Szkarlatny portret A5.doc

(1741 KB) Pobierz
Szkarłatny portret




Jody Shields

Szkarłatny portret

 

 

Przekład: Maciejka Mazan

Tytuł oryginalny: The Crimson Portrait

Rok pierwszego wydania: 2005

Rok pierwszego wydania polskiego: 2008

 

 

O miłości i stracie. Nastrojowa powieść w klimacie „Angielskiego pacjenta”.

Jest rok 1915. Wojna zaczęła się niedawno, ale Catherine już została wdową i nie może się otrząsnąć po stracie ukochanego Charlesa. Gdy jej stary dom zostaje przekształcony w szpital wojskowy, poznaje Juliana - młodego żołnierza z okaleczoną, zabandażowaną twarzą. Nić sympatii przekształca się w głębsze uczucie, ale Catherine chce, by mężczyzna zastąpił jej Charlesa całkowicie, także i z wyglądu... To nie jedyny wątek tej poruszającej, przesyconej szlachetną, antywojenną wymową powieści o miłości i życiu, które nie stoi w miejscu.


 

 

 

 

 

Dla Jane Wildgoose

 

 

 

 

 

 

 

Oko jest zdrajcą serca

Thomas Wyatt (1503-1542)


ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Naprzeciwko niej siedział mężczyzna w mundurze. Było upalne popołudnie i wpadające do salonu słońce zmieniło metalową klamrę jego pasa w oślepiająco jasny kwadrat, a złote guziki kurtki w monety. Miękką szyję otaczał sztywny kołnierzyk. Mężczyzna miał rozlane rysy osoby nieprzywykłej do wydawania rozkazów. Odgadywała, że przed powołaniem do wojska zajmował mało ważne stanowisko.

- Udostępnienie domu tym ludziom będzie wymagać wielkich zmian.

- Tak, to będzie dziwne - zdobyła się na uśmiech.

- Czy myślała pani o zmianie miejsca zamieszkania na czas wojny? Wyjeździe do rodziny?

- Nie mam krewnych. Mój zmarły mąż poczynił przed pójściem do wojska przygotowania, by urządzić tu szpital. Poparłam tę decyzję. Nigdy nie przyszło mi do głowy, by stąd wyjechać. Pozostanie jest moim obowiązkiem.

- Przekona się pani, że pacjenci są spokojni.

- Nie wątpię. - Jej sukienka była cienka, zwiewna; tylko ciemny kolor powodował złudzenie ciężaru. Pochyliła się. - Proszę mi powiedzieć, czy to pan wydał rozkaz, by wynieść lustra z domu?

- Nie. To polecenie głównego chirurga, doktora McCleary'ego. Lepiej usunąć co cenniejsze rzeczy, zanim przybędą pacjenci.

- Tak. Już dość było zniszczeń.

Major rozłożył dłonie w przepraszającym geście.

- Zostawimy na miejscu, co się da. Kinkiety. Niektóre zasłony. Nawiasem mówiąc, pani żyrandole są olśniewające.

Jednocześnie podnieśli wzrok. Niezapalony żyrandol był ogromny; jego kryształki powlekała cienka powłoka kurzu, jakby przez pokój przetoczyła się fala brudnej wody. Za życia jej męża żyrandolami zajmowało się dwóch służących; raz w miesiącu powoli opuszczali na linach migotliwe kryształowe korony i odkurzali je miotełkami z piór.

Major poruszył ustami, ale młoda kobieta nie usłyszała, jakby jego głos dochodził z oddali. Przyszedł, by rzucić na dom zaklęcie. Zaklęcie gwałtowne, żołnierską misję szerzenia zniszczeń. Wyobraziła sobie przemieszczające się przez te pokoje cienie mężczyzn, rzutkie, czarne, gigantyczne. Za nimi przyjdą inne i razem wypędzą ciszę z biblioteki, okradną jadalnię z urody, zmącą chłód studni i jezior. Był rok 1915, pierwsza wojenna wiosna, jej dom przekształcał się w szpital wojskowy.

Wyczuła, że major zadał pytanie i oczekuje na odpowiedź. Tak. Skinęła głową. Tak. Tak.

Delikatnie odkaszlnął, by przerwać milczenie.

- Pogoda. Niezwykła jak na tę porę roku.

- Właśnie, w pokojach może zapanować duchota, kiedy wypełnią się żołnierzami. Nie zostały zaprojektowane z myślą o takiej sytuacji. - Wstała, zmuszając go do pójścia w jej ślady. - Przyślę kogoś, by pana odprowadził do drzwi.

- Trafię. Dziękuję pani.

Z okna biblioteki przyglądała się przysadzistej postaci w brązowym mundurze, idącej podjazdem bez przyglądania się krajobrazowi czy domowi.

Zrozumiała, że nie musiał tego robić, ponieważ wszystko to już znajdowało się w jego posiadaniu. Dwór został podbity. Czy miał przy sobie broń? Czy dostrzegła zakrzywioną kolbę pistoletu? Szpadę?

Otworzyła drzwi gotowalni. Na ścianie wisiało niewielkie lustro; kiedy je poprawiała na ścianie, odbita w nim ręka wyglądała jak odcięta. Napisała na zakurzonej tafli swój inicjał, C jak Catherine. Bez nazwiska. Była wdową.

Usunęła się w bok i jej odbicie gładko wyśliznęło się z lustra, jakby przeszła przez wodę. Pozbawione zapachu i substancji zjawisko.

Lustra są jeziorami w krajobrazie tego domu, pomyślała. Były jakoś ze sobą połączone, jak zawsze bywa ze szkłem i wodą. Ogromne zwierciadło w sali balowej, trójskrzydłe lustro w samym sercu domu, było niczym wielki staw, inne lustra magicznym sposobem wlewały się do niego - dopływy srebra.

Kiedy zdejmą ostatnie, będzie to oznaczać punkt zwrotny w historii domu - zaciemnienie miejsc, które dotąd obmywało światło.

W oficjalnych dokumentach wojskowych znajdowała się lista pokojów, jakie zostaną zarekwirowane na potrzeby rannych i szpitalnego personelu. Wszystkie znajdujące się w nich przedmioty o lustrzanych właściwościach miały zostać zmagazynowane. Wojsko zabierze lustra; może także zegary, stojące i ścienne, innych świadków i strażników czasu. Zegary słoneczne. Kalendarze. Wszyscy zwracają uwagę na czas. Jak wolno przemija. Ile jeszcze go upłynie, zanim skończy się wojna. Nazwiska poległych przewijały się przez łamy Timesa jak niekończąca się szara wstążka, zapełniały strona za stroną drobnym drukiem. Jak można z tym walczyć wiarą?

Catherine, a za nią stary główny ogrodnik i dwóch milczących pomocników, ruszyła szybkim krokiem przez długą galerię do różowego salonu, zatrzymując się przed lustrem w ramie z chińskiej laki. Ich sylwetki, odbite przez nachyloną powierzchnię pod niepochlebnym kątem, wyglądały pokracznie: wydłużone twarze, jej surowa żałobna suknia i ich grube robocze ubrania, niezgrabnie opinające zniekształcone ciała.

- Najpierw zdejmijcie to lustro. - Catherine z wysiłkiem tłumiła gorzkie uczucie straty w obawie, że lustro zanadto podkreśli wyraz jej twarzy.

- Jak pani rozkaże.

Lustra w sąsiednim pokoju były jeszcze bardziej sędziwe, w spękanych złoconych ramach, z tyłu pokryte czarnymi, podobnymi do liszajów naroślami - śladem jadowitego oddechu czasu. Na rogach ram wisiały malutkie złote dzwoneczki, które się nie odezwały, jakby w delikatnym proteście przeciwko zdjęciu ze ściany.

- Wynieście z pokoju wszystko, co błyszczy lub odbija obrazy. Zegar, srebrną salaterkę i wazony z kominka. - A po chwili dodała: - Nie. Salaterkę zostawcie. Niech sczernieje. Ale to także zabierzcie. - Wskazała lustro osadzone w drzwiach kredensu i wyszła.

Trzej służący ogołocili kominek, opróżnili komodę, sekretarzyk i biurko.

W szufladzie biurka, wyścielonej wytartą zieloną skórą, znaleziono nóż do listów, ramkę i srebrny kompas. Starszy chłopiec owinął je we flanelową szmatkę i włożył do pudła. Wziął przycisk do papieru, gładką kopułę z kolorowego szkła, apetyczną jak cukierek. Ogrodnik nie był przyzwyczajony do pracy w domu i zbyt donośnym, głosem rozkazał chłopcu odłożyć przedmiot i iść po drabinę.

Ten pobiegł po nagiej drewnianej posadzce; od jego kroków zatrząsł się żyrandol, którego rozedrgane kryształki rzuciły na ściany i sufit ukośne wzory, zmieniając pokój w ogromny kalejdoskop.

Chłopiec powrócił z drabiną i oparł ją chwiejnie o ścianę. Mniejsze lustra powoli zdejmowano ze ścian, odnoszono je następnie po kolei na strych, gdzie kładziono rzędami na podłodze.

Ogrodnik czekał, zerkając nerwowo na ogromne centralne lustro w różowym salonie. Gdy służący wrócili, kazał im przyglądać się zwierciadłu przez całe trzy minuty, by się zapoznali z jego ciężarem i kruchością.

Lustro miało ponad dwa metry długości; zakołysało się i zamigotało w ich dłoniach, jakby zdjęcie ze ściany go odczarowało i tafla lada chwila mogła nagle utracić swoją fizyczną solidność i wypłynąć z ram. Służący szeptali do siebie, jakby rzucali zaklęcia przeciwko upuszczeniu ciężaru.

Lustro, owinięte kocami, w pozycji horyzontalnej zaniesiono na strych.

Służący - ostrożnie, jakby nieśli trumnę -manewrowali nim w ogromnym domu, idąc po głównych, a potem węższych schodach. W kontakcie z pocącymi się dłońmi spowijający lustro koc zaczął wydawać mocny zapach szorstkiej wełny.

Dotarli na strych i nie odstawiając nieporęcznego ciężaru, jeden z nich kopnął w drzwi. Otworzyły się z rozmachem, a oni zatrzymali się, oszołomieni blaskiem luster, zaścielających całą podłogę. Weszli do środka; rozpalony snop słonecznego światła wlewał się przez okno, tak bardzo potęgując lśnienie, że podłoga wyglądała jak zalana srebrną wodą. Przyglądali się jej ze zdumieniem, jak badacze, którzy napotkali dziwne, niespodziewane morze.

W początkach osiemnastego wieku właściciel posiadłości przemierzył swoje ziemie i rozkazał zbudować w najbardziej malowniczych miejscach wiele małych, ozdobnych pawilonów, altan i grot. Niektóre z tych budowli, najwyraźniej zaprojektowanych jako tymczasowe, były nietrwałe niczym teatralne dekoracje; zbudowano je z porowatego kamienia, gipsu, wapienia i starych cegieł, przeniesionych z ruin na terenach posiadłości. Ściany i sufity były zdobne w lśniące stalaktyty, kryształowe twory, bryły stopionego szkła lub proste wzory ze skamielin, muszelek, kamyczków. W jednej, jeszcze niezniszczonej podłodze, widniały mozolnie winkrustowane kości nogi wołu.

Budowli tych nikt od dawna nie chronił przed zębem czasu, wpływem pogody, celnymi kamieniami wandali. Odkąd ogrodnicy zaciągnęli się do wojska, od dwóch sezonów nikt się nimi nie zajmował. Kamienne ściany i szkło pękały, strumienie zmącił szlam. Chińska świątynia chyliła się ku upadkowi; ekstrawaganckie złocenia rzeźbionej ryby na szczycie dachu zniszczyły się, pozostawiając tylko gdzieniegdzie zmatowiałe łuski. Malowanym postaciom na ścianach wnętrz, niegdyś noszącym pyszne orientalne szaty, ostały się ledwie strzępki koloru. Świątynia poświęcona nieznanej nimfie utraciła podmurówkę z imitacji kamienia, pseudogotycka wieża zaś miała pęknięty gzyms.

Jedną z niniejszych budowli oplatały sieci winorośli, ściany innej do połowy zatopiło jezioro. Cale budynki i posągi były przetykane włóknami trawy i chwastów, zapomniane. Ostatnio Catherine z zaskoczeniem usłyszała nagły bulgot wody, dobiegający jakby spod jej stóp; stała na ukrytym kanale w pobliżu winnicy.

Kuchenny wskazał Catherine lodownię, kopułę z piaskowca na ceglanym loszku w kształcie leja, głębokim na niemal siedem metrów. Jego ojciec urodził się na terenie posiadłości i przekazał mu opowieści o czasach, kiedy w loszku tym przechowywano lód, obłożony solą i słomą, by nie stopniał w czasie letnich miesięcy. Teraz lodownia stała pusta, pełna jedynie ech, a chwiejne stopnie, prowadzące w jej głąb, były tak strome, że ci nieliczni, którzy zaryzykowali zejście, nieodmiennie dostawali zawrotów głowy.

Parę miesięcy po śmierci męża Catherine spotkała się z przyjaciółką w hotelu Carlton i oznajmiła, że zamierza wyburzyć wszystkie ozdobne budowle na terenie posiadłości.

- Nie mają żadnego zastosowania. Nie ulega wątpliwości, że od wybuchu wojny po prostu nie znoszę ruin. Chcę zatrzymać tylko to, co jest tego warte.

- Ach, daj spokój. Przecież nie potrzebujesz ziemi - powiedziała przyjaciółka, znudzona rozmową.

Ale Catherine była uparta.

- Chcę je zburzyć, a budulec wykorzystać do czegoś innego. - Pragnęła wszystko to zmieść z powierzchni ziemi. Czekała na płaski zimowy krajobraz, na zakrywający wszystko śnieg, by nie musieć decydować. Podejmowanie decyzji ją nużyło.

Nabrała zwyczaju nasłuchiwania, przekonana, że słyszy odgłosy burzenia, kruszenia cegieł i kamieni niszczonych ozdobnych budyneczków, spod których po raz pierwszy od stu czterdziestu dziewięciu lat ukazywała się naga ziemia.

Słysząc trzask - suchy, jakby pękła porcelana - Catherine podniosła głowę znad pisanego listu. Z zaciekawieniem odłożyła wieczne pióro i wyszła z domu. Minęła jezioro, wyobrażając sobie lustra, zdejmowane ze ścian domu za jej plecami, ich jasne, kanciaste odbicia, przepływające przez pokoje, bez śladu przesuwające się po draperiach i powierzchniach obrazów, niezmieniające niczego swoim zimnym, obojętnym blaskiem.

Wejście do groty, okrągły otwór wśród kamieni, było zarośnięte tatarakiem. Gdy znalazła się wewnątrz, jej oczy z wolna przyzwyczaiły się do mdłego światła, wpadającego przez świetlik w sklepieniu, i stopniowo mrok się rozproszył, ukazując misterne wzory na ścianach - tysiące tysięcy muszelek, subtelnie lśniących jak obrany ze skórki owoc, kruchych jak porcelana.

Catherine zrobiła krok naprzód; pod jej podeszwą odklejone muszelki zmieniły się w pył.

- Zamierzam dołączyć do mojego regimentu za dwa tygodnie - powiedział mąż Catherine w różowym salonie. Pamiętała, że w chwili, gdy się odezwał, do pokoju weszła pokojówka ze srebrną tacą, która odbiła się w jej oczach jasnym zygzakiem. Teraz wiedziała, że to była zapowiedź tej kuli lub błysku eksplozji na polu bitwy, która odebrała życie Charlesowi i przekreśliła ich przyszłość.

Charles zginął, a ona została sama w tym wielkim domu, otoczona konstelacjami przedmiotów gromadzonych przez jego rodzinę z pokolenia na pokolenie. Ona także urodziła się w domu wypełnionym cennymi rzeczami i miała świadomość, że są niezmiennie obecne, jak laska, która zawsze znajduje się w zasięgu ręki. Kiedy wyszła za Charlesa, zamieniła jedną kolekcję przedmiotów na inną. Drewno. Kamień. Żelazo. Glina. Złoto.

Przedmioty Charlesa znajdowały się, nietknięte, w jego ubieralni, sąsiadującej z główną sypialnią; jedynie dwa otwarte kufry zdradzały jego nieobecność. Niemal rok temu te kufry spakowano według listy, którą przysłał z frontu: nadmuchiwana poduszka, kompas z fosforyzującymi wskazówkami, batony czekoladowe, drelichowe spodnie od Sandona, tabaka, puszki z pasztetem, szaliki, rękawiczki, wełniany koc i Oksfordzka księga poezji angielskiej. W kąciki kufra upchnięto chusteczki skropione perfumami Catherine.

Catherine wyobrażała sobie, jak jej mąż otwiera w namiocie kufer i znajomy zapach cytryny, irysów i bergamotki unosi się niczym dżin, a dzieląca ich przestrzeń przestaje istnieć. Wiadomość o śmierci Charlesa na polu bitwy dotarła przed wysłaniem kufrów.

W najwcześniejszym etapie żałoby Catherine była owładnięta żądzą niszczenia. Krążyła wściekle po pokojach, szukając zaśniedziałego metalu, przegniłego drewna, spękanego gipsu. Głębokie barwy tapicerki, zasłon i dywanów płowiały jakby w przyspieszonym tempie. Śmierć Charlesa ukazała prawdę o nietrwałości tego domu.

Było w nim wiele pięknych przedmiotów, ale ona chciała zachować te, których dotykał Charles. Oprawną w szagryn szkatułkę na przybory do pisania.

Pióro, przycisk do papieru, srebrne bibeloty z biurka. Znaleziony w kufrze kawał wygładzonego przez morze szkła. Parasol z mahoniową rączką, którą ściskały jego palce. Szczęk filiżanki o spodeczek, kiedy ją odstawiał.

Przestrzeń, którą pokonywał jego wzrok ku zegarowi. Ta pełna napięcia chwila, kiedy czekała na pieszczotę jego dłoni.

Ubrania Charlesa w garderobie zachowały kształt jego ciała - po dwunastu przymiarkach u wymagającego krawca z Poole & Co na Savile Row, by klapy odstawały na obojczykach, poduszki podkreślały piękny kształt ramion, kieszenie znajdowały się dokładnie tam, gdzie powinny.

Znalazła skrzynkę z drewna kamforowego, pełną jego rękawiczek, i naciągnęła jedną na dłoń pewna, że miękka skóra w środku zachowała odcisk jego palców, linii na dłoni, gruby poziomy pas obrączki.

Znała jego skórę w najdrobniejszych szczegółach. Raz, po kłótni, Charles delikatnie położył dłoń na jej obnażonym karku a jego dotknięcie było znajome jak dotyk kamienia. Pewnego razu tuż po ślubie otworzyła oczy i zobaczyła, że Charles przygląda się jej twarzy. Wstała, przyłożyła dłoń do zamarzniętej szyby - na zewnątrz kłębiły się tumany śniegu a potem położyła zimną dłoń na jego policzku. Ten gest go rozbawił, ale w ten sposób odcisnęła swoje piętno.

Należał do niej.

Teraz usiłowała przywołać tamtą chwilę, wydłużyć ją, połączyć ze słowami, z rozmową. Co do siebie mówili? Jaką miał minę, kiedy ich oczy się spotkały? Tego jej wspomnienia nie obejmowały. Rozpraszały się, ulotne jak smak lub zapach, nic zostawiające śladów jak fala. A ona chciała, żeby znowu ją zaskoczył.

Tęskniła za obrazem swojego męża. Codziennie wybierała inny pokój w domu i zmuszała pamięć, by umieściła w nim Charlesa, odebrała go - po odrobinie - przeszłości. Ale te mgnienia dawały się przywoływać tylko pośrednio. Kiedy przyglądała się krzesłu w bibliotece, on pojawiał się przy kominku.

Jeśli jej oczy śledziły wzór na dywanie, wyobrażała sobie, że Charles stoi przy oknie. Nie mógł jej uciec, ale nie potrafiła zmusić go do ruchu, przejścia przez pokój, wyjścia z niego. Zawsze był statyczny. Dlaczego?

Wierzyła, że wspomnienia są niezmienne, tak jak ogień zawsze jest gorący.

Czy nie miała prawa do tego jednego życzenia - żeby zobaczyć jego cień, płaski, bez znaczenia. Sylwetka mężczyzny stojącego pod słońce, pozbawiona oddechu, koloru, wymiaru. Jak śmierć, wypełniająca ciało. Przeszukiwała wspomnienia twarzy Charlesa, ale znajdowała tylko szczegóły - profil, wargi, zmarszczki przy ustach, znajoma długa blizna na dłoni -jakby oglądała portret pod różnymi kątami. Może te fragmentaryczne obrazy mają jakiś związek z jego straszliwie rozdartym ciałem?

Roztrwoniła czas, który jej dano, by mu się przyglądać. Teraz chętnie zamieniłaby godziny, które spędziła przed lustrem, własną kronikę próżności, na jedno, jedyne spojrzenie na niego. Jej myśli krążyły żałośnie w kółko.

Gdybym tylko... szkoda, że nie... gdybyś nie... chociaż jesteś... Gdyby tylko była bardziej spostrzegawcza.

Dwa miesiące po doniesieniu o śmierci Charlesa otrzymała jego fotografię. Stał z paroma innymi żołnierzami przed barykadą z worków piasku.

Zdjęcie było źle wywołane, a może światło na polu bitwy tak zmieniło mężczyzn, bo ich oczy stały się bladymi kręgami, a twarze były ściągnięte i upiorne, nieuchwytne dla czułości kliszy. A może fotograf uchwycił rozpoczęty już proces rozpływania się, umierania.

Metamorfozy. Fakt, że Charles nie wrócił z wojny, miał w sobie coś magicznego. Śmierć wyraziła się w postaci koperty, listu, słów. Nie zwłok.

Catherine utraciła łaskę snu. Czuwanie - przekleństwo wdowy. W ciemnościach zatraciła kontury, nosiła w sobie plamę, opar, który zaczął ją roztapiać od środka. Tylko Charles był kotwicą, niepozwalającą jej ulecieć.

Ojciec zabronił Catherine korzystać z biblioteki, choć nikt nie czytał znajdujących się w niej książek, chaotycznie rozmieszczonych, odziedziczonych po jego ojcu. Kiedy miała zaledwie szesnaście lat i wyrosła już z lekcji z guwernantką, ojciec uparł się, żeby ta starsza pani pozostała w ich domu. W ten sposób chciał zniechęcić Catherine do pójścia na uczelnię, Newnham lub Somerville, na których niektóre rodziny z towarzystwa pozwalały studiować swoim córkom. Zatem guwernantka została - wrogie, przykre przypomnienie zbyt skromnego wykształcenia. Catherine została wprowadzona do towarzystwa. Była za młoda, by żałować straty.

W sezonie, w którym została przedstawiona na dworze, nosiła suknie od Lucille i Redferna, diadem i wysadzane brylancikami klamry u bucików.

Cieszyła się zalotami kilku kawalerów, domysłami, szeptanymi zwierzeniami, starannie kaligrafowanymi, a nieortograficznymi zapiskami w dzienniku oprawnym w fiołkowy jedwab - później spalonym.

Na pożegnanie lata Chetwode'owie wydali ostatniego dnia sierpnia bal w Market Drayton. Maudie Chetwode była najbliższą przyjaciółką Catherine.

Tańce skończyły się o wschodzie słońca, kiedy Catherine i Maudie psotnie rzuciły z balkonu w gości girlandami zwiędłych kwiatów i uciekły z domu ze śmiechem. Pobiegły na pusty kort tenisowy. Bez jednego słowa wzięły rakiety i rozegrały brawurowy mecz w furkocie przejrzystych jak mgiełka sukien balowych.

Wiele lat później Charles wyznał, że obserwował z ukrycia grę obu pań i w tej samej chwili postanowił, że poślubi Catherine. Nagle pojawił się na korcie tajemniczy człowiek w surducie, niosący w dłoni zgubioną śnieżnobiałą piłkę, jakby kusił Catherine zakazanym owocem.

Uwodził Catherine, wysyłając jej codziennie pół tuzina telegramów i naręcza białych lilii. Stali się popularnym małżeństwem; rzadko pojawiali się osobno, wszędzie ich zapraszano. Były bale z okazji polowań, herbatki, karty, przyjęcia z zagadkami, weekendowe zabawy w Lansdowne, Bridgewater i Londonderry House. Catherine całkowicie oddała Charlesowi decydowanie w sprawie ich życia towarzyskiego. Pod koniec drugiego roku ich małżeństwa żadne z nich nie miało już żyjących krewnych.

Co powiedział Charles przed wielu laty tego pierwszego dnia września na korcie? Jak brzmiało pierwsze zdanie, jakie do niej napisał? Ile wysłał telegramów?

W pierwszym miesiącu wojny mąż Maudie został śmiertelnie ranny, a Catherine nie potrafiła pocieszyć przyjaciółki. Oddaliła się od niej; Charles wypełnił miejsce, które kiedyś zajmowała Maudie. Teraz Catherine gorzko żałowała tej straty.

Dziadek Catherine umarł, kiedy była dzieckiem, i choć zabrano ją na pogrzeb, nic z niego nie pamiętała. Przypominała sobie tylko, że parę miesięcy później przyglądała się babci w żałobie, ścinającej róże w przydomowym ogrodzie.

- Głos twojego dziadka mnie opuścił - powiedziała babcia. - Rozkazuję mu wrócić, ale go nie pamiętam. Nikt już nigdy nie wypowie mojego imienia tak jak on.

Zobaczyła przerażenie na buzi Catherine i szybko dodała, że to nic ważnego. Potem odwróciła wzrok, krucha staruszka. Zapomniała o trzymanym sekatorze, a srebrne strzały łez śmignęły w trawę u jej stóp.

Dwaj stajenni wynieśli z biblioteki krzesła, stoły i biurko, uwolnili dywan od przyszpilających go do podłogi szpiczastych nóg. Posługujący chłopcy opróżnili półki, owijając książki byle jak w prześcieradła, gazety, worki i płótna znalezione w składziku. Choć pracowali bardzo powoli, Catherine nie poganiała ich, lecz przyglądała się im od drzwi. Nie spieszyła się z wypełnianiem rozkazów majora.

Stała przy oknie, kiedy chłopcy załadowali książki do taczek i zawieźli je do stajni; przy każdym wykrocie sterta groziła rozsypaniem. Po południu chłopcy stracili czujność i książki spadły z taczek; okładki się rozpostarły, kartki rozleciały. Młodszy stajenny zerknął, sprawdzając, czy Catherine to widzi.

Zasunęła zasłony; nie mogła się zmusić do wygłoszenia reprymendy.

Później z zamkniętymi oczami stanęła w bibliotece, wyobrażając sobie, że nic się nie zmieniło, bo woń książek - starego papieru i skóry - nadal się tu unosiła, tak jak zapach miodu jest nierozdzielny z plastrem. Zatrzepotała powiekami. Światło wpadające przez wysokie okna kładło się ukośnie na rzędach pustych półek, zmieniając pokój w ogromny ul. Ogarnęło ją przelotne poczucie spokoju.

W tygodniach, które upłynęły, odkąd Catherine oznajmiła, że niedługo przybędą lekarze i służba szpitalna, służący podjęli cichy bunt. Catherine zauważyła, że zaniedbują swoje obowiązki. Nikt nie nakręcał zegarów. Nie czyszczono sreber, nie zapalano lamp. Niezmienne obyczaje, fundament domu, zostały zdruzgotane. Pewnego ranka Catherine spotkała na korytarzu najmłodszą pokojówkę i zauważyła, że ma przekrzywiony czepeczek.

Dziewczyna śmiało wytrzymała jej surowe spojrzenie. Minęły się bez słowa.

Catherine dopiero po paru krokach przyznała przed samą sobą, że dziewczyna zachowała się bezczelnie.

Służba stała się mniej liczna, gdyż stangret, kamerdyner,lokaje, stajenni, pracownicy do cięższych robót, posłańcy, pomocnicy zarządcy i młodsi służący zaciągnęli się do miejscowego batalionu. Wszyscy sprawni mężczyźni.

Choć Catherine ledwie pamiętała ich imiona, w pokoju muzycznym uroczyście wręczyła każdemu zegarek i uścisnęła im dłonie. Z Bogiem.

Większość pokojówek zaczęła pracować w fabryce amunicji, gdzie pensje były wyższe, a ich zaczerwienione dłonie z wolna nabierały żółtego odcienia od toksycznego trotylu.

Cztery, które pozostały, ułożyły porcelanę w drewnianych beczułkach wymoszczonych słomą i spakowały do pudeł i kufrów mniejsze przedmioty z biurek, szafek i kredensów. W pożegnalnym podarku otrzymały nowe fildekosowe pończochy i jeden z kapeluszy Catherine z zeszłego sezonu.

Tylko najmłodszy służący i najstarszy ogrodnik pozostali, by strzec Catherine i majątku.

Pewnego pięknego popołudnia do domu weszli obcy w mundurach.

Chodzili po korytarzach, oglądali obrazy, komentowali widok z okien. Przy spotkaniach z nimi Catherine kiwała głową ze zdziwieniem, jakby się nie spodziewała, że w domu przybyło mieszkańców. Uciekała do swojego apartamentu na drugim piętrze.

Ponieważ kamerdyner i główny lokaj poszli na wojnę, ogrodnik przejął obowiązki majordomusa i Catherine poprosiła go, żeby podał nazwiska przybyszy. Odpowiedział z urazą, że nie przedstawili się jak należy. W zniszczonej marynarce, z sękatą dłonią na klamce drzwi, okazał się bezradny wobec tych wyszkolonych intruzów. Mężczyźni w mundurach nazwali go kpiąco pasterzem i odtrącili.

Przed domem panowała atmosfera gorączkowych przygotowań. Drogą dojazdową do tylnego wejścia sunął sznur wozów, przyczep, samochodów, motocykli i nie wiadomo jakich jeszcze nieznanych pojazdów. Ich koła natychmiast rozorały trawnik. Na korytarzu kuchennym, nie pytając nikogo o zgodę, ustawiono ogromne skrzynie i pudła. Piwnicę wypełniono zapasami. Do zewnętrznych murów i słupów przytwierdzono tablice z nazwami nowych punktów: pogotowie, magazyn odzieżowy, pokój sanitariuszy, magazyn żywności, recepcja. Większa tablica - Szpital wojskowy - zawisła nad czarną bramą z kutego żelaza, broniącą dostępu na teren posiadłości.

Catherine zwróciła uwagę na dystyngowanego starszego mężczyznę, który spokojnie i niezmordowanie kierował tą kampanią. Jego nazwisko - doktor McCleary - wykrzykiwano od rana do zmroku, ale sam doktor rzadko podnosił głos. Najwyraźniej miał mało szacunku dla wojskowych obyczajów, ponieważ na lekarski fartuch zarzucił niedbale tweedową marynarkę.

Mijały przykre godziny, pochwycone i ginące w pajęczej sieci pęknięć na tarczy zegara. Catherine pochmurnie przyglądała się, jak robotnicy wnoszą skrzynie, chodzą po żwirowanym podjeździe, palą, rozmawiają - zupełnie powszednie zachowania, które kiedyś ją otaczały, a z których nagle ją wykluczono.

Wszys...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin