101 dalmatynczykow A5.doc

(1744 KB) Pobierz
101 dalmatyńczyków




Dodie Smith

101 dalmatyńczyków

 

 

Przełożył: Robert Ginalski

Tytuł oryginału: The Hundred and One Dalmatians

Wydanie oryginalne 1956

Warszawa 1990

 

 

Niniejsze wydanie 101 dalmatyńczyków nie jest jeszcze jedną z licznych historii opartych na scenariuszu filmowym, wręcz przeciwnie - powieść Dodie Smith to autentyczny, pełny tekst, na którym oparto scenariusz filmu; to książka równie urocza, jak film Disneya.


Szczęśliwi małżonkowie.

Nie tak dawno temu mieszkało w Londynie młode małżeństwo psów dalmatyńczyków. On nazywał się Pongo, a ona Mimi Pongo (po ślubie dodała imię męża do swojego, ale i tak przeważnie nazywano ją po prostu Mimi).

Szczęśliwym trafem stali się właścicielami młodego małżeństwa - państwa Poczciwińskich. Byli to ludzie łagodni, posłuszni, a nade wszystko inteligentni... czasami prawie tak inteligentni jak psy! Całkiem dobrze orientowali się, kiedy szczekanie oznacza „Proszę wyjść!”, a kiedy „Proszę wejść!”, „Co z moim obiadem?” lub „Może byśmy tak wyszli na spacer?”. A jeśli nawet czegoś nie zrozumieli, potrafili się tego domyślić - gdy spojrzało się na nich psim wzrokiem albo z zapałem podrapało łapą. Podobnie jak inni rozpieszczani ludzie uważali, że to oni są właścicielami psów, nie zdając sobie sprawy, że jest wręcz odwrotnie. Pongo i Mimi przyjmowali to ze wzruszeniem i rozbawieniem i nie wyprowadzali swoich pupilów z błędu.

Pan Poczciwiński pracował w dzielnicy banków i był szczególnie dobry z arytmetyki. Często nazywano go czarodziejem finansów - czego nie należy mylić z czarnoksiężnikiem, chociaż niekiedy podobieństwo jest zadziwiające.

W czasie, gdy rozpoczyna się ta historia, był nadzwyczaj bogaty, a to z równie nadzwyczajnego powodu. W uznaniu dla jego zasług (związanych ze spłatą długów państwowych) rząd zwolnił go dożywotnio z podatku dochodowego, a także oddał mu do dyspozycji domek na obrzeżach Parku Regenta - domek w sam raz dla żonatego mężczyzny z psami.

Przed ślubem pan Poczciwiński i Pongo mieszkali w kawalerce, pod opieką starej niani Lokajskiej. Ich przyszłe żony także zajmowały kawalerkę (bo mieszkania dla panien nie mają osobnej nazwy), a opiekowała się nimi stara niania Kucharska. Psy nawiązały znajomość w tej samej chwili, co ich pupile, i wspólnie dzielili radość z cudownych podwójnych zaręczyn, choć wszystkich niepokoił trochę dalszy los niań. Gdyby tak rodzina Poczciwińskich powiększyła się, zwłaszcza o bliźniaki - po jednym dla każdej niani - wówczas nie byłoby problemu, ale co staruszki miały ze sobą począć do tego czasu? Bo chociaż potrafiły przygotować śniadanie i podać je na tacy (zwano to „jajeczkiem przy kominku”), to jednak żadna z nich nie miała pojęcia o prowadzeniu eleganckiego domu w Parku Regenta, gdzie gospodarze zamierzali wydawać proszone obiady.

W tej sytuacji nianie postanowiły się spotkać. Po chwili głębokiej, wzajemnej podejrzliwości bardzo przypadły sobie do serca i uśmiały się serdecznie ze swoich nazwisk.

- Jaka szkoda, że nie jestem prawdziwą kucharką, a ty lokajem - stwierdziła niania Kucharska.

- O, tak - przyznała niania Lokajska. - To by było bardzo na czasie.

I nagle przyszedł im- do głowy Wspaniały Pomysł: wezmą się do nauki i niania Kucharska zostanie kucharką, a niania Lokajska - lokajem.

Postanowiły, że zaczną się szkolić już nazajutrz, aby zdążyć z przygotowaniami przed ślubem:

- Ale tak naprawdę to chyba będziesz pokojówką? - spytała niania Kucharska.

- Co to; to nie - odparła niania Lokajska. - Nie mam do tego odpowiedniej figury. Zostanę prawdziwym lokajem... a także służącą pana Poczciwińskiego, co nie będzie wymagało żadnej nauki, skoro opiekuję się nim od urodzenia.

Tak więc państwo Poczciwińscy i państwo Pongo wyjechali, by spędzić razem miesiąc miodowy, a gdy wrócili, w domku wychodzącym na Park Regenta powitały ich obie nianie, w pełni przyuczone do swych nowych zawodów.

- Widok niani Lokajskiej w spodniach przyprawił ich zgoła o wstrząs.

- Czy nie byłoby ci lepiej w czarnej sukience i fartuszku z falbankami? - podsunęła nieśmiało pani Poczciwińska, stremowana tym, że zwraca się do nie swojej niani.

- Bez spodni nie można być lokajem! - oświadczyła stanowczo niania Lokajska. - Ale jutro kupię sobie fartuszek z falbankami. To będzie oryginalny akcent.

Rzeczywiście, był oryginalny. I to jak!

Nianie zapowiedziały, że nie chcą być dłużej „nianiami” i że odtąd należy się do nich zwracać po nazwisku, stosownie do ich zawodów. Ale choć kucharza można nazywać kucharzem, to jednak w żadnym wypadku nie można lokaja tytułować lokajem, dlatego też koniec końców zwracano się do nich „nianiu, skarbie”, czyli tak jak dotychczas.

W atmosferze ogólnej wesołości minęło kilka tygodni od powrotu nowożeńców z podróży poślubnej, aż nagle wydarzyło się coś jeszcze weselszego. Pani Poczciwińska zabrała Pongo i Mimi do Lasku Św. Jana, po drugiej stronie parku, gdzie odwiedzili dobrego znajomego - Cudownego Weterynarza. Wrócili z radosną nowiną, że państwo Pongo wkrótce zostaną rodzicami. Dzieci miały przyjść na świat za miesiąc.

Nianie podały Mimi obfity obiad, żeby nie opadła z sił. Równie solidną porcję przygotowały dla Pongo, żeby nie czuł się zaniedbany, jak to się czasem zdarza przyszłym ojcom. Następnie psy ucięły sobie długą popołudniową drzemkę na najlepszej kanapie, a kiedy pan Poczciwiński wrócił z pracy, były już wyspane i chciały wyjść na spacer.

- Żeby to uczcić, pójdziemy wszyscy - zarządził pan Poczciwiński, usłyszawszy dobre wieści. Niania Kucharska powiedziała, że do kolacji jeszcze daleko, a niania Lokajska, że przydałoby jej się trochę ruchu, wobec czego wszyscy razem udali się do parku.

Przodem szli państwo Poczciwińscy. Prezentowali się bardzo ładnie - ona w zielonym wyjściowym kostiumie z wyprawy ślubnej, on zaś w starej tweedowej marynarce, zwanej „dalmatynką”, bo zawsze wkładał ją na spacery z psami.

(Pan Poczciwiński nie był właściwie przystojny, ale miał ciekawą twarz). Za nimi kroczyli państwo Pongo. Wyglądali imponująco; tylko dlatego nie zdobyli tytułów championów, że zdaniem pana Poczciwińskiego na wystawach psów i on, i oni zanudziliby się na śmierć. Oba dalmatyńczyki miały kształtne głowy, lekko wysklepione żebra, silne nogi i proste ogony. Ich cętki były czarne jak smoła; na tułowiu wielkości pięciozłotówki, na głowie, nogach i ogonie trochę mniejsze. Nosy i obwódki powiek także miały czarne. Mimi wodziła dokoła dumnym wzrokiem; Pongo, choć był urodzonym przywódcą, miał nerwowy tik w oku. Szli dostojnie ramię w ramię, biorąc Poczciwińskich na smycz tylko wtedy, gdy trzeba ich było przeprowadzić przez jezdnię. Pochód zamykały tęga niania Kucharska w białym kitlu i jeszcze tęższa niania Lokajska w dobrze skrojonym fraku, spodniach i zgrabnym fartuszku.

Był piękny wrześniowy wieczór, bezwietrzny i spokojny. Złote promienie zachodzącego słońca spowijały park i otaczające go stare kremowe domy.

Nawet dolatujące zewsząd rozmaite dźwięki nie powodowały hałasu. Krzyki rozbrykanych dzieci i szum ruchu ulicznego wydawały się nienaturalnie ciche, jak gdyby udzielił im się nastrój wieczoru. Ptaki śpiewały swą ostatnią tego dnia pieśń, a nieco dalej na skraju parku, w domu, gdzie mieszkał sławny kompozytor, ktoś grał na fortepianie.

- Nigdy nie zapomnę tego cudownego spaceru stwierdził pan Poczciwiński.

W tej samej chwili sielankę zburzył przeraźliwy klakson. Nadjeżdżał olbrzymi samochód. zatrzymał się przed wielkim domem i na frontowe schody wyszła wysoka kobieta. Nosiła obcisłą szmaragdową suknię z atłasu, kilka sznurów rubinów i proste, absolutnie białe norki, spływające aż po wysokie obcasy jej rubinowych butów. Miała ciemną cerę, czarne, połyskujące krwiście oczy i nieprawdopodobnie spiczasty nos. Jej prosto zaczesane włosy z surowym przedziałkiem pośrodku były zaiste niezwykłe z jednej strony czarne, a z drugiej białe.

- Ależ to Torturella de Mon! - zawołała pani Poczciwińska. - Chodziłyśmy do jednej klasy. Wyrzucono ją ze szkoły za picie atramentu.

- Czy aby nie nosi się zbyt krzykliwie? - mruknął pan Poczciwiński i chciał zawrócić. Ale wysoka kobieta dostrzegła jego żonę i ruszyła ku niej po schodkach. Nie mając wyboru, pani Poczciwińska musiała przedstawić jej męża.

- Wejdź, poznaj, teraz mojego - powiedziała wysoka kobieta.

- Przecież właśnie wychodziłaś - odparła pani Poczciwińska spoglądając na szofera, który czekał przy otwartych drzwiczkach samochodu. Limuzyna, pomalowana w biało-czarne pasy, już z daleka wpadała w oko.

- Nigdzie mi się nie śpieszy. Koniecznie musicie do mnie wstąpić.

Nianie powiedziały, że wezmą Pongo i Mimi i wrócą zająć się kolacją, ale wysoka kobieta uparła się, że psy także muszą ją odwiedzić.

- Są takie piękne. Chcę je pokazać mężowi.

- Jak się teraz nazywasz, Torturello? - spytała pani Poczciwińska, gdy przechodzili zielonym marmurowym korytarzem do salonu wyłożonego czerwonym marmurem.

- Wciąż się nazywam de Mon - odparła Torturella. - Jestem ostatnia z rodu, więc zmusiłam męża, żeby to on przyjął moje nazwisko.

Wtem proste, absolutnie białe norki zsunęły jej się z ramion na podłogę.

Pan Poczciwiński schylił się po nie.

- Cóż za piękne futro - zauważył. - Ale na tę pogodę jest chyba za ciepłe?

- Mnie nigdy nie jest za ciepło - oświadczyła Torturella. - Noszę futra przez okrągły rok. Sypiam w pościeli z gronostajów.

- Bardzo gustownie - mruknął pan Poczciwiński uprzejmym tonem. - A dobrze się pierze?

- Uwielbiam futra! - ciągnęła Torturella, jak gdyby go nie usłyszała. - To treść mojego życia! Właśnie dlatego wyszłam za kuśnierza.

Na te słowa do salonu wszedł pan de Mon - drobny człowieczek o wiecznie zmartwionej twarzy. Poza tym, że był kuśnierzem, niewiele można by o nim powiedzieć. Torturella przedstawiła go, po czym spytała:

- A gdzież się podziały te dwa rozkoszne psiska?

Pongo i Mimi siedzieli pod fortepianem głodni jak wilki, bo czerwone marmurowe ściany przywodziły im na myśl plastry surowego mięsa.

- Spodziewają się dzieci - oznajmiła wesoło pani Poczciwińska.

- Nie może być!

- To wspaniale! - ucieszyła się Torturella. - Pieski, chodźcie no tu!

Pongo i Mimi podeszli uprzejmie.

- Można by z nich zrobić zachwycające futro, nie sądzisz? - Torturella zwróciła się do męża. - Nosiłabym je wiosną, na czarny kostium. Że też nie przyszło nam do głowy szyć futer z psich skór!

Pongo warknął groźnie.

- Pongo, kochany, to był tylko żart. - Mówiąc to, pani Poczciwińska pogłaskała go i zwróciła się do koleżanki: - Czasami mam wrażenie, że one rozumieją każde nasze słowo.

Ale oczywiście wcale w to nie wierzyła. A tymczasem była to prawda.

A ściślej - była to prawda w wypadku Pongo. Mimi nie rozróżniała tylu ludzkich słów co on. Zrozumiała jednak żart Torturelli i uznała, że jest w bardzo kiepskim guście. Natomiast Pongo był po prostu wściekły. jak można powiedzieć coś takiego w obecności jego żony, i to akurat wtedy, gdy spodziewa się swoich pierwszych dzieci! Ucieszył się widząc, że Mimi nie posmutniała.

- Musicie wpaść do nas na obiad... w przyszłą sobotę - powiedziała Torturella.

Nie znajdując żadnej wymówki (bo była bardzo prawdomówna), pani Poczciwińska zgodziła się, dodając, że nie powinni już dłużej zatrzymywać gospodarzy.

Gdy szli korytarzem do wyjścia, przemknęła koło nich prześliczna biała perska kotka i pobiegła schodami na górę. Pani Poczciwińska zachwyciła się nią.

- Właściwie to jej nie lubię - stwierdziła Torturella. - Utopiłabym ją, gdyby nie była taka cenna.

Kotka odwróciła się na schodach i prychnęła gniewnie. Być może na Pongo i Mimi... ale niekoniecznie.

- Musicie posłuchać mojego nowego klaksonu - powiedziała Torturella, gdy wyszli przed dom. - Jest najgłośniejszy w całej Anglii.

Przecisnęła się obok szofera i zatrąbiła przeciągle. Pongo i Mimi omal nie ogłuchli.

- Śliczne, urocze psiska - zwróciła się do nich Torturella, wsiadając do limuzyny w biało-czarne pasy. - Tak byście pasowały do mojego samochodu... i moich biało-czarnych włosów.

Szofer otulił kolana de Monów pledem z soboli i pasiasta limuzyna odjechała.

- Ten wóz wygląda jak przejście dla pieszych na kółkach - zażartował pan Poczciwiński i spytał żonę: - Czy w szkole twoja przyjaciółka też miała biało-czarne włosy?

- Wcale się z nią nie przyjaźniłam - sprostowała. - Bałam się jej. Ale rzeczywiście, włosy miała takie same. Jeden warkocz biały, a drugi czarny.

„Całe szczęście, że się ożeniłem z tobą, a nie z Torturellą de Mon” - pomyślał pan Poczciwiński. Żal mu było jej męża. A Pongo i Mimi serdecznie żałowali białej kotki.

Złociste słońce zaszło i nastał niebieski zmierzch. Park był już prawie pusty; w oddali dozorca wołał: „Zamykamy! Zamykamy!” Spieczone trawniki roztaczały woń siana, a od strony jeziorka dolatywał zapach wody i chwastów. Wszystkie domy na obrzeżach parku, w których mieściły się biura rządu, były zamknięte na cztery spusty, a światła w ich oknach wygaszone.

Tylko u Poczciwińskich okna kusiły jasnym blaskiem. Wkrótce Pongo i Mimi zwietrzyli smakowitą kolację. Poczciwińscy też lubili ten zapach.

Zatrzymali się, by zajrzeć przez żelazną balustradę do kuchni. Mieściła się w suterenie, lecz wcale nie była ciemna. Miała drzwi i dwa wielkie okna wychodzące na wąskie, brukowane podwórko leżące poniżej poziomu ulicy, tak typowe dla starych domów w Londynie. Wąskie, schodki prowadziły stamtąd na chodnik.

Zaglądając przez barierkę pomyśleli, że ich jasno oświetlona kuchnia jest naprawdę ładna. Pomalowana na biało, miała podłogę wyłożoną czerwonym linoleum. Stał tam kredens z porcelanową zastawą w niebieskie groszki, nowoczesna kuchenka elektryczna do gotowania i - specjalnie dla niań - staroświecki piec węglowy. Niania Kucharska wyciągała coś właśnie z piekarnika i podlewała tłuszczem, a niania Lokajska ustawiała talerze w windzie, którą miały wyjechać na górę, do jadalni, niczym lalki w teatrze kukiełkowym. Koło pieca stały dwa wymoszczone poduszkami kosze dla psów.

Przed nimi zaś, w dwóch lśniących miseczkach, czekała już na Pongo i Mimi przepyszna kolacja.

- Mam nadzieję, że nie zmęczyliśmy Mimi - powiedział pan Poczciwiński, otwierając kluczem frontowe drzwi.

Mimi chciała odpowiedzieć, że nigdy w życiu nie czuła się lepiej. A że nie potrafiła mówić, spróbowała to wszystko okazać i wymachując ogonem, pognała do kuchni. Pongo poszedł w jej ślady, nie mogąc się doczekać kolacji i chwili, gdy zaśnie przy ciepłym piecu, u boku kochanej żony.

- Szkoda, że my nie możemy merdać ogonem - oświadczył pan Poczciwiński.


Narodziny szczeniąt.

Kolacja u Torturelli de Mon odbywała się w pokoju o ścianach wyłożonych czarnym marmurem, przy białym marmurowym stole. Potrawy były zgoła niezwykłe.

Zupa miała barwę ciemnoczerwoną. A jaki smak? Pieprzu!

Ryba była jasnozielona. A jak smakowała? Jak pieprz!

Mięso było jasnoniebieskie. A co przypominało w smaku? Pieprz!

Wszystko, ale to wszystko smakowało jak pieprz, nawet lody... o zgrozo, czarne!

Jedynymi gośćmi byli państwo Poczciwińscy. Po kolacji przeszli do salonu z czerwonego marmuru, gdzie rozpalono w olbrzymim kominku, i usiedli, oddychając łapczywie. Pan de Mon także ciężko dyszał. Torturella, w atłasowej sukni o barwie rubinów i ze szmaragdami na szyi, przysunęła się jak najbliżej paleniska.

- Podsyć ogień, niech bucha! - zwróciła się do męża.

Pan de Mon wzniecił takie płomienie, że goście pomyśleli, iż zajmie się cały komin.

- Ach, cóż za rozkosz! - zawołała Torturella, bijąc brawo z radości. - Ale nigdy nie pali się tak długo, jak bym chciała! - Zaledwie ogień nieco przygasł, zadrżała i otuliła się prostymi, absolutnie białymi norkami.

Goście zabawili tylko tyle, ile nakazywała uprzejmość, i pożegnawszy się spiesznie, ruszyli skrajem parku, próbując ochłonąć.

- Przedziwne nazwisko... „de Mon” - odezwał się nagle pan Poczciwiński. - Gdy je złączyć, wychodzi „demon”. Może Torturella jest diabłem w ludzkiej skórze? Pewnie dlatego tak lubi wszystko, co piecze!

Jego żona uśmiechnęła się, wiedząc, że tylko żartuje. Nagle zawołała:

- No tak! Skoro byliśmy u nich na kolacji, to teraz musimy się im zrewanżować., Powinniśmy także zaprosić kilka innych osób. Lepiej uwińmy się z tym, zanim Mimi urodzi szczenięta. Wielkie nieba, a to co?

Coś miękkiego ocierało jej się o kostki.

- To kotka Torturelli - rzekł pan Poczciwiński. - Wracaj, kiciu. zgubisz się.

Ale kotka odprowadziła ich pod sam dom.

- Może jest głodna? - zaniepokoiła się pani Poczciwińska.

- Pewnie tak, chyba że lubi pieprz - odparł jej mąż. Nadal łapczywie wdychał nocne powietrze, by ugasić ogień w gardle.

- Pogłaszcz ją, a ja jej naszykuję coś do zjedzenia - rzuciła pani Poczciwińska.

Zeszła na podwórko i na palcach wśliznęła się do kuchni, żeby nie zbudzić Pongo i Mimi, którzy spali w swych koszach. Wkrótce wróciła niosąc mleko i pół puszki sardynek. Biała kotka spałaszowała jedno i drugie, po czym ruszyła po schodkach na dół.

- Czyżby chciała u nas zostać?

Na to wyglądało. Ale właśnie w tym momencie Pongo obudził się i zaszczekał głośno. Biała kotka zawróciła i zniknęła w ciemnościach.

- I całe szczęście - stwierdził pan Poczciwiński. - Torturella oddałaby nas w ręce policji, gdybyśmy zabrali jej cenną kotkę.

Zeszli do kuchni, gdzie stawili czoła Pongo, który uściskał ich z całej siły. Mimi, choć jeszcze zaspana, także natarła na nich dzielnie. Ludzie i psy kotłowali się na dywaniku przed piecem, aż pani Poczciwińska uświadomiła sobie poniewczasie, że cały smoking jej męża będzie oblepiony białymi włosami.

Mniej więcej trzy tygodnie później Mimi zaczęła się zachowywać bardzo dziwnie. Myszkowała po całym domu szczególną uwagę poświęcając szafom i kufrom. Najbardziej zaś interesowała się wielką szafą obok sypialni państwa Poczciwińskich. Nianie trzymały tam rozmaite wiadra i szczotki, więc nie było gdzie palca wetknąć. Jeśli już Mimi udawało się tam wcisnąć, za każdym razem potrącała coś z łoskotem i wyskakiwała zmaltretowana.

- Coś takiego, ona chce tam urodzić swoje małe! - zdumiała się niania Kucharska.

- Mimi, skarbie, tylko nie w tej ciemnej, dusznej szafie! - zawołała niania Lokajska. - Potrzeba ci światła i świeżego powietrza.

Pani Poczciwińska zasięgnęła rady Cudownego Weterynarza i usłyszała, że Mimi potrzebuje teraz małego, zamkniętego pomieszczenia, gdzie by się czuła bezpieczna, więc skoro upodobała sobie schowek na miotły, to trzeba ją tam wpuścić. Najlepiej od razu, żeby się mogła oswoić z nowym otoczeniem, chociaż szczenięta miały przyjść na świat dopiero za kilka dni.

Tak więc kubły i szczotki wywędrowały z szafy, a ich miejsce zajęła uszczęśliwiona Mimi. Pongo był nieco urażony, że nie pozwolono mu się przeprowadzić razem z nią, ale wytłumaczyła mu, że psie matki wolą rodzić na osobności, więc tylko czule wylizał jej ucho i odparł, że rozumie.

- Mam nadzieję, że dzisiejsza kolacja jej nie zdenerwuje - rzekł pan Poczciwiński, gdy po powrocie zastał Mimi zadomowioną w szafie. - Chciałbym już mieć to za sobą.

Przyjęcie miało się odbyć wieczorem. Ze względu na obecność innych gości przygotowano normalne potrawy, ale pani Poczciwińska uprzejmie postawiła przed de Monami wysokie młynki do pieprzu. Torturella zmieliła go tyle, że większość gości przy stole kichała, za to jej mąż wcale nie używał przypraw. A jadł dużo więcej niż u siebie.

Torturella posypywała właśnie pieprzem sałatkę owocową, gdy weszła niania Lokajska i szepnęła coś pani domu na ucho. Zaskoczona gospodyni przeprosiła gości na chwilę i wybiegła z jadalni. Kilka minut później niania Lokajska weszła znowu i szepnęła coś do pana Poczciwińskiego. Także i on przeprosił zebranych, wyraźnie zaskoczony, i wybiegł. Ci z obecnych, którzy akurat nie kichali, rozmawiali kulturalnie. Wtem niania Lokajska weszła po raz trzeci.

- Panie i panowie! - odezwała się dramatycznie. - Szczenięta przychodzą na świat wcześniej, niż się spodziewano. W związku z tym państwo Poczciwińscy przypominają, że Mimi dotychczas nie była matką. Potrzebuje absolutnego spokoju.

Natychmiast zapadła cisza, którą przerwało tylko czyjeś zduszone kichnięcie. Goście wstali, szeptem wznieśli toast na cześć młodej matki i na palcach wymknęli się z domu.

Wszyscy z wyjątkiem Torturelli de Mon. Gdy znalazła się w korytarzu, podeszła wprost do niani Lokajskiej, która odprowadzała gości, i zapytała stanowczo:

- Gdzie są szczeniaki?

Niania Lokajska ani myślała odpowiadać, lecz Torturella usłyszała głosy gospodarzy i pobiegła na górę. Tym razem miała na sobie czarną atłasową suknię i kilka sznurów pereł, a do tego te same proste, absolutnie białe norki. Siedziała w nich przez całą kolację, mimo iż w jadalni było bardzo ciepło (a pieprz też piekł niezgorzej).

- Muszę, koniecznie muszę zobaczyć milusie szczenięta! - zawołała.

Drzwi szafy były uchylone. Gospodarze siedzieli w środku i uspokajali Mimi, która zdążyła urodzić troje szczeniąt, zanim niania Lokajska - przynosząc jej pożywną kolację z kurczęcia - odkryła, co się dzieje.

Torturella gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi na oścież i wlepiła wzrok w trzy maleństwa.

- Ależ to jakieś kundle... całe białe, bez jednej jedynej plamki! Musicie je natychmiast potopić!

- Dalmatyńczyki zawsze rodzą się białe - wyjaśnił pan Poczciwiński, przeszywając ją wściekłym spojrzeniem. - Cętki wychodzą później.

- Zresztą nawet gdyby nie były rasowe, i tak byśmy ich nie utopili! - dorzuciła jego żona z oburzeniem.

- Ależ to bardzo łatwe - stwierdziła Torturella. - Topiłam dziesiątki, setki małych mojej kotki. Ona zawsze wybi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin