za ladę.

Nerwowo zastanawiała się, co powiedzieć.

- Śnieg długo nie poleży - oznajmiła w końcu.

Mężczyzna zerknął na swoje palto.

- Już się topi - stwierdził głębokim głosem.

Stukając obcasami o podłogę, przeszedł koło stojących wzdłuż ściany stolików; mijając je, ręką w rękawiczce gładził lśniące sosnowe blaty, a jednocześnie bystrym wzrokiem rozglądał się dookoła.

Jak mogła dojrzeć w nim cokolwiek z dziecka? Jest stuprocentowym facetem o szerokich ramionach, pociągłej twarzy i twardym, doskonale umięśnionym ciele.

- Chodziło mi o śnieg na dworze - wyjaśniła. -Zresztą w radiu mówili, że meteorolodzy nie przewidują większych opadów.

Przechylił w bok głowę. Z głośników na ścianie płynęła muzyka country.

- Czekasz, żeby cię ktoś podwiózł? - spytała Brooke.

- A ty?

- Ja? No nie.

- Pracujesz tu?

Jego pytania wydawały się jej dziwne. Niby logiczne, ale...

- Tak - odparła. - Napijesz się kawy? - Stanąwszy za ladą, wskazała szklaną gablotę. - Do północy, kiedy zamykam, zostało jeszcze sporo czasu, więc jeśli masz ochotę na kawałek świeżutkiego placka... Jest jagodowy, bakaliowy i czekoladowy.

Mężczyzna podszedł bliżej i z powagą, jakby wybór placka był sprawą życia lub śmierci, wpatrywał się w gablotę. Obserwując go spod oka, Brooke uświadomiła sobie, że facet nie może być drwalem. Miał na sobie płaszcz z najlepszej jakościowo wełny, który jej zdaniem kosztował majątek. Z kolei za skórzane rękawiczki przypuszczalnie zapłacił więcej niż ona za swoją puchową kurtkę. Jego gęste czarne włosy były zaczesane do tyłu i związane w kucyk. Rozpuszczone pewnie opadałyby na ramiona.

Z reguły Brooke nie lubiła długich włosów u mężczyzn, ale do tego pasowały. Gdyby jeszcze miał kolorową opaskę na czole i złoty kolczyk w uchu, wyglądałby jak najprawdziwszy pirat. Pirat, który zlizuje z warg śnieg? Ho, ho!

Za bardzo puściła wodze fantazji. Zresztą wielu mężczyzn czesze się w ten sposób, nawet poważni naukowcy pracujący w instytutach badawczych na obrzeżach miasta.

No tak; wszystko jasne. Gładka, nieopalona skóra, świetnej jakości odzież, ekscentryczne zachowanie - to by pasowało do kogoś, kto całe dni spędza w laboratorium. Biedacy rzadko wychodzą na zewnątrz.

Może rzadko wychodzą na dwór, ale sądząc po sprężystych ruchach, mężczyzna często odwiedza siłownię. Z każdego kroku, jaki robił, biła siła. Przypominał groźne zwierzę, które krąży po klatce, sprawdzając jej wielkość.

Brooke nalała kawy.

- Proszę - rzekła, przesuwając kubek w stronę gościa. - Na koszt firmy.

Przyglądał się parującemu napojowi w ten sam sposób, w jaki przed chwilą przyglądał się plackom.

- Nie, dziękuję - oznajmił. - Nie mam czasu. Wszedłem tylko spytać o drogę...

- Do Redcomu czy do Tabera?

Uniósł zdziwiony brwi.

- Brawo. Jak na to wpadłaś?

- To proste, mój drogi Watsonie. - Uśmiechnęła się. - Wyglądasz na człowieka, który zarabia na życie głową, a nie rękami. Pomyślałam więc sobie, że pewnie szukasz któregoś z tych instytutów badawczych. Jesteś tu nowy?

- Po raz pierwszy jestem w tych stronach... Szukam Taber Aviation.

- Myślałam, że wszyscy wyjechali na święta.

- Ktoś na pewno został na straży. Możesz mi powiedzieć, jak się tam dostać? Mapa, którą mam, jest chyba nieaktualna.

- Nic dziwnego. Władze miasta od wielu miesięcy przebudowują starą szosę. W każdym razie zignoruj tablice pokazujące objazd i trzymaj się starej szosy. Ona cię doprowadzi do tartaku. Jakieś pół kilometra za nim skręcisz w pierwszą w prawo. Tabera nie sposób przeoczyć. Na trawniku przed budynkiem stoi wielki silnik odrzutowy.

- Dzięki.

Brooke wyjrzała przez okno na pusty parking.

- Przyszedłeś pieszo? Pewnie samochód ci się zepsuł? Jeśli chcesz wezwać holownika albo taksówkę, to na ścianie przy drzwiach wisi telefon.

- Nie, nie warto. Spacer dobrze mi zrobi.

Przeniosła spojrzenie na mężczyznę. Pewnie mieszka w jednej z tych luksusowych rezydencji na wzgórzu. Tylko wysoko kwalifikowanych naukowców jest na nie stać.

Odwrócił się do wyjścia, po czym nagle się zawahał.

- Dlaczego nazwałaś mnie Watsonem?

- Sherlock Holmes.

- Tak też się nie nazywam.

Roześmiała się, sądząc, że mężczyzna żartuje. Spoważniała po chwili, gdy zauważyła, że on wciąż obserwuje ją w skupieniu.

- Wiem. To bohater powieści sir Arthura Conan Doyle'a - wyjaśniła.

- Nie znam jego twórczości.

- Holmes to detektyw o analitycznym umyśle, a Watson to jego wspólnik.

- Aha - szepnął, unosząc ku górze kąciki warg. Tak jak wtedy, gdy zlizywał z ust płatki śniegu, dziewczyna poczuła, jak przeszywa ją dreszcz.

Dlaczego? Co takiego miał w sobie? Wielokrotnie odrzucała zaloty znacznie przystojniejszych mężczyzn. Nie żeby ten był nieatrakcyjny; zresztą wcale się do niej nie zalecał. Odkąd wszedł do restauracji, starał się zachować pomiędzy nimi odległość co najmniej trzech metrów. Nawet nie chciał skosztować ciasta.

Przelała kawę, której nie tknął, do styropianowego kubka, nałożyła plastikową pokrywkę, po czym wyszła zza lady.

- Weź na drogę - powiedziała. - Jeśli nie lubisz kawy, przynajmniej ogrzejesz sobie ręce.

Wstrzymał oddech. Po chwili wyciągnął rękę. Biorąc kubek, niechcący otarł rękawiczką o jej palce.

Zaskoczyła ją cieniutka, gładka jak jedwab skóra. Dotyk był lekki niczym muśnięcie wiatru, i trwał ułamek sekundy.

- Dziękuję.

Chciała coś powiedzieć, lecz głos uwiązł jej w gardle, albowiem neutralny wyraz twarzy, jaki mężczyzna przybrał jeszcze za drzwiami lokalu, nagle znikł. Z jego oczu znów wyzierała straszliwa samotność.

To nie jest iluzja, podobnie jak muśnięcie skórzaną rękawiczką.

Mężczyzna przyglądał się jej z takim zafascynowaniem, jak wcześniej padającym z nieba płatkom śniegu. Jakby ją też chciał polizać, sprawdzić, jak smakuje. Wręcz pożerał ją wzrokiem. Widziała to i czuła. Ale było to coś znacznie głębszego niż zwykłe pożądanie, raczej tęsknota za drugim człowiekiem, pragnienie kontaktu z żywą istotą.

Gideon cofnął się o krok. Obraz dziewczyny zaczął mu się zamazywać. W jego głowie pojawił się inny obraz. Czuł zapach morza, dotyk piasku pod stopami oraz ciepło - ciepło promieni słonecznych i ciepło płynące z... dobroci.

Hm, nigdy dotąd nie doświadczył dobroci, więc jak mógł ją rozpoznać? Koalicja ceniła siłę; dobroć uchodziła za oznakę słabości.

Ciągnęło go do ciepła, do tej obcej dziewczyny, która troszczy się o to, by nie zmarzł.

Wtem kubek wysunął mu się z rąk. Ocknąwszy się z zadumy, odskoczył, zanim gorący płyn zdążył ochlapać mu nogi. Niestety, pośliznął się na gładkiej posadzce i wpadł na stół. Ten przewrócił się, ciągnąc za sobą krzesło.

Gideon pokręcił głową. Całymi tygodniami nie nawiedzały go żadne dziwne obrazy ani wspomnienia, a dziś zdarzyło się to już dwukrotnie. Najpierw wywołał je widok drzewa, a teraz ta dziewczyna, jej uśmiech i serdeczność. Boże, gdyby tylko wiedziała...

- Ojej, nic ci nie jest?

Cofnął się pośpiesznie, zanim podeszła zbyt blisko.

- Nie. Bardzo przepraszam. Ja... - Był przyzwyczajony do kłamstw, ale czuł opór przed okłamywaniem tej dziewczyny.

Co jednak mógł powiedzieć, by nie wzięła go za wariata? Czy pomogłaby mu, gdyby się przyznał, że dzięki niej ujrzał obrazy ze swojej przeszłości?

- Pośliznąłem się - rzekł. - Zaraz posprzątam.

- Lepiej usiądź - powiedziała, stawiając krzesło -a ja pójdę po wiadro i szczotkę. - Ruszyła w stronę wahadłowych drzwi prowadzących na zaplecze.

Gideon odprowadził ją wzrokiem. Miała na sobie dżinsową spódnicę, z przodu osłoniętą krótkim białym fartuszkiem, oraz sweter w tym samym odcieniu co mech, który rósł pod drzewami. Pasma loków mieniące się kolorami jesieni - czerwienią, brązem, złotem - opadały jej na plecy. Przez chwilę, gdy podbiegła do niego zaniepokojona, czuł zapach jej skóry, czysty i świeży jak płatki śniegu wirujące w mroku.

Zgarnął z podłogi pusty kubek, podniósł przewrócony stół, po czym pogładził ręką gładki blat. Bombardowały go dziesiątki myśli, dziesiątki wrażeń; zbyt wiele musiał przetrawić naraz. Wiedział, że opuszczenie podziemnego ośrodka będzie stanowiło wyzwanie, ale nie spodziewał się, że aż tak wielkie.

Znalazł się w realnym świecie, gdzie wszystko jest prawdziwe. W świecie, który dotąd znał jedynie w teorii, a teraz miał okazję poznać w praktyce. Książki nie przygotowały go na to spotkanie.

Dziewczyna wróciła z wiadrem i mopem. Policzki miała zarumienione.

- Nawet lepiej, że ją rozlałeś, bo by cię pewnie zabiła.

Poderwał się na nogi.

- Kto? Co?

- Ta kawa. Od dwóch godzin bulgotała na grzejniku.

Uświadomił sobie, że dziewczyna żartem usiłuje pokryć zmieszanie. Ale miała rację. Gdyby niechcący dotknęła palcami brzegu kubka, a on przyłożyłby tam usta, faktycznie mógłby umrzeć.

Postawiła wiadro na podłodze i zmarszczyła czoło.

- Usiądź. Jesteś bardzo blady...

Jej troska była jak balsam na jego serce.

- Wbrew temu, co myślisz, czuję się świetnie. Od lat nie czułem się tak dobrze.

Pokręciła z niedowierzaniem głową.

- Zmęczenie różnie się objawia. Często w sposób najmniej oczekiwany. Powiedz, długo jesteś w drodze?

- Trudno się mierzy czas, kiedy każde kolejne doświadczenie jest tak... emocjonujące.

- Nie rozumiem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin