Czarownica z Radosnej A5.doc

(1312 KB) Pobierz
Czarownica z Radosnej




Zofia Staniszewska

Czarownica z Radosnej

 

 

Rok pierwszego wydania: 2008

 

„Moja mama jest czarownicą. Była nią zawsze, choć niektórzy twierdzą, że jest bibliotekarką szkolną, pracującą w gimnazjum. Ale czy zwykła bibliotekarka miałaby władzę nad czasem i snem, czy słuchałyby jej zwierzęta i ptaki? Nawet woda z Szarego Jeziora jest jej posłuszna.

Skąd wiem, że ona rządzi czasem? Ponieważ ona go stwarza swoim działaniem, bez niej cały świat zastyga w bezruchu, a czas znika. Tak się dzieje, gdy idziemy z mamą do Sanktuarium Ciszy w Mrocznym Zagajniku. Siadamy na mchu, wyprostowane. Mama przymyka oczy, a wtedy wszystko nieruchomieje. I słońce, i chmury nad nami. Ptaki przestają śpiewać, a mrówki pracować. Tylko drzewa jeszcze chwilę szumią. Liście delikatnie poruszane wiatrem śpiewają kołysankę, a świat zasypia. Gdy mama podnosi powieki, wszystko ożywa, a czas zaczyna płynąć. Uśmiecha się, a wtedy małe ptaszki z czerwonymi nóżkami, świergotki drzewne, zamieszkujące nasz Zagajnik, głośno śpiewając, zlatują z wysokich gałęzi wprost pod nasze nogi. Zajadają owady, kryjące się w mchu, nie zwracając na nas więcej uwagi”.

 

Między codzienną radością wychowywania dwójki dzieci, pracą szkolnej bibliotekarki i galopem na Eponie Jagoda odkrywa uroki życia w Radosnej...

Wraz z ekscentrycznym malarzem tropi gang, wsłuchuje się nocą w czarcią skałę, toczy z siostrą przezabawne dyskusje o wirtualnych romansach. W codziennej prozie życie znajdzie czas na chwilę magii i uwije wianek, który puści na wody Dziwożny w Noc Kupały, spojrzy w gwiazdy i być może rzuci kilka dobrych uroków... bez rozgrzeszenia...

Wszak każda kobieta jest boginią, a każda bogini ma szczególną moc.


Spis treści:

Rozdział I.              5

BAŚŃ PIERWSZA EPONA, BOGINI KONI              15

Rozdział II.              25

BAŚŃ DRUGA O SZKLANEJ GÓRZE              34

Rozdział III.              44

BAŚŃ TRZECIA MARZENIE TERRANKI              60

Rozdział IV.              70

BAŚŃ CZWARTA  O MARZENIU              82

Rozdział V.              85

BAŚŃ PIĄTA PODMORSKI MĘDRZEC              98

Rozdział VI.              104

BAŚŃ SZÓSTA O SMOKU, RYCERZU, KSIĘŻNICZCE, TUDZIEŻ O SMOCZYCY.              126

Rozdział VII.              156

BAŚŃ SIÓDMA O POZORACH              160

Rozdział VIII.              171

BAŚŃ ÓSMA ZACZAROWANY STRUMYK I KOT              184

Rozdział ostatni.              193

BAŚŃ OSTATNIA. KRÓLOWA I CZARNOKSIĘŻNIK              245

Kosmiczne przepisy na wypieki Jagody.              258

KSIĘŻYCOWY BISZKOPT Z JAGODAMI,              258

SŁONECZNY SERNIK W KRATKĘ,              259

NIEZIEMSKA SZARLOTKA,              260

MUCHOMORY DUSZONE W WINIE              261

 

 

 

 

 

Kto jest dziewczyna? - ja nie wiem.

Adam Mickiewicz, Świtezianka


Rozdział I.

Nocna porą podąża na szczyt góry,

gdzie odwieczny stoi kamlot ponury...

 

Moja mama posadziła pod oknem drzewa życia, wierzby. Salix acutifolia, odmianę o pokroju płaczącym, przypominającą otwarty parasol, mający mnie chronić. Dla brata wybrała wierzbę białą - salix alba rośnie strzeliście i wysoko, wybijając się ponad inne rośliny. Drzewo mojej mamy, chylące się ku ziemi, o cienkich, mocnych gałęziach i liściach jedwabiście sinozielonych, to salix rosmarinifolia, czyli wierzba rokita.

Korony drzew sięgają nieba, a korzenie wnikają głęboko w ziemię, tworząc oś świata. Trzy pierwiastki: woda, ziemia i niebo, skupiają się w trzech drzewach. Jedno drzewo dla jednego życia. Gdy położę rękę na chropowatej korze pnia, czuję siłę drzemiącą wewnątrz, bijącą jak serce.

Z okien naszego domu widzę szpalery zadumanych wierzb, przeglądających się w lustrach rozlewisk rzecznych. W rosochatych iwach z wydrążonymi pniami kochają się rogate diabły. Złośliwe chochliki gnieżdżą się w przytulnych dziuplach, a gdy dzieci próbują zajrzeć do wnętrza drzewa, sypią im próchnem w oczy.

 

 

- Położenie ciała pedagogicznego w bieżącym roku nie jest różowe - tymi obrazowymi słowami nasza pani dyrektor Kopytko, zwana przez to ciało w skrócie, acz bez zbytniej inwencji Dyrą, rozpoczęła konferencję analityczną przed końcem roku szkolnego. - Sytuacja jest gęsta i etatowo, i budżetowo, i zadaniowo. Spotkanie nasze zacznijmy od finansów, które personalnie wzięłam pod lupę.

W tym momencie przemówienia Dyry nie wytrzymałam i żeby nie parsknąć śmiechem, zaczęłam przygryzać boleśnie wargi. Spojrzałam na polonistkę, Aldonę. Ona miała chyba jeszcze większe trudności z zachowaniem powagi, bo zakryła twarz dłońmi, udając, że kaszle. Rozejrzałam się po sali. Przy stołach ustawionych w podkowę siedzieli nauczyciele gimnazjum. Napotkałam śmiertelnie poważne spojrzenie historyka, który z uniesionymi brwiami, w skupieniu wpatrywał się w Kopytko. Tylko nieliczni wiedzieli, że za tym skoncentrowanym wzrokiem kryje się rozbawienie. Inni pedagodzy, nie zważając na wygibasy stylistyczne Dyry, już po pierwszych słowach zaczęli szeptać w grupkach, zajęci własnymi sprawami. Plastyczka kończyła dziergać na drutach plecy kolorowego swetra, raz po raz omiatając spojrzeniem salę zza złotych, prostokątnych okularów-połówek, które zsunęła na czubek nosa.

- Pani Maria Aktabowska!

- Tak, pani dyrektor?

- Proszę o sporządzenie protokołu z rady. Tu jest papier kancelaryjny!

- Matka Boska, trzymaj! - Plastyczka oderwała się od robótki, by podać papier katechetce. Ze względu na nazwisko i wykładany przedmiot, ksywka idealnie przylgnęła do Marysi.

- Zmuszona byłam obciąć w drugim półroczu dofinansowanie przeznaczone na nowe podręczniki dla wszystkich nauczycieli - dobiegły mnie słowa dyrektorki - każdy kupuje więc książki we własnym zakresie. Także na papier toaletowy i mydło sami się państwo zrzucacie. Pani Jakubowicz zajmie się zbiórką pieniędzy. O innych cięciach w budżecie szkolnym dowiecie się państwo z tego okólnika. - Kopytko podniosła się z krzesła, prezentując wszystkim potężną, barczystą sylwetkę, wyciągnęła kartkę formatu A4 i puściła ją w obieg. - Pragnę też zaznaczyć - dyrektorka usiadła z godnością - że z sekretariatu wychodzi za dużo kopert i papieru do drukarki. W związku z zaistniałą sytuacją każdego użytkownika będziemy na przyszłość weryfikować w stosunku do zużycia szkolnego mienia. Trzeba zacisnąć się i oszczędzać. Przejdźmy obecnie do dzieci. Zapisów dzieci do gimnazjum mamy na dzień dzisiejszy znacznie powyżej jakiejkolwiek możliwości przerobu... - Dyra truła dalej donośnym głosem, w widoczny sposób napawając się sytuacją, w której ona mówi, a reszta musi słuchać.

- Po konferencji idziemy na kawę z Olą i Poldkiem - zaszeptała Aldona. - Wybierzesz się z nami?

- Chętnie, ale nie mogę, dzieci siedzą same w domu. Mam nadzieję, że Joasia zrobi małemu kolację, bo tu nie ma co liczyć na to, że Kopytko dwie godziny wystarczą...

- Proszę tam o ciszę! - Przerwał nam tubalny głos szefowej. - Teraz poproszę panią Jarosz o przedstawienie zestawienia wyników nauczania i zachowania w klasie I a...

Po trzech żmudnych godzinach, w czasie których ratowałam się przed zaśnięciem popijaniem wody mineralnej, nadszedł czas ostatniego wystąpienia dyrektorki.

- Nadzwyczajne okoliczności zmuszają mnie do zajęcia stanowiska i wyjaśnienia faktu obniżonych ocen z zachowania grupie uczniów z klasy III b. Rymowski Marek, Waciak Zuzanna i Zarębowski Mateusz dopuścili się karygodnego czynu - sfałszowali końcowe oceny z historii. Choć początkowo nie mogliśmy uczniów pociągnąć za język do odpowiedzialności, bo nabrali wody w usta, w wyniku śledztwa dotarliśmy do jedynie prawdziwych i autentycznych faktów, a wyglądają one następująco. - Dyrektorka zrobiła pauzę w celu pobudzenia uwagi ciała pedagogicznego i rzeczywiście, niektórzy nauczyciele dobudzili się i spojrzeli żywszym wzrokiem na monumentalną postać mówczyni. - Wyżej wymienieni uczniowie w dniu trzydziestego maja bieżącego roku ukradli dziennik z pokoju nauczycielskiego, zaszyli się w ubikacji dla dziewcząt, tak, dla dziewcząt, i tam za pomocą korektora i pióra zmienili oceny z gorszych na lepsze. Odpowiednio: dla Rymowskiego z miernej na dostateczną, dla Waciak z dostatecznej na dobrą i dla Zarębowskiego z miernej na dostateczną. Na szczęście po kilku dniach sprawa wyszła na jaw, to znaczy na światło dzienne, i uczniowie zostali przykładnie ukarani. Jako wychowawca i pedagog tej szkoły biję się w jedną i drugą pierś...

- Jaka szkoda, że nie ma trzeciej. - Doleciał mnie szept Aldony.

- Niemniej pragnę nadmienić, że już dawno informowałam wychowawczynię klasy III b o niewłaściwym zachowaniu tychże uczniów, między innymi o niekłamaniu się wielu nauczycielom, w tym mnie. To ukaranie może stać się przysłowiowym języczkiem u wagi...

Znów odpłynęłam. Z błogiego niebytu wyrwały mnie rachityczne oklaski. Dyra stała rozpromieniona i kłaniała się, uśmiechając się z pewnym zażenowaniem.

- Sorry, przysnęłam. Następnym razem wezmę coś do poczytania pod stołem. Co mnie ominęło? - Wskazałam Aldonie podbródkiem wniebowziętą Kopytko.

- Nie słyszałaś? - Polonistka podniosła się ze swojego krzesła. - Chodź, nasiadówa się wreszcie skończyła. Powiem ci za drzwiami. - Wyszłyśmy na korytarz. - Nie mieści mi się to w głowie. - Drobna nauczycielka kręciła z niedowierzaniem głową, wyraźnie zdegustowana.

- Ale co?

- Dyra nie ma za grosz wstydu i samokrytycyzmu. Żeby taką nagrodą się chwalić! Wyobraź sobie, dostała nagrodę z gminy za oszczędne gospodarowanie finansami. Cofnęła nawet pewne dotacje.

- No, w to mogę uwierzyć. Przecież na wszystkim oszczędza. Każdego roku obcina mi fundusze na zakup książek do biblioteki.

- Tak, a ona za swoje skąpstwo, na którym tracimy my i uczniowie, dostała nagrodę uznaniową od burmistrza. Pieniężną! I jakby nigdy nic chwali się tym na konferencji! Na jej miejscu nie rozwścieczałabym „różowego ciała pedagogicznego”, bo zzielenieje.

- Nie mów, że z zazdrości! - roześmiałam się.

- Nie, z furii. Dobrze, że niedługo wakacje. - Aldona westchnęła z rozmarzeniem.

 

 

Moja mama jest czarownicą. Była nią zawsze, choć niektórzy twierdzą, że jest bibliotekarką, pracującą w gimnazjum. Ale czy zwykła bibliotekarka miałaby władzę nad czasem i snem, czy słuchałyby jej zwierzęta i ptaki? Nawet woda z Szarego Jeziora jest jej posłuszna.

Skąd wiem, że ona rządzi czasem? Ponieważ ona go stwarza swoim działaniem. Bez niej cały świat zastyga w bezruchu, a czas znika. Tak się dzieje, gdy idziemy z mamą do Sanktuarium Ciszy w Mrocznym Zagajniku. Siadamy na mchu, wyprostowane. Mama przymyka oczy, a wtedy wszystko nieruchomieje. I słońce, i chmury nad nami. Ptaki przestają śpiewać, a mrówki uwijać się. Tylko drzewa jeszcze przez chwilę szumią. Liście delikatnie poruszane wiatrem śpiewają kołysankę. Świat zasypia. Gdy mama podnosi powieki, wszystko ożywa, a czas zaczyna płynąć. Uśmiecha się, a wtedy świergotki drzewne, małe ptaszki z czerwonymi nóżkami, które zamieszkują nasz Zagajnik, głośno śpiewając, zlatują z wysokich gałęzi wprost pod nasze nogi. Zajadają owady kryjące się w mchu i nie zwracają już na nas uwagi.

 

 

Z samego rana zajrzała do mnie Stara Ryśkowa ze wsi. Przyniosła dwadzieścia jaj. Zawsze kupuję jajka na wsi, choć są droższe niż w markecie. W ogóle jeśli chodzi o centra handlowe, to należę raczej do C.H. Dezerterów. Ryśkowa zlustrowała dokładnie moją kuchnię, zajrzała nawet do garnka, po czym zaczęła biadolić nad moim losem.

- Łe jery, i gdzie ci, gdowo, przyszło żyć! Na takich koleniach, gdzie człowieka ze świcom szukać... Samyj, ino z dzieckami. Nie bojacie się to? - staruszka spytała, widocznie retorycznie, bo nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej. - Nawet kurów nie macie. Ady to prawdziwie łobraza boska. - Pokręciła z niezadowoleniem głową, po czym przysiadła na zydelku. Nawet niskie taborety wydawały się dla niej za wysokie. - Gdyby żeście tak wiency bymbasów mieli, ady tylko dwa? Toż ci nudno, kobito!

W tej chwili zaspana Joasia, ze skudłaconymi jeszcze włosami, zeszła do kuchni napić się mleka.

- A dziewczyninie to trzebno sprawić halkę pod spódnicę. Jakże tak, bez niczego pode spodem? Toż majtków można nie założyć, ale żeby halki?! I spódnica za kolana mo sięgać. Ubrana ta panina Haśka niewydarzenie - jak moje wnuczki. Łobraza boska!

W końcu zawiązała ponownie na siwym koczku chustkę w czerwone maki i zebrała się do wyjścia. Na odchodnym mruknęła jeszcze pod nosem:

- Bez chłopa życie - co to za życie? Do niczego jako i dziurawy kapyć, co go to ni mosz czym zaszyć.

Nie znoszę Ryśkowej z jej wścibskim nosem. Te jej rozbiegane, małe oczy ledwie wystające spod kwiecistych chust przyprawiają mnie o dreszcze. Stara zgredka! Przypomina przejrzałą, pomarszczoną dynię. Dynię, którą ktoś ściął w Halloween, wybrał ze środka cały miąższ, tępym nożem wykroił szpary na oczka i usta i przykleił wystający nos. A potem zatknął na krzywy kostur ubrany w powyciągane, bure swetry. A na końcu tchnął życie, montując w środku baterie.

Ryśkowa zawsze wszystko wie o wszystkich. Nawet domyślam się skąd. Wieczorami podchodzi pod domy, wzrokiem usypia psy i podgląda przez rozświetlone okna życie mieszkańców. Próbowałam ją na tym nakryć, ale jest to prawie niemożliwe. Zgredka przywiązuje do klamek cieniutkie nici i gdy ktoś otworzy drzwi, natychmiast bezszelestnie znika w ciemnościach nocy jak licho. I tylko zostaje po niej lepka pajęczyna omotana wokół zewnętrznej klamki.

A od mojej miniówy niech się trzyma z daleka!

Choć jedno trzeba jej przyznać, chusty na głowę ma zajefajne, po prostu lansik!

- Cześć, Jagoda!

- Witam Astronoma! Nawóz mam w garażu, kupiłam dziesięć worków.

- Dziesięć worków? Na dwa hektary pastwiska powinno wystarczyć. Zaraz się tym zajmę.

- Paweł, poczekaj chwilę. - Jagoda podeszła do traktora. - Ile to będzie kosztować?

- Co? Rozrzucenie nawozu? - Postawny brunet zeskoczył na ziemię. - Nic. Nie patrz tak na mnie, bo jednak coś chcę.

- Niemożliwe! Ty?

- A widzisz, nie jestem taki bezinteresowny, na jakiego wyglądam.

- Nie? Wszyscy we wsi wiedzą, do kogo udać się po pożyczkę przed pierwszym.

- A jednak. Chciałbym, żebyś nauczyła mnie jeździć na koniu.

- No, no... Załatwione.

- A że zajmie ci to trochę czasu, żeby było sprawiedliwie, naprawię dach w stajni. Zauważyłem, że przecieka.

- Paweł, nie przesadzaj z tą pomocą, chyba że do emerytury nie nauczysz się jeździć. Wtedy będę miała okazję ci się odwdzięczyć. Ale niestety, nie wyglądasz na gelejzę[1].

- To się jeszcze okaże. Tylko pamiętaj - Paweł wytaszczył ostatni worek nawozu z garażu - przez dwa tygodnie albo i dłużej, jeżeli deszcz nie spadnie, nie wypuszczaj koni na pastwisko. Ta chemia musi wejść w ziemię.

- Będę je prowadzać do starego sadu. Dzięki!

Joasia lubiła, gdy jej mama zakładała kwieciste spodnie z delikatnego płótna. Zabierały ze sobą wszystkie psy i szły na pola. Jagoda miała dwa bernardyny, a ściśle mówiąc: bernardynki, i trzy czarne jak biesy, wesołe kundelki. Kundelki, same suczki, dostały swego czasu imiona, w założeniu mające wzbudzać postrach, korespondujący z ich maścią: Belzebubka, Diabełka i Lucyferka, ale komu by się chciało krzyczeć tak długo: Diabełka do nogi, albo: Lucyferka siad, albo: Belzebubka, zostaw tego kota! Wołamy na nie po prostu Bubka, Beka i Lufka.

Weszliśmy do stajni. Drewniana stajnia z wiecznie otwartymi okienkami późną wiosną pachnie tak, jak lubię. Liniejąca sierść, koński pot i nawóz, udeptana słoma i siano, rozgrzane od słońca deski. Konie nie mają tu wydzielonych boksów, do ścian przykręcone są tylko cztery pojemniki, które udają żłoby, i słona lizawka, zabarwiona przez witaminowe dodatki na zielono, a na ziemi stoją trzy wiadra z wodą. Poidła kupiłam już dawno, ale leżą niezamontowane z tyłu, za przepierzeniem z desek, obok wysokich silosów na owies. Przed silosami jest wygospodarowany kącik z wieszakami na siodła, szumnie nazywany siodlarnią.

Gryf i Beduin, dwa karę wałachy[2], gdy nas usłyszały, nawet nie podniosły łbów znad żłobu. Pięć minut temu dostały swoją porcję owsa, którą właśnie kończyły. Epona niespokojnie zastrzygła uszami, ale już po chwili porozumiewawczo parsknęła. Jej wymię niecierpliwie ssało kilkutygodniowe źrebię.

- Super masz tę klacz. - Paweł z uznaniem przyglądał się wysmukłej, silnej sylwetce konia. Uśmiechnął się na widok różnokolorowych kopyt, na których barwa różowa i łososiowa przechodziła kapryśnie w ciemny grafit. Podszedł bliżej do Epony, dał jej marchewkę i pogłaskał po miękkich, piegowatych chrapach i jasnej szyi, na której ciemniały okrągłe plamy. - Ta maść jak się nazywa?

- Jabłkowita. Wezmę cię na lonżę. Wyprowadź Gryfa, gdy skończy z owsem!

Przygotowałam szczotki, zgrzebło[3], uzdę, kopystkę, na którą mówimy tu kopytnik, i dawno nieużywane czapsy[4] oraz toczek Dominika. Paweł wytaszczył z siodłami czaprak[5] i siodło.

- Przymierz. - Podałam mu czapsy. - Te powinny być dobre, moich byś nie opiął na łydce.

Gdy Paweł wskoczył na siodło, od razu wiedziałam, że nie siedzi pierwszy raz na koniu.

- Jeździłem już kiedyś, ale dawno, w dzieciństwie -wyjaśnił w odpowiedzi na mój pytający wzrok.

- W takim razie idziemy od razu na padok. - Odłożyłam długi bat i lonżę na miejsce. Czułam, że Paweł świetnie sobie poradzi bez niej.

Czasami o świcie budzi mnie natarczywy świergot ptaków: kosów, wróbli, gajówek. Wirtuozów wśród kosów poznaję po głębokim tonie, który stopniowo się nasila, a po chwili kunsztownej przerwy kończy fantazyjnym ozdobnikiem lub nawet imitacją głosów innych ptaków. Gnieżdżące się u mnie w zaroślach dzikiej róży niepozorne, szare gajówki, które trudno wypatrzyć, zdradza głośny i melodyjny tryl. W ich wysmakowane pieśni często wdziera się kłótliwe ćwierkotanie neurotycznych wróbli. Staram się wtedy nie zasnąć, wyglądam przez okno. Daleko na łące, pośród traw, chabrów i maków, z porannej mgły wyłania się biała klacz ze swym źrebięciem, a za nią czernią się smoliście dwa pozostałe wierzchowce. Skowronek wzbija się wysoko w niebo i rozszalałym trelem oznajmia światu, że dzień znów zwyciężył ciemność, i można udawać, że jest tak, jak było na początku.

Idziemy z mamą i braciszkiem do Sanktuarium. Mama niesie butelkę wody, Jaś trzy kubki, a ja w szklanym pojemniku pyszną szarlotkę. Psy zostawiliśmy w domu. Do Mrocznego Zagajnika nie mają wstępu nie tylko ze względu na myśliwych. Mogłyby wypłoszyć Ciszę. W Sanktuarium wiekowe dęby i buki porasta bluszcz. Wspina się po pniach, a nawet wyższych konarach. Na pięknym, puszystym mchu mieści się ołtarzyk, czyli stara drewniana skrzynka, pomalowana w czerwone kwiaty. W środku mieszka Tajemnica.

Jak zwykle mama zamyka oczy i przez moment stapia się w niej Rzeczywistość Śnienia i Rzeczywistość Opowieści. Jaś kładzie się na plecach i obserwuje znieruchomiałego dzięcioła, a ja ukradkiem skubię szczawik o białych kwiatkach. Jest to szczawik zajęczy, okropnie kwaśny, i mama ciągle mówi, że zjadany w większych ilościach szkodzi. Ale ja wiem, że nic mi nie będzie.

Nagle ptaki znów zaczynają śpiewać, mama otwiera oczy i opychamy się ciastem. Ostatni kawałek placka kruszymy i kładziemy na ołtarzu obok skrzynki w kwiaty. To ofiara dla mrówek, robotnic ziemi.

- Mamutek, opowiedz nam bajkę.

- A o czym?

- Ja chcę, żeby była o koniach - prosi Jaś.

- Dobrze, opowiem wam baśń o Eponie - zgadza się po chwili Jagoda.

 

BAŚŃ PIERWSZA EPONA, BOGINI KONI

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin