Adrianna Ewa Stawska
Karmiąc zło
Wydanie polskie 2011
Hubert Renkiel, znany warszawski restaurator zostaje otruty azotynem sodu używanym do peklowania mięsa. Denat był cenionym kucharzem - artystą, którego kariera stała u progu zawodowego rozkwitu. Dwaj oficerowie, Lonia Antałowicz i Czesio Witula, próbują rozwikłać zagadkę tajemniczego morderstwa. Zadanie jest utrudnione, ponieważ w otoczeniu ofiary znajduje się mnóstwo osób mających motyw do pozbycia się kucharza. Śledczy nie poddają się jednak tak łatwo i rozwiązują zagadkę otrucia Huberta.
- Królu mądrości mojej, jak ja tego nie cierpię - narzekał Czesio Wituła. - Trup, korki i dziergany w trąbę Święty Mikołaj.
- Gdzie? - spytał z zaciekawieniem Lonia Antałowicz i rozejrzał się po parkingu.
- A tam - Wituła, jakby go uwierał kołnierzyk zbyt ciasno zapiętej koszuli, niechętnym ruchem głowy wskazał grupkę ludzi tuż przy wejściu do budynku. Światło jaskrawych witryn padało na zziębnięte ofiary nałogu. Okupowali nieczynną fontannę, przytupując z zimna na mokrym od śniegu patio i gorączkowo palili papierosy. Wśród nich, otoczony niebieskim dymem, stał wysoki mężczyzna przebrany za Mikołaja. Ponad nim, wysoko, na szklanej elewacji królowało logo stacji telewizyjnej w czułych objęciach gigantycznego Mikołaja. Napompowana twarz tryskała optymizmem. Usta rozciągnięte w jowialnym uśmiechu i figlarne oczka zapowiadały prawdziwie świąteczny ubaw. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a z nimi szczyt zakupowego szaleństwa. Handlowcy zacierali niecierpliwe dłonie, serwery kart płatniczych rozgrzewały się do czerwoności, a dzieci czekały na spełnienie marzeń.
Niektórzy dorośli też.
- Jakoś przeżyjemy - Antałowicz wykrzywił usta w cierpkim uśmiechu.
Po przeciwnej stronie grupki palaczy, najbliżej wejścia, stał ambulans z czerwoną literą „S”. Obok zatrzymał się szary furgon z wymalowanymi na bokach srebrnymi wieńcami laurowymi, a tuż za nim policyjne radiowozy.
Jednocześnie zatrzasnęli drzwi służbowego volkswagena. Wcisnęli głowy w ramiona i garbiąc się szybko przemierzyli podjazd. Obaj byli wysocy i dobrze zbudowani, jak bokserzy wagi ciężkiej. Mocne ramiona i szerokie plecy z upływem lat zrównały się z pokaźnymi brzuchami, ale nadal ich masywne sylwetki emanowały siłą i skumulowaną w nich energią.
Z czasem, który razem spędzili, upodobnili się do siebie. Z daleka łatwo było ich pomylić. Z bliska różnice stawały się oczywiste, również w reprezentowanych poglądach. Resztki bujnej niegdyś czupryny Wituła golił na łyso. Wojownicy kroczący Drogą Walki nie noszą warkoczy. W swoim mniemaniu Wituła był wojownikiem. Wojownikiem ulicy w mieście stołecznym średniej wielkości kraju po przejściach, ale jednak wojownikiem. Natomiast Antałowicz wciąż cieszył się obfitym uczesaniem, zapuszczone włosy spinał ciasno na karku. Wyznawał celtyckie przekonanie, że we włosach ukryta jest siła. Sam nigdy by się jej nie pozbawił. Wituła niezmiennie drwił z fryzury Antałowicza: „Długie włosy - rozum krótki”. Na co ten odpowiadał: „Nie każda głowa łysa mądra bywa”, zaś Wituła odparowywał: „Pieprzysz głupoty jak Kazio z Ochoty”.
Wątpliwości w kwestii owłosienia głowy wciąż powracały, ale nigdy nie stanowiły punktu zapalnego przyjacielskich stosunków. Dla obu najważniejsza była praca.
Weszli przez ogromne szklane drzwi do obszernego westybulu. Minęli jajowate fotele we wściekle czerwonym kolorze, ścianę rozjarzoną rzędami monitorów, futurystyczną kanapę dla interesantów, kierując się cały czas prosto, ku żółtym taśmom policyjnym, których strzegł umundurowany posterunkowy.
Towarzyszyło mu dwóch mocno przejętych ochroniarzy.
Załopotały okładki służbowych legitymacji, posterunkowy bez słowa otworzył dwuskrzydłowe drzwi i przepuścił ich. Za drzwiami, w korytarzu, czekał młody mężczyzna w szarym golfie. Na widok Antałowicza i Wituły wyraźnie się ożywił.
- Witaj, Krzysiu. - Antałowicz wymienił z nim szybki uścisk dłoni. - Co dziś mamy? - spytał.
- W pomieszczeniu obok zwłoki mężczyzny. To Hubert Renkiel, lat trzydzieści sześć, z zawodu kucharz, właściciel restauracji i... - tutaj mężczyzna w golfie zawiesił znacząco głos - ...gwiazda telewizji. W trakcie przyjęcia, którego był współorganizatorem, poczuł się źle. Nim przyjechało pogotowie, stracił przytomność i upadł. Reanimacja się nie powiodła. Lekarz stwierdził zgon na skutek zatrucia chemicznego. Sprawa jest niejasna. Nie można wykluczyć udziału osób trzecich.
Antałowicz z aprobatą pokiwał głową. U swoich współpracowników cenił przede wszystkim rzeczowość i dobrą organizację. Sam nie lubił narzuconego porządku i w duchu cieszył się, że jego miejsce zajęli tacy, jak aspirant Krzysztof Zubik. Antałowicz stanowczo wolał swoje obecne położenie dowódcy, które pozwalało mu pracować według własnego rytmu, choć co prawda takie podejście do służby nie gwarantowało mu dalszego awansu. Na szczęście dla śledczego, on awansu nie pragnął. Stopień nadkomisarza w pełni go satysfakcjonował. Wyższa ranga oznaczała dla niego rutynę za biurkiem.
Obaj z Witułą śmiali się, że z ich gabarytami trudno będzie ich zabić, ale na pewno łatwo zanudzić na śmierć.
- Z tych Renkielów? - przerwał Wituła relację aspiranta.
Młody policjant potarł z zakłopotaniem gładko wygolony policzek.
- Nie wiem. Dowiedziałem się, że miał swój program telewizyjny, kolejny już, czy może chodziło o kolejny sezon. Uściślę to, jeśli trzeba. Aha, podobno Renkiel wart był każdych pieniędzy, bo jeszcze większe zyski przynosił. Może to jakiś trop.
Wituła przymknął powieki, przywołując z pamięci nazwiska i fakty. Pokiwał z namysłem głową.
- Tak, to musi być Renkiel junior. Jego ojciec zaczynał w latach siedemdziesiątych od cukierni po dziadku, na Targowej koło Różyca. Nigdy nie zapomnę ponczowych babeczek z lukrem. Albo pączków z różą - nieoczekiwanie dla wszystkich rozmarzył się Wituła. - Byłem już w liceum, gdy stary otworzył cukiernię na mieście.
- Czyli po lewej stronie Wisły? - uściślił Antałowicz.
- Przecież mówię - Wituła wykrzywił usta w grymasie dezaprobaty. - Chłopaki, jakiego on miał merca! Co to była za fura! - mlasnął językiem, jakby mówił o czymś bardzo smacznym. Ożywiony, kontynuował dalej. - Jeszcze za komuny stary Renkiel miał nową dużą pracownię z cukiernią na Szembeku i kilka punktów handlowych na Wiatraku, obok Latawca i gdzieś tam jeszcze. Ludzie, na tamte czasy Renkielowie to byli potentaci.
Aspirant Zubik nabrał powietrza i czekał na odpowiedni moment, by dalej referować aktualny stan śledztwa lub, jak wolał bardziej uczenie to ująć - dotychczasowe czynności dochodzeniowe.
Nagle Wituła zasępił się. Jego twarz poszarzała i przybrała zwykły grymas odrazy do całego świata.
Może tylko bruzdy wiodące od nosa do ust stały się głębsze niż minutę temu.
- Funta kłaków ze szczurzej grzywki to wszystko nie warte - powiedział nagle i zamilkł.
Aspirant Zubik wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Antałowiczem. Z westchnieniem podjął relację tam, gdzie ją przed chwilą przerwał.
- Miejsce zdarzenia zabezpieczono dość późno. Policję wezwał lekarz po zaprzestaniu akcji ratunkowej. Nasza ekipa była tu pierwsza. Na sali było kilkanaście osób, zgromadziliśmy ich w wolnym studiu, tu obok. Chłopaki spisali dane. Usiłują teraz odsiać tych, co nic nie widzieli i zwolnić ich do domu. Mamy już wszystko obfotografowane. Zatrzymałem lekarza z zespołu ratunkowego, no i jest już patolog.
- Kto? - spytał Antałowicz.
- Świetlikowska.
Na dźwięk nazwiska patologa sądowego twarz Antałowicza rozjaśnił łagodny uśmiech.
Wituła potarł dłońmi szczecinę kiełkującą od rana na twarzy. Jakby chciał odpędzić resztki snu lub nieznośnie powracające wspomnienia.
- W takim razie prowadź Krzysiu - wysapał.
Aspirant otworzył drzwi z napisem „Studio 1” i weszli do kolejnego korytarza. Stąd czworo drzwi prowadziło dalej. Nacisnął klamkę pierwszych z lewej i weszli do jasno oświetlonego pomieszczenia przedzielonego przepierzeniem. Zza ścianki słychać było stłumione głosy, błyskały flesze. Na wprost drzwi na fotelu siedział mężczyzna w czerwonym uniformie ratownika medycznego. Ze skupieniem pisał coś na cienkich arkuszach samokopiującego formularza.
- Doktor Zwierowicz - przedstawił mężczyznę Zubik.
Lekarz podniósł zmęczony wzrok. Miał szarą, wyczerpaną twarz. Wstając, skinął lekko głową, lecz zaraz opadł ciężko na fotel. Policjanci nazbyt często widzieli takich lekarzy. Po przegranej bitwie o życie wszyscy wyglądali tak samo.
- Witam. Nadkomisarze Wituła i Antałowicz - powiedział krótko Wituła. - Czy mógłby pan zrelacjonować nam przebieg zdarzeń? Nie chcemy pana tu niepotrzebnie przetrzymywać - dodał szybko i usiadł obok na sąsiednim fotelu. Antałowicz dołączył do nich, ostrożnie umieszczając potężne ciało na brzegu filigranowego krzesła.
Lekarz przyglądał im się przez chwilę, jakby zbierał myśli.
- Wezwano nas do nieprzytomnego mężczyzny o godzinie osiemnastej zero dziewięć - zaczął. - Byliśmy tu osiemnaście po szóstej. Gdy dotarliśmy, leżał na podłodze. Ktoś podłożył mu pod głową koc. Okryto go. Według świadków uskarżał się wcześniej na zawroty głowy i silny ból brzucha. Zastaliśmy go w kiepskim stanie. Nie reagował na bodźce, bez kontaktu, skóra zasiniona, silne drgawki i tachypnoe.
- Tachypnoe? Szybkie, krótkie oddechy? - wtrącił Wituła. Chciał się upewnić, czy obaj z lekarzem mówią o tym samym.
- Podobne do tych w zatruciu tlenkiem węgla. Ale tutaj wszystko działo się dużo szybciej. Za szybko. Natychmiast zdecydowałem, że zabieramy go do szpitala - doktor Zwierowicz mówił powoli, starannie dobierając słowa. - W tym samym czasie nastąpiła zapaść. Rozpoczęliśmy resuscytację. Niestety, bez powodzenia. Po czterdziestu minutach nieustannych zabiegów zaprzestaliśmy dalszych działań. O godzinie siódmej zero jeden stwierdziłem zgon. Mówiłem już patologowi, że moją uwagę zwrócił odór chemikaliów. W trakcie zabiegów reanimacyjnych uwolniły się gazy żołądkowe. Miały silny, chemiczny zapach. To właściwie wszystko. Straciliśmy go. Myślę, że i on, i my byliśmy bez szans - z rezygnacją opuścił głowę.
- Rozumiem. Dziękujemy bardzo. Nie będziemy pana zatrzymywać - powtórzył Antałowicz. - Dobranoc.
- Ani dla was, ani dla nas ta noc nie będzie dobra. - Lekarz podniósł się ociężale. Przez chwilę stał w miejscu, zbierając siły do wyjścia. - Życzę panom spokojnej nocy.
Gdy drzwi zamknęły się za nim, policjanci przeszli za przepierzenie. Przy jednej ścianie ustawiono długi stół, nad którym wisiała ogromna tafla lustra.
Jaskrawe światło, zwielokrotnione przez odbicie, wyłuskiwało najmniejsze szczegóły twarzy. W kącie stał nowoczesny szezlong, na którym piętrzyły się koce i ręczniki. Na ziemi obok leżało bezwładne ciało mężczyzny. Klęczała nad nim kobieta w białym kombinezonie.
- Zaraz kończę, chłopaki - rzuciła przez ramię.
- Nie śmielibyśmy przeszkadzać, Jolu - zakląskał słodko Antałowicz. - Widzieć cię przy pracy to dla nas wszechogarniająca przyjemność.
- Niech się organy ogarną. Przyjemności na razie nie będzie - wymamrotała, zapisując coś szybko.
- Nigdy nie wiem, Jolu, czy to wrogość, czy flirt?
- To dobrze - obdarzyła Antałowicza szerokim uśmiechem.
Doktor Jolanta Świetlikowska należała do ulubionych współpracownic Antałowicza. Była nie tylko kompetentna, pracowita i błyskotliwa, ale przede wszystkim miała pulchną figurę i jasną karnację blondynki, co w oczach komisarza czyniło ją nad wyraz atrakcyjną. Mimo to trwali na etapie flirtu.
Antałowicz nigdy nie myślał o przekroczeniu dzielącej ich cienkiej granicy. Nie chciał zepsuć idealnej równowagi, która panowała między nimi.
- Podejdźcie. Będę mówić - oznajmiła.
Policjanci stanęli nad zwłokami, nieco pochyleni, nieomal zderzając się głowami.
Mężczyzna leżał na wznak. Sklejone potem jasne pukle włosów nosiły jeszcze ślady misternego ułożenia. Sina twarz była lekko obrzmiała. W prawym uchu połyskiwał duży biały kamień. Poza tym nic szczególnego. Ozdobiony białymi lamówkami czerwony mundur szefa kuchni dopełniały eleganckie czarne półbuty. Poły kucharskiej kurtki były rozchylone, odsłaniając nagą klatkę piersiową. Na skórze widać było purpurowe plamy i ciemniejące zasinienia.
- Na to nie patrzcie. To typowe obrażenia po zabiegach reanimacyjnych. Przy masażu serca złamano mu żebro. O, tutaj - wskazała miejsce z lewej strony mostka.
- Z ciekawostek, to chciałam pokazać gardło - otworzyła usta mężczyzny, przytrzymała palcami język i zaświeciła latarką w głąb. - Śluzówka jest ciemnoczerwona, a tutaj głębiej nawet niebieska. Widzicie?
- Tak - powiedział Wituła. - Oświeć mnie tylko, moja droga Jolu, w kwestii tej ultramaryny. Jeśli nie jest to złudzenie apteczne oka, to co to jest?
- Myślę, że to bardzo interesujące zmiany, do tego zasinienie powłok skórnych - musnęła palcami czoło i policzki mężczyzny - oraz wyraźnie chemiczny zapach z ust. Pochyliła się, zbliżając nos do wciąż rozchylonych warg denata. Jej wąskie nozdrza rozszerzyły się, wciągając powietrze. - Daje nam to razem zatrucie nieorganicznymi związkami chemicznymi. Stawiam na azotyny.
- Ty to umiesz postawić - Antałowicz obdarzył doktor Świetlikowską znaczącym spojrzeniem.
- Szczególnie oczy w słup - odparowała Świetlikowska. - Więcej dopiero w czwartek.
- Co tak późno? - twarz Wituły wyrażała troskę i niepokój jednocześnie.
Świetlikowską wydęła interesująco czerwone usta i zaperzona wyrzuciła z siebie:
- Nie czytaliście? Przecież u nas zwłoki leżą stosami. Przerób jak w kołchozie. Albo odwrotnie, kołchoz w przerobie.
- My nie cytaci - wymamrotał Antałowicz. - Będziemy czekać, pokornie upraszając się łaski.
- Robię, co mogę. Anka na zwolnieniu. Szef złamał nogę. I jeszcze w prasie nas opisali, jaki to mamy bałagan. Jakby wszystko samo się robiło i do tego za darmo. Ech, szkoda gadać. Wyniki badań będą jeszcze później. Będziemy w kontakcie.
- Jak zawsze - przytaknął wyszczerzony od ósemek do ósemek Antałowicz.
Wituła pochylił się i podniósł czerwoną kulkę na ukruszonej nóżce. Uniósł ją do światła i przyjrzał się pęknięciu.
- Co to jest? - spytał.
- To guzik od bluzy - stwierdziła Świetlikowska, jakby to była najbardziej oczywista oczywistość. - Pęknięty guzik. O, zobacz. Pochyliła się ponownie nad denatem i ujęła w dłoń brzeg kucharskiej kurtki. - Oba brzegi mają dziurki do guzików, ale zamiast tradycyjnego zapięcia, stosuje się takie dwie połączone kulki. Coś jak dawne zapięcie do bielizny pościelowej. Przekłada się to ustrojstwo przez obie dziurki i gotowe. Dość archaiczne rozwiązanie, ale bardzo praktyczne. Do prania guziki wyjmujesz, ubranie gotujesz i maglujesz bez trzaskających guziczków. A takie mundurki pierze się codziennie. Kulki są ceramiczne. Gdy ratowano go, jedna musiała wypaść. Pękła pewnie pod naciskiem buta. Mnóstwo ludzi tu dzisiaj deptało.
- Mówisz: archaiczne - Wituła podrapał się po łysej głowie.
- Facet miał niecodzienny gust - zauważył Antałowicz.
- Wydaje mi się, że to tradycyjny strój szefa kuchni - dodała patolożka.
- Tradycjonalista - orzekł Wituła.
- Fajnie się gada, ale klienci, choć się nie skarżą, to jednak ulegają powolnemu rozkładowi, a tego wolę uniknąć. Świetlikowska zmarszczyła nos. - Przy tej pogodzie na pewno mi jeszcze paru przybędzie - dodała, mając na myśli fatalne warunki na drodze.
- Na razie, chłopaki - rzuciła na pożegnanie.
Tęsknym wzrokiem odprowadzili nieuchronnie oddalające się krągłości pani patolog. Potem wyszli na korytarz ustępując miejsca noszowym.
- Krzysiu, chcemy zobaczyć salę, na której zasłabł nasz klient.
Wyrwany z odrętwienia aspirant Zubik wyprężył się w postawie na baczność, a potem rzucił w stronę dwuskrzydłowych drzwi na końcu korytarza.
W świetle awaryjnych lamp sala emanowała niezmąconym spokojem. Ciepłe powietrze wypełniała mieszanina aromatów maślanego ciasta, wędzonki oraz silnie dominującej woni kopru i cebuli. Momentami śmiało przebijała woń ryby wymieszana z dusznym zapachem gotowanych jajek i świeżym oddechem ogórka. Wszystkie miłe dla nosa bodźce budowały nastrój wyuzdanej uczty kulinarnej. W półmroku można było dostrzec jedynie krzesła ustawione wzdłuż ścian i stoły bankietowe na środku sali. Zubik przesunął włącznik i złociste światło zalało wnętrze.
Na stołach piętrzyły się piramidy drobnych przekąsek, z daleka przypominające wymyślne wyroby cukiernicze. Wituła podszedł do stołu i z wyraźnym zaciekawieniem przyglądał się maleńkim rulonikom.
Sąsiadowały z nimi kruche babeczki wypełnione rozetą zielonego kremu. Do nosa Wituły doleciał subtelny zapach szpinaku z czosnkiem. Obok w karnych szeregach leżały jeden obok drugiego malutkie udka. Wituła nie chciał się zastanawiać, czy za życia należały do żab, czy przepiórek. Dalej stały mikroskopijne ptysie z kremem w kolorze karmelu, niepokojąco pachnące grzybami w śmietanie.
Środek stołu okupowała trzymasztowa fregata w całości wykonana ze lśniącego cukru. Stała na podwyższeniu, a wokół niej na coraz niższych piętrach lustrzanych tafli pyszniły się żaglówki mniejsze od łupiny orzecha. Burty zastąpiły wycięte z chleba wrzecionowate plasterki, na których ułożono smakowite dodatki, rolę ożaglowania pełniły listki sałat i ziół. Wituła wyciągnął dłoń po różowe cacko nęcące aromatem suszonych pomidorów. Delikatnie dmuchnął w nadęty listek bazylii. Malutkie arcydzieło wystarczyło tylko włożyć do ust, by się rozkoszować idealną harmonią słodko-kwaśnego kremu i pieprznego zioła. Z westchnieniem odłożył ostrożnie perwersyjną przekąskę.
- Nie mam zaufania do ludzi, którzy wolą to-to od zwykłej bułki z karkówką - Wituła postanowił podzielić się swoimi przemyśleniami. - Czysta rozpusta.
- Zwykłej, czyli jakiej? - wzrok Antałowicza przykuł talerzyk na brzegu stołu. Leżały na nim dwie malutkie kanapeczki z kawiorem. Każda ozdobiona loczkiem wyciętym z masła. Pozornie nienaruszone, nosiły jednak ślady uszczuplenia zawartości.
- Takiej „cipki” - Wituła objął krytycznym spojrzeniem nienaruszone stosy kulek pachnących wątróbką. Wszystkie obtoczono w tłuczonych orzechach.
- Aha. U mnie w piekarni nazywa się „murarka”.
- Lonia, może ona i „murarka”, na Pelcowiźnie po prostu „cipka”.
- Ustaliłem, że to talerz denata. - Aspirant Zubik wyrósł jak spod ziemi, obecny zawsze tam, gdzie był właśnie potrzebny. - Pobrano próbki.
- A z reszty jedzenia? - Antałowicz kolistym ruchem ramienia wskazał przestrzeń ponad stołami.
- Wszystko, z czego pił i jadł denat, a tu tylko wybiórczo - zameldował Zubik.
- Niepotrzebnie - skonstatował Wituła. - Niech wściekłym futrem porosnę, jeśli tu jest trucizna. To zbyt duże ryzyko.
- Bufet nieco naruszony. Kto się częstował? - zainteresował się Antałowicz.
- Tylko goście. Nikt się nie uskarża - zapewnił Zubik.
- W takim razie chcę ich zobaczyć.
- Tutaj już się napatrzyliśmy - na twarzy Wituły malowała się szczera odraza.
Wyszli z sali i przemierzyli korytarz, a za nim następny. Zza drzwi, przed którymi stanęli, dochodził szmer głosów. Weszli do środka.
Antałowicz i Wituła wymienili zdawkowe powitania z siedzącymi przy drzwiach chłopakami z grupy dochodzeniowej i rozejrzeli się ciekawie po sali.
Gwar rozmów ucichł. Siedziało tu kilkanaście osób, niektórzy wstali na widok nowo przybyłych. Większość obecnych znana była z tego, że jest znana.
Przed policjantami stali zawodowcy i amatorzy, ci co grają, tańczą, a nawet śpiewają, prowadzą programy o innych lub o sobie, a przede wszystkim bywają tam, gdzie bywać trzeba. Antałowicz był szczerze przekonany, że większość celebrytów żyje z tego, że umiejętnie sprzedaje swoją „prywatność”.
Nie miał im tego za złe. Jako doświadczony człowiek wiedział, że dopóki jest kupiec, znajdzie się również towar.
- Będzie ciężko - mało odkrywczo westchnął Wituła.
- Komisarz Leon Antałowicz, Wydział do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw, Komenda Stołeczna - za każdym razem, gdy recytował nazwę jednostki, w myślach złorzeczył specjalistom od reorganizacji.
W tej robocie przeżył już niejedną reformę i uważał, że sedno problemu nie leży w nazewnictwie.
- Chciałbym zadać parę pytań. - Zwrócił się do szczupłej rudowłosej kobiety.
Mogła mieć równie dobrze szesnaście, jak i dwadzieścia sześć lat. Wdzięczna pastelowa bluzka z falbankami doskonale podkreślała jej dziewczęcy wygląd. Krótko obcięte włosy ujmowały lat. Pociągła, pokryta piegami twarz nie nosiła śladów makijażu. Bardziej interesująca niż ładna, na pewno mogła się podobać wielu.
Antałowicz spojrzał na Witułę, po jego minie wiedział, że Czesio zastanawia się, czy Eliza Markowska zawdzięcza swą pozycję producenta prestiżowego programu kompetencjom, czy zgoła odmiennym zaletom.
- To straszne. Boże, co za tragedia - wyszeptała.
Gdy poruszała ustami, dolna warga nieco jej drżała.
-...
entlik