Alchemia pozadania A5.doc

(2648 KB) Pobierz
Alchemia pożądania




Tejpal Tarum J

Alchemia pożądania

 

 

Przełożył z angielskiego Krzysztof Obłucki

Tytuł oryginalny: The Alchemy of Desire

Rok pierwszego wydania: 2005

Rok pierwszego wydania polskiego: 2006

 

Wspaniale odmalowane Indie to tło powieści, której akcja rozgrywa się na przełomie wieków i opowiada historię pary młodych ludzi, biednych jak myszy kościelne, ale bezgranicznie w sobie zakochanych. Zakochani w sobie bez pamięci, przenoszą się z małej mieściny do dużego miasta, gdzie mężczyzna, który marzy o zostaniu pisarzem, pracuje gorączkowo nad powieścią i odrywa się od pracy jedynie po to, by zaspakajać niepohamowane pożądanie, jakie budzi w nim piękna żona.

Kochankom trafia się okazja opuszczenia miasta, jadą do otoczonego mgłami podnóża Himalajów i wprowadzają się do zrujnowanego starego domu, który, jak mają nadzieję, stanie się przybytkiem ich miłości. Początkowo oddają się miłości fizycznej z bezgraniczną intensywnością. Jednak w trakcie odnawiania domu zostają znalezione dzienniki jego pierwszej mieszkanki - amerykańskiej podróżniczki - narrator zaś nie może się im oprzeć, coraz bardziej oddala się od żony i zagłębia w inny świat i inny czas. Kiedy miłość przestaje być najważniejsza w jego życiu, mężczyzna powoli odkrywa ciemne tajemnice w samym jądrze jej historii, aż do chwili, gdy szokująca prawda wychodzi na jaw, a wszystkie pewniki obracają się wniwecz.

Spis treści:

Księga pierwsza PREMA: MIŁOŚĆ.              4

PORANNY CHŁÓD.              4

NAWAŁNICE.              19

SPADKOBIERCY.              67

Księga druga KARMAN: DZIAŁANIE.              148

NA DWORZE KRÓLA CZASZY.              148

BIBI LAHAURI.              252

Księga trzecia ARTHA: PIENIĄDZE.              288

DOM NA WZGÓRZU.              288

W DRODZE.              325

NA GRANICY ROZSĄDKU.              365

Księga czwarta KAMA: POŻĄDANIE.              406

NIEZWYKŁA AMERYKANKA.              406

NAWAB FILOZOF.              452

TWÓRCY I NISZCZYCIELE.              496

Księga piąta SATJA: PRAWDA.              547

CAŁOŚĆ HISTORII.              547

GAWĘDZIARZ.              613

RZECZY PIERWSZE.              643

Podziękowania.              661

Słowniczek.              663


Księga pierwsza PREMA: MIŁOŚĆ.

PORANNY CHŁÓD.

Miłość nie jest najwspanialszym spoiwem łączącym dwoje ludzi. Seks - jest.

Prawa fizyki mówią, że trudniej jest rozdzielić dwa ciała połączone pośrodku niż te, które scalono blisko górnej lub dolnej części.

Kiedy odchodziłem, nadal byłem w niej szaleńczo zakochany, ale pożądanie wygasło, a wszystkie razem przeżyte lata, wzajemna troska, wspólne odkrywanie i podróżowanie nie mogły powstrzymać mnie przed ucieczką.

Może nie tak to było.

Ściśle mówiąc, nie odszedłem. To Fizz zniknęła.

Prawdą jest natomiast, że godziła się - jak zawsze - na wszystko, co chciałem, na co miałem ochotę. A ja zrobiłem, co zrobiłem, bo do tego czasu moje ciało odwróciło się od niej. I każdy, kto wysilał i zgłębiał zarówno ciało, jak i umysł, powie, że ciało, ze swoimi natarczywymi potrzebami, jest prawdziwym motorem życia. Umysł wynajduje mu jedynie ścieżki albo pociesza je szumnie brzmiącymi homiliami, gdy nie można na żadną natrafić.

Brednie purytanów i moralistów są krzykiem ludzi umęczonych, którym nie udało się znaleźć drogi do rozkoszy. Kiedy patrzę na duchownych - hinduskich, muzułmańskich, chrześcijańskich - tłumiących instynkty ciała, widzę zagubionych, sfrustrowanych i złych mężczyzn. Niezdolni do zlokalizowania cudowności drzemiących w ich ciałach, niezdolni do odszukania ścieżki prowadzącej do radości, są zdeterminowani, by mącić w głowach innym, uczącym się życia. Ci, którym nie udało się znaleźć własnych synaps seksualnych, podżegają nasze ciała i umysły do wojny przeciw sobie.

Zgadzam się, że są prawdziwie uduchowieni ludzie - podobnie jak wierzę, że istnieją jednorogie nosorożce - ale trafiają się bardzo rzadko i łatwo dają się rozpoznać. Dla reszty z nas ciało to świątynia.

Ale tak naprawdę bóstwo jest namacalne.

Ma zapach. Ma smak. Można się w nie zagłębić.

Kiedy się obudziłem tego ranka i nie poczułem chęci wślizgnięcia się w jej ciało, wdychania jej piżmowego zapachu, wiedziałem, że mam problem.

 

* * *

 

Zawsze spaliśmy w niewielkim pokoju z oknami wychodzącymi na dolinę Dźeolikot, na łóżku z sosnowych desek zbitym jednego dnia przez wychudzonych chłopaków Bideśi Lala. Twarde niczym fundamenty, absolutnie niczego nie oferowało. Blaknące żółtawe deski. Linie proste. Bez żadnych ozdób.

Po latach przespanych na łóżkach ze sklejki i taśmy uwielbialiśmy poczucie solidności, jakie z niego emanowało. Leżąc na nim, w znacznie mniejszym stopniu czuliśmy się mieszczuchami. Nasze łóżko było pojedyncze - u cieśli miało nazwę kuwin, półtorak. Wolelibyśmy jeszcze szersze, z większą przestrzenią do tarzania, ale pokój był maleńki, a ponieważ zawsze spaliśmy blisko siebie, dotykając się ciałami, nic poza łóżkiem nie było potrzebne.

Każdego ranka rozsuwaliśmy żółte zasłonki i równomierne światło brzasku wypełniało delikatnie cały pokój. Tylko w górach, przy wszystkich oknach otwartych o pierwszej godzinie poranka, gdy jest już jasno, ale jeszcze nie widać słońca, można uzyskać efekt, kiedy światło wewnątrz i na zewnątrz jest identyczne i panuje doskonały spokój, jak w kulistym akwarium, gdy ryba trwa w bezruchu.

Świat przybiera jeden kolor. Jest on zarówno płynny, jak i zastygły.

Na sękatym, pozbawionym koloru dębie za oknem grzebieniaste bulbule o białych policzkach zaczynały się krzątać, choć jeszcze cicho świergotały.

Siadywałem ze zgiętymi plecami, mając za sobą złożoną wpół poduszkę, opartą o surową kamienną ścianę, i patrzyłem przez wielkie okna na pofalowane góry naprzeciwko. Świeża warstwa jasnej zieleni zaczynała rosnąć w miejscu, gdzie dwa lata wcześniej powstała paskudna wyrwa po osunięciu się ziemi. Kiedy patrzyło się na nią przez potężną lornetkę Minolty - regulując ostrość powolnym ruchem palców - miała w sobie brzydotę nowości.

Paprocie, trawa, młode drzewka zgłaszały nieśmiało swoje pierwsze roszczenia do tej ziemi. Żadnych warstw, żadnej głębi. Jak nowe domy i nowe meble, i nowe ubrania, i nowi kochankowie - potrzebny był czas, historia, mozół, by nadać im jakąś wartość. Niemniej nowa skóra pozwalała patrzeć na górę bez wzdrygania się. Poprzedniego roku ziejąca wyrwa przyciągała i odpychała wzrok niczym wystawiona na widok rana u żebraka. Dwie ulewne pory deszczowe zatroszczyły się o to i zrobiły, co należało.

W zasięgu mojego wzroku były też smugi dymu z palącego się drewna, które kłębiły się z dna doliny niby wężykowate linie na dziecięcym rysunku przedstawiającym górski krajobraz. A przesuwając odrobinę głowę, mogłem zobaczyć Fizz, śpiącą w typowej dla niej pozycji embrionalnej, zwiniętą w kłębek z dala ode mnie.

Miała na sobie jedynie zwykły podkoszulek z zielonym sloganem o ratowaniu drzew, wydrukowanym starannie na plecach ostrym krojem pisma znanym jako Helvetica. Obrazek pod napisem przedstawiał wystylizowane, poharatane drzewo przemieniające się w czaszkę. Jeden z niegłupich graficznych pomysłów. Napis głosił: Zabić drzewo to zabić człowieka. Czasami, kiedy poruszałem się w niej z powolnym rozgorączkowaniem, a jej podkoszulek zsuwał się i zakrywał pochylone ramiona, słowa zaczynały się zacierać, aż mogłem przeczytać jedynie: Zabić zabić. Było to nawoływanie do amoku, dodawało coś do tej chwili.

Podkoszulek zrolował się teraz pod piersiami i unosząc grubą niebieską kołdrę, którą dzieliliśmy, mogłem popatrzeć na wspaniałe krągłości ciała Fizz.

Szerokie rozkloszowanie w dół od wąskiej talii, jej najpełniejsza część, zawsze podniecało mnie w jednej sekundzie.

Wpatrywałem się w nią przez długą chwilę, podtrzymując kołdrę lewą ręką. Nie obudziła się. Przywykła do tego, że podglądam ją całymi godzinami, dniem i nocą. Podobnie jak pies, który przestaje słyszeć kroki znanych mu służących, jej skóra przestała świerzbić pod moim spojrzeniem. Prawdę mówiąc, zdarzało się, że w środku nocy dobierałem się do jej ciała na wszelkie możliwe sposoby, a ona się nie budziła i rankiem nie miała o niczym pojęcia. Za każdym razem, gdy jej o tym mówiłem, przerażała ją myśl, że nieświadomie brała w czymś udział.

Jej kręcone włosy leżały w skłębionych grubych pasmach na bieli prześcieradła - nigdy nie używała poduszki, co łączyło się podobno z kątem ustawienia szyi i zapobieganiem powstawaniu drugiego podbródka. Miała piękne włosy i swego czasu wystarczyło, że zanurzyłem w nich twarz, a od razu się podniecałem. Wiele lat wcześniej, kiedy była osiemnastolatką, kilka minut po tym, jak skończyliśmy się kochać pierwszy raz, gdy stała w mojej maleńkiej łazience w Ćandigarhu i patrzyła w brudne lustro nad umywalką, kontemplując nieodwołalne zmiany - ja, zachodząc ją od tylu, zagłębiłem twarz w bogactwie jej włosów, a nowy zapach perfumowanego szamponu i mokrej skóry pod spodem sprawił, że znów byłem gotów, i w jednej chwili znaleźliśmy się na materacu pomiędzy flotyllą książek dryfujących po lastrykowej podłodze.

Drugi raz trwał przez jedno pełne zagranie. Pierwszy raz był jedynie rozgrzewką.

Znacznie później, kiedy mogliśmy już rozmawiać o tych rzeczach, nazwała to podwójnym kozłowaniem. Zdarzyło się to akurat, kiedy oglądałem mecz koszykówki w telewizji i wyjaśniałem jej zasady gry. Powiedziała:

Pamiętasz swoje pierwsze wspaniałe podwójne kozłowanie?

Zawsze potem używała tego określenia, żeby się ze mną droczyć.

Czasami, gdy leżałem już po wszystkim, a ona nadal była ożywiona, otulała się ramionami i mówiła: Nie masz ochoty na podwójne kozłowanie?

Jasne, że nieodmiennie miałem ochotę i kozłowałem.

Teraz jednak patrzę na nią i niczego nie czuję. Przez większość ranków naszego wspólnego życia budziłem się, ocierając moją twardość ojej miękkość.

Wspomnienie jej zapachów towarzyszyło mi przez wszystkie godziny dnia i w takich właśnie chwilach przebudzenia ruszałem na ich poszukiwanie.

Przesuwałem się w dół i w górę jej ciała, wdychałem, wdychałem, wdychałem, tropiłem tajemne źródło, pulsowanie krwi nasilało się, aż wybuchało crescendem, a potem następował spokój powolnego oddechu i perspektywy całego dnia przede mną.

Dzisiaj nic nie czułem. Nic poza mglistą czułością, kiedy patrzyłem na dwa dołki w górnej części pupy, którą wypięła zwinięta w kłębek. Niewielkie zagłębienia po obu stronach kręgosłupa, wabiące odrzwia do głębokiej linii jej kobiecości.

Przedtem nigdy nie byłbym w stanie patrzeć na Fizz bez jakichkolwiek emocji. Na początku, bardzo długo, była aż bolesna bezpostaciowa miłość.

Miłość, która nie patrzy.

A potem, po podwójnym kozłowaniu na podłodze mojego pokoju w Sektorze Dziewiątym, któregoś popołudnia pojawiło się niepohamowane pragnienie, narastająca potrzeba. Pożądanie, które jest ślepe.

Podobnie jak ona, nie miałem niczego na sobie poza podkoszulkiem, lungi podwinęło się do góry przez noc. Dotknąłem się gibkimi palcami, ale nic tam nie było. Noc ściągnęła ze mnie swoje myto. Byłem zaspokojony, wyzuty z energii i pożądania. W calym życiu spotykałem się z tym uczuciem tylko w minutach po szalonym seksie. Po tym, jak byłem wchłaniany i wchłaniany, aż nic nie zostało.

Fizz miała określenie na takie obłąkańcze chwile, kiedy zdobywa się każdy kolejny ostateczny szczyt i spada bez przytomności po drugiej stronie.

Wszechnasycenie. Nicość po maksymalnej przyjemności.

Ostatniej nocy wydarzyło się to bez przyczyny i znowu w pustce. I nie miałem zielonego pojęcia, kiedy straciłem przytomność.

Fizz obróciła się we śnie i przerzuciła ramię przez moje biodra. Chciałem ją odsunąć od siebie. Zamiast tego jednak położyłem rękę na jej włosach i mierzwiłem je powoli, unosiłem kręcone pasma i puszczałem. Podobnie jak jej nieskazitelna skóra, włosy były żywe. Poruszały się w dłoni, jakby oddając pieszczotę.

Fizz nie miała w sobie nic z nijakości. Wszystko w niej promieniało. Kiedy ją spotkałem po raz pierwszy, pomyślałem, że jej uśmiech mógłby oświetlić cały świat.

Bawienie się jej włosami było fałszywym sygnałem. Ten rodzaj gestu zawsze ją rozpalał. Opuściła rękę niżej i szukała mnie. Spróbowała podniecić.

Było to coś, co zawsze się jej udawało. Ale mnie tam nie było. Przez noc uszło ze mnie wszystko i nie zostało nic, co można by pobudzić.

Kocham cię, wymamrotała przez sen.

Powtarzaliśmy to sobie jako pierwsze słowa każdego ranka.

Ja też cię kocham, powiedziałem.

Jej ręka stała się bardziej natarczywa. Ale tam nic nie było. Mogłem wyczuć rosnące zdziwienie jej palców, kiedy obracały, ciągnęły, ściskały i zsuwały. Dobrze znane ruchy mające wywołać dobrze znane skutki.

Ale on mnie nie kocha, powiedziała.

Kocha, odparłem, pieszcząc jej włosy.

Moja druga ręka spoczywała na notatniku leżącym obok poduszki. Oprawa z brązowej skóry wydawała się gładka i ciepła. Musiałem zwalczyć w sobie pragnienie rozchylenia okładek i zanurzenia się w środku.

Kilka przyzwoitych minut później pocałowałem Fizz w policzek i zsunąłem gołe nogi z łóżka. Wyciągnąłem lungi spod kołdry i okręciłem wokół bioder.

Wracaj, wyszeptała. Pokażę mu, gdzie jest jego najwłaściwsze miejsce na świecie.

Muszę się wysikać, odpowiedziałem i wyszedłem z pokoju. Po skrzypiących deskach podłogi dostałem się na górny taras. Stanąłem przy kwietniku, na którym nie rosły żadne kwiaty, i sikałem na korzenie mojego ulubionego dębu - był teraz wyższy ode mnie - patrząc w dół na budzącą się dolinę.

 

* * *

 

Autobusy i ciężarówki zaczynały przemierzać góry, z odgłosami zmiany biegów. Głuche zgrzytania, wysokie wycia i wiedziało się, że kolejny zakręt został pokonany przez starzejącą się ciężarówkę Tata jakiegoś przewoźnika.

Można było, jeszcze niejasno, wyczuć, że na bazarze w Dźeolikocie, daleko w dole, po drugiej stronie doliny, narasta krzątanina w sklepach, ludzie zaczynają się uwijać, a znad palenisk unosi się dym. Ruch na Jedynce - Y tworzone przez dolinę, gdzie jedno ramię drogi wiodło do Najnitalu, a drugie prowadziło do nas po trasie do Almory - wciąż jeszcze był niewielki. Od czasu do czasu jakiś maruti wspinał się z Dźeolikot i przystawał na chwilę przy rozwidleniu Y, by potem skręcić do Najnitalu albo zjechać łagodnie ku nam.

Mgła nie zaczęła się jeszcze przemieszczać. O tej porze roku zawsze budziła się ostatnia. Miną kolejne dwie godziny, zanim podniesie się z dna doliny. Najpierw będzie to kilka gęstych i białych jak bawełna kul, niemożliwie czystych, które potem nadmą się gwałtownie do właściwych rozmiarów i wypełnią całą dolinę. O dziewiątej odwiedzi Birbhatti, a potem rozpocznie zejście na nasz dom. O wpół do dziesiątej odetnie nas od świata, ukrywając przed nami nawet naszą bramę. W tym czasie będziemy już jedli miód i grzanki w niewykończonym gabinecie i dokonywali głośnego wyboru między scrabblami a czytaniem.

Nagle poczułem chłód. Wyszedłem bez szala. I zmoczyłem stopy obfitą rosą. Jasność zaczęła się nasilać, a świat zyskiwał pierwsze tego dnia kolory.

Kiedy się obróciłem, druga dolina, Bhumiad-har, o zboczach pokrytych gęstym futrem sosen i dębów, leżała w bardziej poszarzałej, pozbawionej ruchu strefie.

Była to jedna z zalet naszego domu. Rozsiadł się na grani, która dzieliła właśnie te dwie doliny. Dwa różne światy. Jeden zielony i dziki, i cichy, i zimny, i ciemny; ten drugi cywilizowany i monotonny, i zielono-brązowy, i ciepły, i jasny.

Wybór doliny można było uzależnić od nastroju, najczęściej jednak siedzieliśmy nad skrajem Dźeolikot, oferującej cieplejszy, jaśniejszy, bardziej monotonny krajobraz. Góry rozstępowały się nam u stóp, otwierając się szeroko na całą dolinę: na kręte drogi, stare bungalowy o czerwonych dachach, rosnące budowle z betonu, dalekie sklepy przydrożne, starannie pomalowane budynki rządowe, pełznące samochody, sady z gruszami i drzewkami brzoskwiniowymi, połacie zarośnięte dębami, sosnami i srebrnymi jodłami, obdarowujące nas swoją kompanią, ale na dystans, obdarowujące nas ruchem, ale na dystans.

Z drugiej strony droga do Almory, biegnąca tuż przy ścianie domu, oddzielała nas od doliny Bhumiadhar, niszcząc zarówno wrażenie intymności, jak i widok. Panorama była tu zamknięta, mroczna i pełna tajemnic. Gęste dębowe i sosnowe lasy pokrywały zbocze aż po niewidoczne dno doliny. Kilka domów mieszkalnych i tarasów, które się tam znajdowały, ścieśniło się poniżej drogi, przez co bardzo trudno było je dojrzeć z naszego domu. To właśnie z ostępów tej doliny skradały się bezszelestnie dzikie zwierzęta, zwłaszcza pantery.

Ten widok wprawiał nieuchronnie w melancholię godną piosenki Mohammeda Rafiego, która miałaby przeogromny urok, gdyby nie okropne trzaski i szumy ścieżki dźwiękowej - za każdym razem, gdy człowiek poddawał się uwodzicielskiemu mrokowi doliny, rycząca i miażdżąca żwir ciężarówka zasłaniała widok i nastrój pryskał. W niektóre dni - tuż po deszczu, kiedy mgła unosiła się poszarpanymi pasmami, a popołudniowe słońce oświetlało wszystko pod kątem - dolina Bhumiadhar stawała się piękniejsza od tej drugiej. Ale to zdarzało się rzadko.

Kamienną rampą przeszedłem zmarznięty z tarasu do kuchni. Bębniłem w sosnowe drzwi, aż po drugiej stronie poluzowała się zasuwka, wszedłem, zapaliłem gaz i nastawiłem wodę w garnku. Baghira łaził w tę i z powrotem za moimi plecami. Rakszas nie spodziewał się, że wstaniemy tak wcześnie, i dlatego nie przyszedł jeszcze z domu gospodarczego. Ucieszyło mnie to. Nie miałem ochoty przekomarzać się z nim ani słuchać, jak wyśpiewuje swoje pieśni religijne.

Wchodząc do oddzielonego wnętrza domu, zatrzymałem się w jadalni, żeby oczy przywykły do półmroku, i ponownie przystanąłem w zrujnowanym salonie, gdzie było chyba jeszcze ciemniej. Potem odnalazłem drogę do schodów.

Szedłem ostrożnie po żwirze niewykończonej podłogi. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, piąty stopień zatrzeszczały pode mną, przestąpiłem nad złamanym szóstym i na palcach pokonałem górny przedsionek i werandę, wreszcie delikatnie pchnąłem drzwi do naszego małego pokoju.

Skrzynia z cedru himalajskiego - łono chaosu - stała przy przeciwległej ścianie, ciemna i nieporuszona, piękne drewno pozbijane mosiężnymi okuciami, z przodu wisiała błyszcząca kłódka z rozwartym pałąkiem.

Ona nadal spała, ściśle opatulona wielką kołdrą. Widziałem jedynie nos i czoło - resztę stanowiła kotłowanina pościeli i włosów. Podłoga była tu z betonu - niewykończona, niewypolerowana - ale my wybraliśmy to miejsce, żeby robić, co nam się podoba, dniem i nocą, niepomni na trzeszczące deski podłogi i niosące się odgłosy.

Poruszałem się po pokoju bezszelestnie, odwiązałem sznurki, żeby rozsunąć zasłony, wygłuszyłem pobrzękiwanie żabek.

Obudziła się w chwili, gdy wkładałem kurtkę, i wyciągając rękę, powiedziała: Dokąd idziesz? Podejdź tu, proszę.

Przeszedłem przez pokój i pocałowałem ją w wyciągniętą dłoń.

Wrócę za minutę, odpowiedziałem. Herbata jest na gazie.

Ale nie wróciłem na górę. Nalałem sobie duży kubek mocnej, słodkiej herbaty, wziąłem paczkę biszkoptów z glukozą, wyszedłem tylnymi drzwiami i kamienną ścieżką wspiąłem się na taras. Rozpaczliwie potrzebowałem uporządkować myśli. To, co się ze mną działo, było surrealizmem. Jeśli szybko nie odnajdę w tym sensu, moje życie legnie w gruzach. Jedna więcej noc podobna do poprzedniej i będzie po mnie.

Nagle poczułem chęć, by jeszcze bardziej zwiększyć odległość pomiędzy mną a Fizz. Przeszedłem na kolejny taras, najwyższą część domu, gdzie osiem lat wcześniej zainstalowano zbiornik na wodę i skąd widać było wyżej położone peryferie Najnitalu, połacie ziemi z chaotyczną betonową zabudową i, dalej, dominujące nad okolicą wieżyce i czerwone dachy St. Joseph's School. Kiedy kupiliśmy ten dom, ustawiliśmy tam ławkę z kamienia z Koty, na tyle szeroką, że dwie osoby mogły się na niej położyć i wpatrywać w niebo. Ławka była teraz mokra od nocnej rosy, dlatego usiadłem na niej w kucki i objąłem kolana ramionami.

W ciągu piętnastu lat nigdy nie czułem się tak daleki od Fizz. Nawet w czasie najgorszych kłótni, naszych niemal zerwań, namiętność i wzajemna potrzeba brały górę. Balansowaliśmy na granicy szaleństwa, mieliśmy bzika na swoim punkcie. Kiedy zapadało między nami pełne urazy milczenie, ciała rozmawiały ze sobą i choćby najlżejszy dotyk stawał się iskrą wyzwalającą zapamiętanie, które usuwało w cień wszystkie pretensje.

Pewnego razu u jej ciotki, po dwóch cichych dniach - powody zawsze były przyziemne i mało ważne - wpadliśmy na siebie w łazience, myjąc ręce przed lunchem. Zapach jej skóry, spojrzenie w lustro i zaczęliśmy się całować.

Oparłem ją o drzwi, jedną ręką szukałem zasuwki, drugą suwaka dżinsów Fizz, podczas gdy ona wgryzała się w moje usta, powodowana szczególnym szaleńczym głodem. Jak zawsze pasowaliśmy do siebie niczym części puzzli, wilgoć i twardość, ciało i włosy, miłość i żądza.

Kiedy usiedliśmy do lunchu, animozja powróciła, ostra jak nóż, którym ciotka kroiła owoce mango na plasterki. Do domu pędziliśmy bez słowa. Tym razem puzzle były wielokrotnie składane i rozkładane, dopasowywane i rozłączane; i wspięliśmy się na każdy możliwy szczyt, aż opadliśmy po drugiej stronie. Wszechnasycenie.

Teraz jednak szykowało się coś, co zachwiało mną całym.

Wyruszyłem w tę podróż pełen obaw - podróż, która przez ostatnie dwa lata była moją ulubioną. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Delhi, towarzyszył nam strach pomieszany z tęsknotą. Dwie ostatnie wizyty były dziwne, tak dziwne, że nie potrafiłbym nawet powiedzieć samemu sobie, co tak naprawdę się wydarzyło, nie wspominając już o opowiedzeniu tego komuś. Od ostatniego wyjazdu byłem rozdarty pomiędzy pragnieniem natychmiastowego powrotu a pozostaniem daleko na zawsze. Dlatego decyzję pozostawiłem Fizz.

W trakcie jazdy uwagę skupiłem na drodze, a kiedy zatrzymaliśmy się, żeby zjeść śniadanie w przydrożnej jadłodajni Śer-i-Pan-dźab w Bilaspurze, Fizz zapytała: Czy coś cię gryzie?

Odpowiedziałem starym dowcipem: Chyba chodzi o śmierć.

Porozmawiam z nią, powiedziała.

W hindi, poradziłem. Musisz rozmawiać z nią w hindi. To działka hindi.

Odpowiedziała: Ale ona nie rozumie hindi - za dużo naczytała się staruszka Ezry.

Roześmieliśmy się.

Nie miałem jednak żadnego poczucia pewności. Poprzedniego dnia, kiedy zapadała noc, zaczęła we mnie narastać mieszanina strachu i pożądania. Fizz, bardzo zajęta przy sadzonkach drzewek, niczego nie zauważyła, nawet gdy znaleźliśmy się w łóżku, mając w sobie ciepło dwóch szklaneczek whisky.

Byliśmy zmęczeni. W Moradabadzie trafił się nam nużący korek uliczny, utknęliśmy przy obu przejazdach kolejowych. Fizz wtuliła się we mnie, położyła głowę na mym lewym ramieniu, jej twarz znalazła się przy moim podbródku.

Kiedy nie zacząłem jej głaskać, powiedziała: Chcesz, żebym z nią porozmawiała? Wiesz, mogę z nią pogadać w hindi!

Nic nie odpowiedziałem, wymamrotałem coś niezobowiązującego, a ona zasnęła w mgnieniu oka. Leżałem rozbudzony i wpatrywałem się w ostatnie światła pobłyskujące w górach. Wkrótce został tylko świetlisty łuk obserwatorium i upstrzone pulsującymi gwiazdami kwadraty nieba widoczne przez okna. Raz po raz słychać było tok tok tok lelka kozodoja, rezydującego w krzakach lan-tany wciśniętych w kąt pod tarasem poniżej domu. Kiedyś przez wiele godzin łaziłem po tych krzakach i usiłowałem go wytropić, ale najpewniej gniazdo miał głęboko ukryte.

W którymś momencie wysunąłem ramię spod głowy Fizz, a ona jak zawsze przekręciła się na bok i zwinęła w kłębek.

Usiadłem oparty o ścianę, otworzyłem oprawiony w skórę notes i zagłębiłem się w nim bez reszty. Wkrótce oczy zaczęły mnie piec od wczytywania się w walcowate pismo - pędzące kółkosłowa - w słabym świetle lampy sztormowej. Ale nie ustawałem, przekonany, że jeśli nie zasnę, będę w stanie odeprzeć wszystko, przetrwać to. Chimera rozpadnie się i zniknie, i będzie po wszystkim. Musiałem jednak zasnąć, na wpół siedząc, bo kiedy wreszcie się to stało, nadal byłem w tej pozycji. Trwało to do późna w nocy, a kiedy się skończyło, po wielu godzinach, spadłem z tylu szczytów, że nie wiedziałem, jak ponownie pozbierać się do kupy.

 

* * *

 

Nogi zaczęły mnie boleć, musiałem wstać z ławki i je rozprostować.

Ostatnie krople herbaty wylałem na zbocze - zniknęły bez śladu - i zapatrzyłem się na panoramę, w której zakochałem się w chwili, gdy pierwszy raz ją zobaczyłem.

Ten dom miał być dla nas zbawieniem, ostatecznym przypieczętowaniem naszej miłości i życia. Teraz jednak miałem złe przeczucia. Po raz pierwszy w moim związku z Fizz obudziłem się bez pożądania. Obojętny na wdzięki jej ciała rozciągniętego obok mnie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin