Sykes Plum Ksiezniczki z Park Avenue A5.doc

(1459 KB) Pobierz
Księżniczki z Park Avenue




Plum Sykes

Księżniczki z Park Avenue

 

Przełożyła z angielskiego Hanna Szajowska

Tytuł oryginalny: Bergdorf Blondes

Rok pierwszego wydania: 2004

Rok pierwszego wydania polskiego: 2005

 

Po części bajka à la Śniadanie u Tiffany'ego, po części zabawna satyra na nowojorską śmietankę towarzyską w stylu znanym z powieści Diabeł ubiera się u Prady.

Bohaterka książki przedziera się przez gąszcz toksycznych romansów (z brutalem, z żonatym kłamcą, z żonatym playboyem), aby w końcu znaleźć szczęście u boku tego, który był przecież tak blisko... ach, jakże to banalne, ale jakże często spotykane (?). Przyjaciółki w typie Paris Hilton, tzw. Dziewczyny z Pierwszego Rzędu, mające cudowne życie, nie zajmują się niczym innym, jak tylko trwonieniem rodzinnego majątku na imprezy, wspomagają też akcje charytatywne, których organizacja jest tak praco- i finansowochłonna, iż cel zbiórki schodzi na drugi plan, bo na pierwszym jest to, kto przyjdzie i przy kim kogo posadzić. Takie rozpuszczone księżniczki prowadzą bardzo rozkoszne, beztroskie życie. Ale pieniądze pomagają im w utrzymywaniu pozycji.

Intelekt nie jest najmocniejszą stroną ani bohaterek, ani ich przyjaciółek, nawet jeżeli w pobliżu znajdzie się ktoś z wyższym IQ, wszyscy są zainteresowani bardziej jego stanem posiadania niż stanem wiedzy.


1.

Blondynki od Bergdorfa to prawdziwa obsesja, rozumiecie, nowojorskie szaleństwo.

Absolutnie każdy chciałby się do nich zaliczać, ale to, prawdę mówiąc, skomplikowane. Trudno uwierzyć, ile poświecenia trzeba, żeby być wspaniałą, platynowowłosą, nieskazitelną pod względem dermatologicznym dziewczyną z Nowego Jorku, która prowadzi niewiarygodnie bajkowe życie. Serio, wszystko to wymaga zaangażowania na poziomie porównywalnym z, powiedzmy, nauką hebrajskiego albo rzucaniem palenia.

Na początek, już uzyskanie właściwego koloru włosów jest zabójcze. Wszystko zaczęło się od mojej najlepszej przyjaciółki Julie Bergdorf. Jest kwintesencją nowojorskiej dziewczyny, bo najszykowniej być olśniewającą, szczupłą, blondwłosą dziedziczką sieci domów handlowych. Ktoś usłyszał, że Julie od czasów liceum chodzi na farbę do Ariette w Bergdorfie i najwyraźniej ona sama wspomniała o tym swojej osobistej asystentce zajmującej się zakupami u Calvina Kleina, a ta powiedziała wszystkim swoim klientkom. W każdym razie w pewnych kręgach plotkowało się, że Julie poprawia swój blond kolor dokładnie co trzynaście dni, i nagle wszystkie dziewczyny chciały być Trzynastodniowymi Blondynkami. Włosy nie mogą być żółte, ale bardzo jasne, jak u Carolyn Bessette Kennedy. To ona jest blondynką symboliczną, jej włosy należy czcić. To niewyobrażalnie kosztowne. Ariette, jeżeli komuś uda się do niej dostać, co oczywiście jest niemożliwe, bierze jakieś czterysta pięćdziesiąt dolarów za balejaż.

Co nieuniknione, o Blondynkach od Bergdorfa mówi się i plotkuje bez końca.

Za każdym razem gdy człowiek otwiera czasopismo albo gazetę, znajduje kolejny artykuł o najnowszym romantycznym dramacie BB albo nowej obsesji BB (aktualnie to sukienki Missoni z frędzlami). Czasami jednak właśnie plotka stanowi najbardziej wiarygodne źródło informacji o tobie i wszystkich twoich przyjaciołach, szczególnie na Manhattanie. Zawsze powtarzam: czemu mam ufać samej sobie, skoro plotka może przekazać moi całą prawdę o moi?

W każdym razie plotka głosi, że jestem musującą jak bąbelek szampana dziewczyną światową - Nowy Jork to jedyne miasto, które uznaje dziewczyny światowe - prowadzącą idealne światowe życie, oczywiście jeśli ktoś tak właśnie sobie idealne życie wyobraża. Nigdy nikomu o tym nie mówię, ale czasami przed przyjęciem patrzę w lustro i widzę kogoś, kto wygląda, jakby wyszedł prosto z filmu w rodzaju Fargo. Słyszałam, że prawie wszystkie dziewczyny z Manhattanu cierpią z powodu stanu wyczerpania. I też nigdy się do tego nie przyznają. Julie łapie tak paskudny symptom Fargo, że absolutnie nie jest w stanie wyjść ze swojego apartamentu w Pierre na czas, żeby zdążyć tam, gdzie ma się na czas znaleźć.

Wszyscy uważają, że życie dziewczyny światowej to najlepsze, co może się tu trafić. Prawda jest taka, że w połączeniu z pracą to życie totalnie wyczerpujące, ale nikt nie ośmiela się tego powiedzieć głośno, żeby nie wyjść na niewdzięcznika. Jedyne, co mówią ludzie w Nowym Jorku, to „wszystko fantastycznie!”, nawet kiedy biorą zoloft z powodu depresji. Mimo wszystko ma to masę plusów. Na przykład nigdy nie trzeba płacić za nic ważnego w rodzaju manikiuru, pedikiuru, balejażu czy wejścia na imprezy. Minus jest taki, że czasami dostarczyciele wszystkich tych darmowych usług rujnują człowiekowi życie towarzyskie - jeżeli dzieciak twojego dermatologa nie może się dostać do Episcopal, facet będzie wydzwaniał dniami i nocami, możecie mi wierzyć.

W zeszły wtorek, na przykład, odwiedzałam miejską rezydencję mojej przyjaciółki Mimi na rogu Sześćdziesiątej Trzeciej i Madison z powodu „super hiper przyjęcia z okazji zbliżającego się porodu. Takie tam babskie spotkanie”, jak powiedziała.

Na każdego gościa przypadały trzy osoby z obsługi, serwowano ręcznie robione różowe ciasteczka z Payard Patisserie na Lexington i czekoladowe buciczki od Fauchona.

Równie zwyczajnie jak na formalnej inauguracji. Nikt nie zjadł ani okruszka, co na tego rodzaju przyjęciach na Upper East Side należy do protokołu. Ledwie zdążyłam wejść, zadzwoniła moja komórka.

- Halo? - powiedziałam.

- Musisz sobie zrobić balejaż! - wykrzyknął ktoś zdesperowanym głosem. George, mój fryzjer. Korzystam z usług George'a, kiedy nie mogę się dostać do Ariette, czyli niemal cały czas, bo jest permanentnie zarezerwowana dla Julie.

- Jesteś w Arizonie? - zapytałam. - (Wszyscy mówią „Arizona” zamiast „odwyk”.

Masa nowojorskich fryzjerów odwiedza Arizonę prawie co miesiąc).

- Właśnie wróciłem - odparł George. - Jeżeli się nie przefarbujesz na blond, będziesz bardzo samotną dziewczyną - ciągnął ze łzami.

Chociaż można by pomyśleć, że George jako fryzjer sam będzie to wiedział, wyjaśniłam mu, że brunetka jak ja nie może przefarbować się na blond.

- W Nowym Jorku może - stwierdził, dusząc się płaczem.

Skończyło się na tym, że ceremonię otwierania prezentów spędziłam w bibliotece Mimi, omawiając z George'em typy osobowości podatne na uzależnienia i wysłuchując wszystkich sentencji, które podłapał w czasie kuracji, w rodzaju „Mów, co ci leży na sercu, i rób to z sercem, ale kiedy to robisz, nie rań cudzego serca”. Za każdym razem kiedy George idzie na odwyk, zaczyna mówić jak dalajlama. Osobiście uważam, że jeśli fryzjerzy mają ochotę na dogłębną analizę, powinni ograniczać się do włosów. W każdym razie nikt nie uznał zachowania George'a za dziwne, ponieważ na imprezach towarzyskich w Nowym Jorku wszyscy odbierają telefony od swoich stylistów. Miałam szczęście, że nie było mnie w pokoju, kiedy Mimi otworzyła prezent ode mnie, czyli zestaw książek Beatrix Potter. Kompletnie jej odbiło, bo książek było więcej, niż przeczytała przez całe życie. Teraz rozumiem, czemu większość dziewczyn na przyjęciach przedporodowych daje raczej ciuszki z Bonpoint niż kontrowersyjną literaturę.

Czasami fryzjerzy i ich uzależnienia, przyjęcia i imprezy zajmują tyle czasu, jakby były pracą, i nie sposób się skupić na prawdziwej karierze. (A ja robię prawdziwą karierę, o której muszę myśleć, ale zajmiemy się tym później). Cóż, tak to bywa na Manhattanie. Wszystko jakoś człowieka oplątuje i zanim się zorientujesz, co wieczór jesteś poza domem, harujesz jak szalona i po kryjomu woskujesz włoski w nosie jak cała reszta. Niedługo potem zaczynasz myśleć, że jeżeli nie zrobisz tego woskowania włosków w nosie, cały twój świat rozsypie się na kawałki.

Zanim podzielę się z wami resztą ploteczek z imprezy u Mimi, oto kilka cech mojego charakteru, który być może chcielibyście poznać:

1. Płynna znajomość francuskiego, okresowo. Jestem naprawdę dobra w słowach takich jak moi i tres, które najwyraźniej załatwiają prawie wszystko, czego potrzebuje dziewczyna. Kilka nieuprzejmych osób wytknęło mi, że to nie do końca oznacza płynną znajomość języka, ale ja twierdzę, że całe szczęście, bo gdybym mówiła idealnie płynną francuszczyzną, nikt by mnie nie lubił, bo nikt nie lubi dziewczyn idealnych, prawda?

2. Stała troska o dobro innych. To znaczy, że jeśli przyjacielski milioner proponuje przejażdżkę z Nowego Jorku do Paryża swoim PO (to najszybszy nowojorski sposób na określenie prywatny odrzutowiec), człowiek jest moralnie zobowiązany powiedzieć „tak”, ponieważ wtedy osoba, która siedziałaby obok niego podczas lotu liniowego, będzie miała dla siebie dwa miejsca, a to prawdziwy luksus. A kiedy sama się zmęczysz, możesz się przespać w sypialni, tymczasem mimo najszczerszych chęci nigdy nie znalazłam sypialni w 767 należącym do American Airlines. Jeżeli chodzi o wygodę bliźnich, radzę: zawsze korzystaj z prywatnego odrzutowca.

3. Tolerancyjność. Jeżeli dziewczyna nosi szpilki Manola Blahnika z poprzedniego sezonu, nie skreślę jej z miejsca z listy przyjaciół. No bo nigdy nie wiadomo, czy w parze niemodnych butów nie chodzi super hiper osoba. (Niektóre dziewczyny z Nowego Jorku są tak bezwzględne, że nawet się nie odezwą do kogoś, kto nie wkłada butów z nadchodzącego sezonu, a to naprawdę ostre wymagania).

4. Zdrowy rozsądek. W tym jestem naprawdę dobra. Trzeba umieć rozpoznać, kiedy dzień jest kompletną stratą makijażu.

5. Specjalizacja z literatury angielskiej. Wszyscy uważają za niemożliwe, żeby osoba, która ma taką jak ja obsesję na punkcie dżinsów Chloe, mogła studiować w Princetown, ale kiedy powiedziałam jednej z dziewczyn na przyjęciu przedporodowym o szkole, stwierdziła: „O mój Boże! Ivy League! Jesteś jak żeński Stephen Hawking”. Jasne, ktoś tak łebski nigdy nie popełniłby szaleństwa w rodzaju wydania trzystu dwudziestu pięciu dolarów na parę dżinsów Chloe, ale po prostu nie mogę się oprzeć, jak większość nowojorskich dziewczyn. Powodem, dla którego prawie mnie stać na dżinsy za trzysta dwadzieścia pięć dolarów jest to, że wspomniana wyżej kariera polega na pisaniu artykułów do czasopisma poświęconego modzie, według którego wydanie trzystu dwudziestu pięciu dolarów na parę dżinsów sprawi ci ekstatyczną radość. (Wypróbowałam wszystkie inne dżinsy - rogany, seveny, earle, juicy, blue culty - ale zawsze wracam do klasyki Chloe. Po prostu robią z pupą coś takiego, czego inne nie potrafią). Kolejna rzecz, która pomaga w finansowaniu mojego przyzwyczajenia, to niepłacenie czynszu za mieszkanie na Perry Street. Często mi się to zdarza, bo właściciel najwyraźniej lubi inne formy płatności, na przykład kiedy zapraszam go do siebie na potrójne espresso, obniża mi czynsz o ponad sto procent. Zawsze powtarzam „szanuj to, co masz, żeby potem nie zabrakło”, co jest okropnym banałem, który Brytyjczycy wymyślili w czasie wojny, żeby zmusić dzieciaki do jedzenia ciemnego chleba, ale kiedy ja to mówię, mam na myśli, że szkoda tracić pieniądze na stary, nudny czynsz, kiedy można je z sensem wydać na dżinsy Chloe.

6. Punktualność. Co rano jestem na nogach o wpół do jedenastej i ani minuty wcześniej.

7. Oszczędność. Można być oszczędnym, jeśli nawet ma się kosztowne potrzeby.

Nie puśćcie pary z ust, bo wiecie, niektóre dziewczyny robią się strasznie zazdrosne, ale nie płacę prawie za nic z tego, co noszę. Sprawy tak się mają, że projektanci mody w Nowym Jorku uwielbiają rozdawać ciuchy. Czasami się zastanawiam, czy projektanci mody, których uważam za geniuszy, nie są tak naprawdę tępakami, jak to powtarzają tłumy zawistnych ludzi. Czy rozdawanie za darmo czegoś, co można by sprzedać za pieniądze, nie jest trochę niemądre? Ale w tej konkretnej formie głupoty jest coś naprawdę niegłupiego, ponieważ wygląda na to, że wszyscy ludzie z kręgów mody posiadają przynajmniej po cztery kosztownie urządzone domy (St Barthes, Aspen, Biarritz, Paryż), podczas gdy wszyscy mądrzy ludzie ze stałą pracą, zajmujący się sprzedażą za pieniądze, mają najwyżej po jednym skromnie wykończonym domu. Więc podtrzymuję swoje zdanie, że projektanci mody to geniusze, bo trzeba być geniuszem, żeby zarabiać na rozdawaniu.

Ogólnie rzecz biorąc, spokojnie mogę stwierdzić, że mój system wartości pozostaje nietknięty mimo nowojorskich pokus, które, co nadmieniam z żalem, zmieniły pewne dziewczyny w bardzo rozpieszczone małe księżniczki.

 

* * *

 

Skoro mowa o księżniczkach, impreza u Mimi była zapchana ich wersją z Park Avenue. Były tam wszystkie oprócz - co dziwne - Julie, najbardziej z nich królewskiej.

Najbardziej olśniewające dziewczyny twardo trzymały się stylu „dżinsy Chloe za trzysta dwadzieścia pięć dolarów”. Wyglądały na ekstatycznie szczęśliwe. Potem była druga grupa, w stylu „pierścionek zaręczynowy od Harry'ego Winstona”, ich wygląd można opisać tylko określeniem „niewyobrażalnie olśniewające”. W tej grupie znalazły się Jolene Morgan, Cari Phillips (która miała co prawda największy kamień w pierścionku, ale dostała go ze zniżką, bo jej mama pochodzi z Winstonów) i K.K. Adams. Wkrótce porzuciły główne przyjęcie na rzecz spotkania na szczycie w sypialni Mimi, tak dużej, że nadawałaby się na salę sypialną w internacie.

Wszystko tam jest obite gołębim perkalem, nawet wnętrza szaf. Kiedy wreszcie poskładałam biednego George'a do kupy i pozbyłam się go z linii, dołączyłam do nich. Jolene - kusząco zaokrąglona, blond, blada, admiratorka Sophie Dahl, ponieważ słyszała, że Sophie nigdy w życiu się nie opalała - była wcześniej zaręczona dwukrotnie. Zastanawiałam się, skąd może mieć pewność, że najnowszy narzeczony jest tym właściwym.

- Prosta sprawa! Mam nową niezawodną metodę wyboru. Jeżeli przy wyborze mężczyzny posłużysz się tymi samymi kryteriami, co wybierając torebkę, gwarantuję, że znajdziesz kogoś, kto idealnie do ciebie pasuje - wyjaśniła.

Teoria Jolene głosi, że mężczyzna ma wiele cudownych cech wspólnych z torebką, na przykład to, że na najlepsze modele są zapisy. W wypadku niektórych czas oczekiwania wynosi dwa tygodnie (chłopcy z college'u i torby od L.L. Beana), innych trzy lata (zabawni faceci i torby birkin od Hermesa, ze skóry aligatora). Nawet jeżeli jesteś na liście pełne trzy lata, inna kobieta z odpowiednio mocnym argumentem może wskoczyć przed ciebie. Jolene twierdzi, że prawdziwie seksowny model trzeba trzymać w ukryciu albo najlepsza przyjaciółka pożyczy go sobie bez pytania. Troski przysparza jej głównie fakt, że bez tego dodatku dziewczyna wygląda niestosownie.

- ...jest więc całkiem zrozumiałe, że dziewczyna może mieć potrzebę wypróbowania narzeczonych w kilku stylach, zanim znajdzie tego, który naprawdę do niej pasuje - podsumowała Jolene.

Być może popełniłam błąd w ocenie Jolene Morgan: po cichu uważałam ją za jedną z najbardziej płytkich dziewczyn w Nowym Jorku, ale kiedy dochodzimy do kwestii związków, Jolene ujawnia ukryte głębie. Czasami człowiek idzie na przyjęcie przedporodowe i nie oczekuje niczego poza rozmową o zaletach planowanej cesarki (można wybrać znak zodiaku dziecka), a wychodzi, nauczywszy się sporo o życiu. W chwili kiedy weszłam do domu, wysłałam e-maila do Julie.

 

Do: ]ulieBergdotj@attglobal.net

Od: Moi@moi.com

Temat: Szczęście

Właśnie wróciłam z imprezy u Mimi. Gdzie byłaś, kochanie? Jolene, K.K. i Cari, wszystkie zaręczone. Wykryłam dzisiaj jaskrawą równice między szczęściem typu dżinsy Chloe a pierścionkiem zaręczynowym. Masz chociaż blade pojęcie, jak fantastycznie wygląda Twoja skóra, kiedy jesteś zaręczona?

 

Julie Bergdorf jest moją najlepszą przyjaciółką od chwili, gdy poznałam ją w narożnym apartamencie jej matki w hotelu Pierre na rogu Piątej i Sześćdziesiątej Pierwszej. Była jedenastoletnią dziedziczką sieci domów handlowych. Jej pradziadek zapoczątkował Bergdorfa Goodmana i sieć sklepów w całej Ameryce, co wyjaśnia, dlaczego Julie twierdzi, że zawsze ma w banku przynajmniej sto milionów dolarów „i ani centa więcej”, jak to ujmuje. Julie większą część swojego nastoletniego życia spędziła na kradzieżach w sklepach Bergdorfa, po codziennych powrotach ze Spence[1]. Wciąż trudno jej nie traktować Bergdorfa jako prywatnej szafy, mimo że lata temu został w większości sprzedany koncernowi Neiman Marcus.

Najlepsze, co kiedykolwiek ukradła, to jajo Faberge inkrustowane rubinami; należało kiedyś do Katarzyny Wielkiej. Usprawiedliwieniem jej dziecięcego hobby jest stwierdzenie: „Lubiłam ładne rzeczy. Bycie dzieciakiem Woolworthów musiało być paskudne, mogli zwijać rzeczy w rodzaju, czy ja wiem, środka do czyszczenia toalet, aleja musiałam zabierać naprawdę boskie drobiazgi, na przykład ręcznie szyte skórzane dziecięce rękawiczki”.

Ulubione słowa Julie to „paskudnie” i „bosko”. Julie stwierdziła kiedyś, że chciałaby, żeby na świecie nie było niczego paskudnego, a ja odpowiedziałam, że gdyby nie było niczego paskudnego, nie byłoby też nic boskiego. Potworność jest potrzebna dla samego kontrastu. Na co powiedziała: „aha, to gdyby nie było biednych, wtedy nikt by nie był bogaty”, a ja odparłam, że chodziło mi raczej o to, że gdyby człowiek był szczęśliwy cały czas, to skąd by wiedział, że jest szczęśliwy?

Oznajmiła, że stąd, że byłby zawsze szczęśliwy. A ja na to, że nie, nieszczęście musi istnieć po to, żeby wiedzieć, czym jest szczęście. Julie zmarszczyła brwi i zapytała:

„Znowu czytałaś »New Yorkera«?”. Julie uważa, że „The New Yorker” i PBS to czyste zło oraz nuda i wszyscy powinni zamiast nich czytać „US Weekly” i oglądać kanał E!

Obie nasze matki były dobrze ustosunkowanymi białymi protestantkami anglosaskiego pochodzenia z Filadelfii, przyjaźniły się w latach siedemdziesiątych.

Dorastałam w Anglii, ponieważ mam ojca Anglika i wszystko w Anglii jest, zdaniem Mamy, „lepsze”, ale w Anglii nie uświadczysz dziedziczek sieci domów handlowych, podczas gdy Mamie bardzo zależało, żebym miała którąś z nich za przyjaciółkę.

Mama Julie uważała z kolei, że będę wpływać na jej córkę cywilizująco. Pilnowały, żebyśmy spotykały się każdego lata, i wysyłały nas na obóz w Connecticut. Nie sądzę, żeby zdawały sobie sprawę, jakie to było niesamowicie wygodne - wsiadałyśmy do pociągu z powrotem do Nowego Jorku w momencie, kiedy nas zostawiały i jechały do rodzinnej posiadłości Bergdorfów w Nantucket.

W Nowym Jorku mała Julie i ja siedziałyśmy w Pierre, zamawiając do pokoju hotelową specjalność, gorące ciastka pomarańczowe z sosem czekoladowym i syropem klonowym. Znacznie zabawniej było być małą Amerykanką w Nowym Jorku niż małą Amerykanką w Anglii. Nowojorskie dziewczynki, takie jak Julie, musiały być strasznie rozpuszczone, miały rolki, łyżwy, makijaż i kosmetyczkę. Miały też cudownie nieobecnych rodziców. Trzynastoletnia Julie znała na pamięć rozkład Barneysa[2] i naprawdę robiła tam zakupy. Była już wtedy Blondynką od Bergdorfa, mimo że nie wiedziałyśmy jeszcze o ich istnieniu.

Dzięki Julie tamtego lata wróciłam do Anglii uzależniona od czasopisma „Vogue” i MTV, z mocno utrwalonym amerykańskim akcentem, który pielęgnowałam, oglądając w kółko High Society. Mama dostawała od tego kompletnego szału, co oznaczało, że to naprawdę działa.

Myślałam tylko o tym, by przeprowadzić się do Nowego Jorku i zrobić sobie pasemka, które wyglądałyby tak fantastycznie jak u Julie. W tym celu wybłagałam u Mamy i Taty edukację w amerykańskim college'u. Nie puśćcie pary z ust, że to powiedziałam, ale jestem zupełnie przekonana, że miałam oceny wymagane przez Princeton wyłącznie dlatego, że podczas algebry, łaciny i poetów romantycznych podtrzymywała mnie myśl o tlenowych zabiegach na twarz, takich, jakie robią w Nowym Jorku. Kiedy dostałam się do Princeton, wszystko, na co zdobyła się Mama, to stwierdzenie: „Ale jak możesz opuścić Anglię dla Ameryki? Jak? Jak?”.

Było oczywiste, że nie ma pojęcia o tlenowych zabiegach na twarz.

 

* * *

 

Okazało się, że Julie miała poważny powód, żeby nie zjawić się u Mimi. Została aresztowana za kradzież w sklepie Bergdorf Goodman. Późnym popołudniem różne osoby dzwoniły, żeby przekazać mi tę pikantną wiadomość, ale kiedy usiłowałam złapać Julie, w jej komórce od razu włączyła się poczta głosowa. Nie byłam zaskoczona.

Chociaż Julie przysięgła mi, że skończy z kradzieżami, gdy tylko zacznie kontrolować swój fundusz powierniczy, to było dokładnie takie wariactwo, jakie popełniłaby w przypływie chwilowej nudy. Tak czy owak, trochę się już martwiłam, kiedy Julie we własnej osobie zadzwoniła do mnie tuż po siódmej.

- Hej! Zabawne, doprawdy, ale zostałam aresztowana. Możesz mnie wyciągnąć?

Wpłacić za mnie kaucję? W tej chwili wysyłam kierowcę, żeby cię odebrał.

Kiedy czterdzieści pięć minut później dotarłam na Siedemnasty Posterunek na Wschodniej Pięćdziesiątej Piątej Ulicy, Julie siedziała w obskurnej poczekalni, wyglądając niemożliwie szykownie. Na ten chłodny październikowy dzień ubrała się w dopasowane białe kaszmirowe spodnie, zwykłą kurtkę z lisa i wielkie okulary przeciwsłoneczne.

Jak na dwudziestolatkę wydawała się absurdalnie wyrafinowana, ale takie są wszystkie Księżniczki z Park Avenue. Pełen uwielbienia gliniarz wręczał jej właśnie latte ze Starbucks, które najwyraźniej poszedł kupić specjalnie dla niej.

Usiadłam na ławce obok.

- Julie, odbiło ci - stwierdziłam. - Czemu znowu zaczęłaś kraść?

- Bo widzisz, chciałam mieć tę torbę Hermesa, tę birkin, wiesz, ze skóry strusia, różową z białą obwódką. Czułam się taka przygnębiona, że jej nie mam - powiedziała uciśniona niewinność.

- Czemu jej po prostu nie kupiłaś? Zdecydowanie mogłabyś sobie na nią pozwolić.

- Nie możesz „po prostu kupić” birkin! Mają trzyletnią listę oczekujących, no, chyba że jesteś Renee Zellweger, a nawet wtedy możesz się nie załapać. Jestem już zresztą zapisana na tę błękitną zamszową i to mnie dobija.

- Ale, Julie, to jest kradzież i w dodatku jakby okradasz siebie.

- Czy to nie świetne?

- Musisz przestać. Będziesz we wszystkich gazetach.

- Ależ to wspaniale!

Julie i ja siedziałyśmy tam co najmniej godzinę, zanim zjawił się jej prawnik i oznajmił nam, że zdołał skłonić policję do wycofania zarzutów. Powiedział im, że Julie zawsze ma zamiar kupić te rzeczy, tylko nie ma zwyczaju płacić za nie w sklepie, rachunki są przesyłane prosto do jej mieszkania. I że było to po prostu kłopotliwe nieporozumienie.

Cały ten epizod wprawił Julie w naprawdę dobry humor. Wyglądało na to, że niemal się ociąga z ostatecznym opuszczeniem posterunku tego wieczoru. Najwyraźniej była zachwycona, że gliniarze poświęcają jej tyle uwagi. Oczarowała detektywa Owena - który w oczywisty sposób był w stu procentach w niej zakochany już w chwili, kiedy ją aresztował - żeby pozwolił zamówić fryzjera i makijażystkę do zdjęcia do kartoteki. Zdaje mi się, że miała rację, traktując to jak zdjęcie na okładkę.

W końcu ta fotografia mogła być publikowana przez całe lata.

Media trochę oszalały na punkcie Julie po aresztowaniu. Kiedy następnego ranka wyszła z Pierre (gdzie tatuś hojną ręką kupił dla niej drugi narożny apartament), żeby pójść na siłownię, stanęła oko w oko z hordami fotografów. Uciekła do środka i zadzwoniła do mnie, szlochając.

- O mój Boże! Wszyscy tam są! Paparazzi, prasa, i mają moje zdjęcie! Fuj! Nie zniosę tego.

Julie histerycznie płakała, ale ciągle się to zdarza, więc nikt nie zrobił niczego dramatycznego w rodzaju telefonu pod 911 czy coś w tym stylu. Powiedziałam jej, że następnego dnia nikt nawet nie spojrzy na zdjęcia i w ogóle nie będzie pamiętał, co się stało. Naprawdę bez znaczenia, czy trafi do wszystkich gazet.

- Nie chodzi o to, że będę w gazetach - jęknęła - tylko o to, że sfotografowali mnie w dresie! Już nigdy nie będę się mogła pokazać na rogu Madison i Siedemdziesiątej Szóstej! Proszę, przyjedziesz?

Czasami kiedy Julie wygaduje takie rzeczy, myślę sobie, jakie to szczęście, że jest moją najlepszą przyjaciółką - gdyby nią nie była, w ogóle bym jej nie lubiła.

Gdy zjawiłam się w mieszkaniu, gospodyni posłała mnie prosto do Julie. Fryzjer i makijażystka trwali w oczekiwaniu, w przeraźliwej ciszy siedząc w sypialni pomalowanej na bladą zieleń, ulubiony kolor Julie. Dwie stare chińskie komody z macicy perłowej stały po obu stronach kominka. Rzeźbione łóżko to scheda po babce. Julie nie położy się w nim, jeżeli nie zostanie świeżo zasłane jedwabnymi prześcieradłami w kolorze bladopistacjowym, z jej monogramem. Zastałam Julie w garderobie, z zaczerwienioną twarzą, szaleńczo przekopującą szafę. Równie szybko jak wyrzucała ubrania i spiętrzała je w gigantyczny stos na grubym białym dywanie, jej służąca odkładała wszystko z powrotem do szafy, więc stos ani się znacząco nie zwiększał, ani nie zmniejszał. W końcu Julie wygrzebała skromną czarną sukienkę Chanel, należącą do jej matki, szpilki i bardzo duże okulary przeciwsłoneczne.

Stuprocentowe naśladownictwo Carolyn Bessette Kennedy, jak zwykle.

Godzinę później, uspokojona i wręcz niewiarygodnie wyszykowana, pewnym krokiem opuściła Pierre z władczym uśmiechem na twarzy i udzieliła czekającej prasie wywiadu, w którym wyjaśniła „nieporozumienie”.

W niedzielę cudownie olśniewające zdjęcie Julie pojawiło się na okładce części z modą „New York Timesa” z nagłówkiem PIĘKNOŚĆ OD BERGDORFA NIEWINNA i w towarzystwie artykułu redaktora mody z „Timesa”. Julie była zachwycona. Podobnie jej tata. W poniedziałek zadzwoniła do mnie, żeby powiedzieć, że otrzymała od niego zabytkową bransoletkę z liścikiem: „Dziękuję, kochana córeczko. T.”.

- Jest zadowolony? - zapytałam.

- Taka jestem szczęśliwa - stwierdziła Julie. - Nigdy wcześniej nie miałam u taty takich dobrych notowań. Cała ta historyjka o kradnącej dziedziczce to najlepsza prasa dla sklepu; sprzedaż skoczyła jak szalona, szczególnie okularów przeciwsłonecznych, jakie miałam na nosie. Zarekomendował mnie radzie nadzorczej, żeby zrobiła mnie dyrektorem do spraw marketingu. Mam tylko nadzieję, że nie będę musiała zbyt ciężko pracować.

Po tym zdarzeniu Julie nie mogła się nigdzie ruszyć, nie zabierając swojego zdjęcia, a wszystko po to, twierdziła, by rozsławiać wizerunek Bergdorfa, co świetnie się jej udało przy okazji rozsławiania własnego. Uważała, że rozgłos znakomicie służy jej poczuciu własnej wartości i pomaga rozstrzygnąć kwestie osobiste; „kwestie osobiste” to modne określenie dla wydumanych problemów psychologicznych z rodzaju tych, które dotykają mieszkańców Nowego Jorku i Los Angeles.

Julie ma do rozstrzygnięcia kwestię z recepcjonistką w Bliss Spa, która nie umawia jej na zastrzyki z witaminy C do Simonetty, najlepszej tamtejszej kosmetyczki. Lekarze zachęcają ją, by „rozstrzygnęła kwestie z okresu dzieciństwa”, i „odczuwa głęboki ból” związany z faktem, że rodzice wysyłali ją na każde Boże Narodzenie do Gstaad klasą biznesową, podczas gdy rodzice wszystkich innych dzieci wysyłali je pierwszą klasą. Oczywiście ma katalog „kwestii żywieniowych” i podjęła kiedyś przeciwzmarszczkową dietę doktor Perricone, która doprowadziła ją do „zaistnienia kwestii ziemniaków i mąki”. Ma do rozstrzygnięcia kwestię dużych pieniędzy i kwestię niedysponowania taką sumą, jaką mają niektóre inne Księżniczki z Park Avenue. Miała też wcześniej do rozstrzygnięcia kwestię związaną z byciem białą żydowską protestantką anglosaskiego pochodzenia, ale z tym problemem doszła do ładu, kiedy jej licencjonowany psycholog wyjaśnił, że również Gwyneth Paltrow cierpiała z powodu tego obciążenia, będąc owocem związku żydowskiego ojca z protestancką matką anglosaskiego pochodzenia. Kiedy ta kwestia została rozstrzygnięta, Julie musiała uporać się z kolejną, związaną z faktem, że psycholog zażyczył sobie dwieście pięćdziesiąt dolarów za informację, którą mogłaby uzyskać z „Vanity Fair” za trzy dolary pięćdziesiąt centów, wyszło bowiem na jaw, że tam właśnie ów licencjonowany psycholog poznał etniczne korzenie Gwyneth. Gdy ktoś nie zgadza się z Julie, oznacza to, że mają kwestię do rozstrzygnięcia, a kiedy Julie nie zgadza się ze swoim psychiatrą, dzieje się tak dlatego, że to on ma „kwestie osobiste do rozstrzygnięcia”.

Gdy zasugerowałam kiedyś Julie, że może rozstrzygnie w końcu swoje kwestie osobiste, odparła: „Boże drogi, mam nadzieję, że nie. Stałabym się taka nieciekawa, gdybym była po prostu bogata, a nie bogata i pokręcona”. Bez tych kwestii do rozstrzygnięcia, stwierdziła, byłaby „pozbawiona osobowości”.

Na szczęście bycie neurotykiem uznaje się w Nowym Jorku za tres szykowne, co oznacza, że Julie i ja idealnie tu pasujemy.

Możecie sobie wyobrazić reakcję Julie na e-mail o rzucającej się w oczy różnicy między naszym szczęściem typu „dżinsy Chloe” a narzeczeńskim szczęściem Jolene, K.K. i Cari. Kilka dni później jadłyśmy brunch u Joego, w tej superniezdrowej knajpce na rogu Sullivan i Houston. Julie była aż zbyt elegancka w swoim nowym żakieciku z norek od Mendla, na punkcie którego wszyscy tak szaleją. Ale Księżniczki z Park Avenue zawsze są zbyt eleganckie, nawet przy zamawianiu pizzy do domu. Też bym była, gdybym miała co tydzień tyle nowych ciuchów. Julie rozkoszowała się swoim złodziejskim triumfem, ale zmarszczyła brwi, kiedy przypomniałam jej o imprezie u Mimi.

- Czy próbujesz podsunąć mi kolejną kwestię? Eeł! Jak mogłaś? To niewyobrażalne!

- zawołała ze łzami w głosie.

- Jak mogłam co? - zapytałam, polewając racuszek syropem klonowym.

- Przysłać mi e-maila z wiadomością, że wszyscy oprócz mnie mają narzeczonych.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin