Holden Scott
Nosiciel
Przekład: Tomasz Wilusz
Tytuł oryginału: The Carrier
Warszawa 2000.
Młody, uzdolniony doktorant Harvardu stojący u progu swojej kariery naukowej znajduje cudowny lek na raka. Jednak jego profesor przywłaszcza sobie jego odkrycie doprowadzając do wyrzucenia młodego Jacka z uczelni. Rusza w podróż w poszukiwaniu swojej chorej na raka dziewczyny by podać jej swój lek. Tymczasem jego organizm zaczyna przejawiać przerażające właściwości. Walcząc z upływającym szybko czasem oraz ścigającym FBI, chłopak nie poddaje się i za wszelką cenę dąży do celu. Czy mu się uda?
Kobietom z mojej rodziny, a szczególnie Sandee Newman
Siódma trzydzieści rano, może parę minut później. Drobne impulsy elektryczne przemykają po splecionych miedzianych drucikach cienkich jak włos, wzbijają się z ziemi ku niebu i z powrotem, by wreszcie przedrzeć się jak wirus przez uśpiony splot obwodów, diod i miniaturowych mechanizmów.
A potem przenikliwy, metaliczny dźwięk telefonu.
Po trzecim dzwonku Jack Collier otworzył oczy, przysłonięte mgłą snu.
Miał na sobie wczorajsze ciuchy - białą koszulę z krótkim rękawem i jasnoniebieski fartuch. Na skraju łóżka leżały tenisówki, a kitel, zwinięty w wałek, wyglądał jak prowizoryczna poduszka, z której unosiła się lekka woń formaliny, potu i starego żarcia.
Jack powoli i niechętnie odwrócił się w stronę stolika stojącego przy łóżku i wyciągnął rękę do telefonu, który wynurzał się spod sterty zaczytanych podręczników onkologii. Kosmyki brudnych, zaniedbanych jasnych włosów opadły mu na oczy. Na ogół pamiętał, żeby wyłączyć to cholerstwo.
Poprzedniej nocy jednak wrócił z laboratorium na tyle wcześnie, by zamówić sobie przez telefon coś na kolację.
Nietknięte pudełko z pizzą wciąż leżało na antycznej dębowej szafce, pokrytej plamami przesiąkającego przez tekturę tłuszczu.
Plastykowa słuchawka była zimna w dotyku. Jack zadygotał i zerknął w stronę okna po drugiej stronie pokoju. Z każdym kolejnym dniem listopada świat za szybą był coraz bardziej szary.
Drzewo rosnące przed akademikiem zmieniło się już w bezlistny szkielet; gałęzie kładły się złowieszczym cieniem na stosach brudnych ubrań zalegających podłogę.
Jack podniósł słuchawkę do ucha. Udawał przed sobą, że nie czuje w sercu ukłucia nadziei. To nie ona; ona na pewno nie zadzwoni.
Powinien był już dawno temu wrzucić ten telefon do kadzi z kwasem akumulatorowym.
Wcisnął kciukiem guzik odbioru, zatrzymując elektryczną infekcję. Potem odkaszlnął.
- Jeśli to jakaś specjalna oferta z firmy telekomunikacyjnej, zbiję cię.
Po drugiej stronie przez kilka sekund panowała cisza, po czym odezwał się rozgniewany męski głos, mówiący z lekkim południowym akcentem.
- Jack, gdzieś ty był, do licha?
Minęła chwila, zanim Jack zorientował się, z kim rozmawia.
Daniel Clayton, doktorant, dorabiał do stypendium pracą w biurze dziekana.
Był wysoki, chudy i rudy, a z nosa zsuwały mu się okulary w drucianych oprawkach. Kiedy nie musiał wypełniać papierów w biurze dziekana, siedział w laboratorium cztery piętra nad laboratorium Jacka, walcząc o doktorat z neurologii.
W pewnym sensie zbliżało ich to do siebie.
- Cześć; Clayton. Co, znowu coś nie tak z czesnym? Powiedz dziekanowi, żeby się wyluzował. W zeszłym miesiącu czek z grantem przyszedł z opóźnieniem...
- Jezu, Jack, nie chodzi o twoje cholerne czesne. Nie czytałeś listów od dziekana?
Jack zaniepokoił się, słysząc w głosie Claytona nutę irytacji.
Spojrzał kątem oka na stos nie otwartych kopert na półce przy drzwiach.
- Miałem kłopoty z pocztą.
- A telefon? Zostawiłem ci co najmniej dziesięć wiadomości.
Jack uniósł brwi.
- Nie miałem kiedy sprawdzić sekretarki. Spędzam sporo czasu w laboratorium.
Jack skrzywił się. „Sporo czasu” to za mało powiedziane. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Prawie cały rok w klinkierowej trumnie, gdzie czas znaczy tyle, co wyłączony telefon. Jack całkowicie stracił kontakt ze światem zewnętrznym - ale to było konieczne.
Jeszcze parę dni i skończy swój projekt. Swój cud.
Nie oczekiwał, że Daniel Clayton zrozumie.
- Czy to coś ważnego? - spytał zirytowany, że traci cenne minuty, które mógłby spędzić w laboratorium.
- Ważnego? Stary, zebranie rozpoczęło się dwadzieścia minut temu.
Jack myślał o czym innym - o lodówce w kącie laboratorium.
Tam, na drugiej półce od góry, leżała plastykowa płytka Petriego wypełniona bakteriami. Jeszcze jeden dzień, góra dwa. Zamknął oczy i zobaczył Angie, jej długie, ciemne włosy i nieśmiały uśmiech.
To dla ciebie, Angie. Zrobiłem to wszystko dla ciebie, pomyślał.
Dłonie Jacka zadrżały. Chciał odłożyć słuchawkę, ale do jego ucha wciąż sączył się głos Claytona.
- Słyszałeś, co mówiłem, Jack? Masz natychmiast ruszyć tyłek i stawić się w Sackler Hall, w sali na drugim piętrze. Jest już dziekan Cryer, profesor , Landry i Ballacroft, przewodniczący komisji dyscyplinarnej.
Oczywiście przyszedł też Dutton. Jestem pewien, że będzie po twojej stronie, ale w takich sprawach jak ta obowiązują ścisłe przepisy. Nawet on nie odważy się ich nagiąć.
Jack zamrugał. Coś mu zaczynało świtać. Poczuł chłód w piersi.
- Clayton, o czym ty mówisz, do licha?
Po drugiej stronie rozległ się syk złości.
- Umyj sobie te cholerne uszy i posłuchaj mnie wreszcie.
- Ale ja cię słucham. Powtórz to, co powiedziałeś, żebym zrozumiał.
Clayton mówił tak wolno, że każde słowo przenikało Jacka do głębi.
- Jack, wylatujesz ze studiów.
Wchodząc przez podwójne drzwi do przypominającej miskę auli, Jack zamiast szoku odczuwał niemy, porażający strach. W pokoju w akademiku, wśród smrodu starej pizzy i brudnych ubrań, słowo „wylatujesz” wydawało mu się wręcz zabawne. To jednak było ono tak ciężkie i realne jak ostrze topora kołyszące się tuż nad szyją.
W Sackler Hall pachniało Harvardem - ale nie tym wspaniałym, kolorowym, laminowanym Harvardem z broszur reklamowych.
Półkoliste pomieszczenie było przestronne, słabo oświetlone i wyłożone włoskim marmurem. W przejściach między ławkami leżały karmazynowe wykładziny, a na ścianach wisiały obrazy przedstawiające dawno już nieżyjących absolwentów.
Nad drewnianym podestem wisiały dwa żyrandole, z których sączyły się przefiltrowane przez trójkątne kryształki pomarańczowe strumienie światła. Na środku stał długi, stalowy stół konferencyjny, wciśnięty między kamienne popiersia dwóch pierwszych rektorów uczelni. Cztery postacie usadowione za stołem wydawały się Jackowi nierealne. Jedyne, co mógł stwierdzić na pewno to to, że są to sami mężczyźni - i że też pachną Harvardem.
Rozpoczynając samotną wędrówkę w stronę podestu, Jack mimo woli przypomniał sobie swój pierwszy dzień na uniwersytecie.
Przyszedł do tej właśnie auli zaraz po męczącej podróży autobusem z New Jersey i usiadł w jednej z drewnianych ław. Tonąc w morzu obcych twarzy, czekał na przemówienie rektora. Chciał usłyszeć, że został wybrany spośród wielu, że spotkał go wielki przywilej, że znalazł się wśród najtęższych umysłów Ameryki - i że tu jest jego miejsce.
Podniósł oczy na portrety na ścianach i napotkał spojrzenia brodatych, arystokratycznych twarzy, krzywiących usta w drwiących uśmiechach.
To nie było miejsce dla kogoś takiego jak on. Dla takich jak on, nie było miejsca na tym świecie.
Kiedy Jack zbliżył się do stołu konferencyjnego duchy się zmaterializowały. Podszedł do schodów prowadzących na podest. Od razu rozpoznał dziekana Cryera, postawnego mężczyznę o niedbale uczesanych bujnych włosach, z okularami w czarnych oprawkach na nosie. Obok Cryera siedzieli przewodniczący komitetu dyscyplinarnego, Landry i Ballacroft.
Landry był najstarszym profesorem angielskiego na Harvardzie i właśnie tak wyglądał: kędzierzawe siwe włosy, oczy zapadłe, ale bystre, skóra jak zmięte płótno.
Miał na sobie, jak zawsze, tweedową marynarkę, niebieską koszulę w paski i czerwoną muchę, a w drżącej dłoni mocno ściskał nieodłączną chusteczkę.
Ballacroft był bardziej tajemniczą postacią. Oficjalnie zajmował się antropologią, ale Jack wątpił, czy człowiek ten kiedykolwiek zszedł z piedestału na tak długo, by wzbudzić niepokój właścicieli pralni, do której zanosił swoje szyte na miarę garnitury. Rodzina Ballacroftów była jedną z najbogatszych w Bostonie i od końca siedemnastego wieku nieprzerwanie miała swoich przedstawicieli w Harvardzie.
Kiedy Jack stanął na pierwszym stopniu, jego nogi stały się ciężkie; skoro miała go sądzić taka ława przysięgłych, sytuacja wyglądała naprawdę poważnie. Jego spojrzenie padło na Michaela Duttona, siedzącego na rogu stołu. Dutton pochylał się nad stosem białych kartek; jego rozwiane, kasztanowe włosy mieniły się w świetle żyrandoli. Jak zwykle, miał na sobie nienagannie skrojony garnitur, a z jego ogorzałej twarzy bił spokój i opanowanie. Jack poczuł się nieco pewniej; skoro jest tu Dutton, może jeszcze nie wszystko stracone. Był on jednym z najbardziej szanowanych profesorów na uniwersytecie, dwa razy trafił na listę kandydatów do Nagrody Nobla. Cieszył się dużą sympatią studentów, zwłaszcza płci żeńskiej, dzięki swojej męskiej urodzie i beztroskiemu uśmiechowi. Co ważniejsze, był promotorem Jacka. Wybrał go na swojego protegowanego, a więc w niego zainwestował.
Kiedy Jack wszedł na podest, Dutton podniósł głowę i ich spojrzenia spotkały się. W zielonych oczach profesora było współczucie - ale oprócz tego coś jeszcze, coś, co pozbawiło Jacka resztek nadziei: litość.
- Jack - zaczął Dutton i wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę - może ty nam wyjaśnisz, w czym rzecz. Starałem się znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie, ale wciąż nie wiem, co o tym myśleć.
Jack poczuł na plecach strużkę potu. Miał na sobie swoją jedyną porządną białą koszulę, którą dostał od Amy na miesiąc przed jej odejściem. Koszula była o jeden rozmiar za mała, ale Jack nie miał czasu biegać po sklepach - nie liczyło się dla niego nic prócz badań. Jego projekt był najważniejszy.
Przynajmniej on tak uważał.
- Przepraszam bardzo - powiedział, kiedy dziekan wskazał mu wolne krzesło u szczytu długiego, stalowego stołu - ale właściwie nawet nie wiem , dlaczego tu jestem. Od pewnego czasu nie otrzymuję poczty i mam wyłączoną automatyczną sekretarkę.
Dziekan Cryer uniósł brwi.
- Chcesz, żebyśmy uwierzyli, że nie znasz zarzutów, jakie ci postawiono?, Jack usiadł, czerwieniąc się. Nie podobał mu się ton, jakim przemawiał do niego Cryer, i w pierwszej chwili miał ochotę się odgryźć. Szybko się opanował.
- Pański asystent powiedział mi, że ma to jakiś związek z moim egzaminem kwalifikacyjnym.
Ballacroft wskazał wypielęgnowanym palcem dwie teczki leżące na stole przed Jackiem.
- Może rzucisz na to okiem?
Jack zerknął kątem oka na Duttona, ale profesor akurat się odwrócił.
Spojrzał więc na teczki. Otworzył pierwszą z nich i przeczytał jeden akapit napisanego na maszynie tekstu. Po chwili podniósł głowę. Nie musiał czytać dalej - znał tę pracę, bo sam ją napisał.
- To fragment mojego egzaminu doktoranckiego. Pisałem ten tekst dwa lata temu. To praca o systemie immunologicznym człowieka, a konkretnie, o limfocytach T i ich działaniu cytotoksycznym. Mógłby odtworzyć tę pracę przez sen. Z pewnością wiedział więcej o limfocytach T niż wszyscy profesorowie przy tym stole - no, może z wyjątkiem Duttona. Nie, włącznie z nim. Choć był geniuszem, nie potrafiłby dokonać tego, co udało się Jackowi przez ostatni rok. Wielką niewiadomą było, jak zareaguje na wieść o osiągnięciach podopiecznego. Z tego właśnie powodu Jack utrzymywał swoje badania w całkowitej tajemnicy. Nie można było przewidzieć, jak człowiek pokroju Duttona zniesie świadomość, że przerósł go własny uczeń.
- Tak, to dobra praca - skwitował Dutton, nadal nie patrząc na Jacka. -Pamiętam, jak mówiłem, że jestem dumny, mogąc cię przyjąć do mojego laboratorium. Uważałem, że napisałeś najlepszą pracę z całej grupy.
- Cóż za ironia losu - wychrypiał profesor Landry, po czym otarł usta chusteczką. Jack nie wiedział, czy był zakłopotany, czy też rozbawiony. - Jack; jeśli zajrzysz do drugiej teczki, zrozumiesz, o czym mówię.
Jack nerwowym ruchem wyjął z niej kartkę papieru. Kiedy przebiegł po niej wzrokiem, zrobiło mu się gorąco. Choć autor posługiwał się innym słownictwem, był to niemalże ten sam tekst.
Zawierał sformułowane przez niego, Jacka, oceny zachowania limfocytów T, jego nowatorski opis reakcji systemu immunologicznego. Tylko słowa były inne.
Przeniósł wzrok na nagłówek. Widniało tam nazwisko, którego nie znał, i data. Praca pochodziła sprzed siedmiu lat.
- To niemożliwe - powiedział cicho Jack. Jeszcze raz spojrzał na Duttona. - Panie profesorze, to ja napisałem tę pracę.
- Tak - przerwał mu dziekan Cryer - ale ktoś inny napisał ją wcześniej. Niezwykle bystry student, który dwa lata temu obronił doktorat i zaczął wykładać w Stanford. Nazywał się Albert Finsey. Niestety, w zeszłym roku zginął w wypadku samochodowym, więc nie mogliśmy z nim porozmawiać. Jednak posiadane przez nas dokumenty dowodzą ponad wszelką wątpliwość, że Finsey oddał tę pracę profesorowi Mintonowi, poprzedniemu kierownikowi katedry biologii, który obecnie jest na emeryturze. Minton nie potrafi dokładnie przytoczyć treści tekstu, ale pamięta Finseya i potwierdził, że to on jest autorem.
- Krótko mówiąc - dodał Ballacroft z kamienną twarzą - tej pracy nie napisał pan samodzielnie, panie Collier A na naszym uniwersytecie obowiązują w tej kwestii ścisłe zasady.
Coś ścisnęło Jacka za gardło. To było jakieś wariactwo.
Zupełna bzdura.
Spojrzał na dwa teksty leżące na stole, po czym podniósł oczy na dziekana i siedzących obok niego dwóch starców. Potem jego wzrok zatrzymał się na Michaelu Duttonie.
To gorzej niż bzdura. To ukartowana bzdura.
- Ktoś podrobił ten stary egzamin - syknął Jack. - Nie ma innego wytłumaczenia. Finsey nie żyje, więc nie może tego potwierdzić. A Minton jest tak stary jak ten zasrany uniwersytet...
- Opanuj się - skarcił go dziekan. - Istnieje inne, o wiele prostsze wyjaśnienie. Egzamin kwalifikacyjny odbywa się w bibliotece imienia Widenera. W jego trakcie nie pilnujemy studentów, bo zazwyczaj nie ma takiej potrzeby. Mogłeś bez trudu skorzystać z komputera bibliotecznego i przejrzeć egzaminy z poprzednich lat. Właśnie dzięki takiemu przeszukaniu profesor Dutton odkrył twoje oszustwo.
Jack poczuł ucisk w żołądku. Spojrzał na Duttona. Profesor wzruszył ramionami, a na jego twarzy pojawiło się znużenie.
- Przykro mi, Jack. Szukałem literatury na temat limfocytów T w związku z recenzją, którą muszę napisać. Komputer znalazł twój tekst i starą pracę Finseya. Nie mogłem nie zareagować.
Sala zmieniła się w komorę pogłosową. Głos Duttona zdawał się dochodzić ze wszystkich stron, a Jack czuł, że za chwilę spadnie z krzesła. Dutton, człowiek, który miał go wspierać, przystawił mu pistolet do głowy. To właśnie on zwołał to spotkanie. To on chciał, by wylano Jacka z uczelni.
Tak naprawdę mógł nie zareagować albo przynajmniej najpierw porozmawiać z Jackiem. Ale on od razu poleciał na skargę do dziekana.
Może i postąpił zgodnie z przepisami, jednak wszyscy laboranci na świecie wiedzieli, że przepisy to narzędzie, które nagina się do własnych potrzeb.
Jack przetarł oczy. Nie chciał uwierzyć w to, co się dzieje.
- Zróbcie mi jeszcze jeden egzamin. Dziesięć egzaminów. Nie przepisałem niczyjej pracy. Nie musiałem tego robić.
Ale nikt go nie słuchał. Schował twarz w dłoniach, a dziekan ględził o możliwości złożenia apelacji, o prawach Jacka jako studenta, o zawiadomieniu, które zostało już wysłane do komitetu rozdzielającego granty. Siedział pochylony, kiedy członkowie komisji dyscyplinarnej mówili mu, jak trudna była to dla nich decyzja, jak bardzo żałowali, że kodeks uczelni jest tak surowy, jak mocno są przekonani, że Jack wciąż ma szansę wiele w życiu osiągnąć. Nie zmienił pozycji, kiedy rozległ się odgłos odsuwanych krzeseł i trzej z czterech profesorów wyszli z audytorium.
Nie poruszył się, dopóki nie został sam na sam z Duttonem, przy długim stalowym stole, w czerwonym świetle sączącym się z żyrandoli jak krew.
Cisza nie trwała długo.
- Naprawdę jest mi przykro - powiedział Dutton. - Byłeś świetnym studentem. Możliwe, że byłbyś doskonałym profesorem.
- Dlaczego pan to zrobił? - spytał Jack, odsuwając dłoń, by spojrzeć Duttonowi w te jego cholernie zielone oczy. Nie miał powodu owijać w bawełnę. I nie musiał być geniuszem, żeby odgadnąć prawdę. - Czemu mnie pan wrobił?
Dutton odchylił się do tyłu, lekko poruszony. Kąciki jego ust drgnęły w złośliwym uśmiechu.
- To bezpodstawne oskarżenie. Wspierałem cię. Wiedziałem, jak wiele możesz osiągnąć, mimo swojej przeszłości. To smutne, kiedy marnuje się taki potencjał.
Ręce Jacka zadrżały. Miał ochotę złapać Duttona za klapy i rzucić go na podłogę. Miał ochotę zerwać ze ściany jeden z obrazów i rąbnąć swojego „promotora” ramą w tę jego urodziwą twarz.
- Podrobił pan ten stary egzamin. Dodał pan akapit z mojej pracy, żeby wyglądało, że ją przepisałem. Dlaczego?
Dutton podniósł się z krzesła, wygładzając rękawy.
- Chyba się nie dogadamy, Jack. Mam dużo pracy, a ty musisz się spakować.
Jackowi chciało się rzygać: Starał się wmówić sobie, że wszystko będzie dobrze, że wszystko się jakoś ułoży. Nie potrzebował Harvardu.
Nie potrzebował doktoratu.
Miał swój projekt, swój cud. Co go obchodził jakiś tam Harvard.
- Aha - dodał Dutton, odwracając się od stołu. - Nie masz po co wracać do laboratorium. Twoje przywileje zostały cofnięte. Zamek przeprogramowano tak, by nie akceptował twojej karty identyfikacyjnej.
Te słowa były dla Jacka jak uderzenie obuchem. Zgiął się wpół, zaciskając dłonie na krawędzi stołu. Wreszcie pojął, o co chodzi. Jakim był głupcem! Naiwnym, cholernym głupcem.
- Mój projekt. Wiesz o moim projekcie.
Dutton znieruchomiał, nie odwracając się. Mógł zignorować Jacka; mógł po prostu wyjść. Ale to nie byłoby w jego stylu. Jack nie stanowił dla niego zagrożenia.
- To ja sprawuję nadzór nad laboratorium. Byłeś ostrożny, to prawda, ale niewystarczająco.
- Ukradniesz moje badania. Będziesz udawał, że to twoje odkrycie.
Dutton rozłożył ręce i podniósł głowę do góry.
- Liczy się cud, Jack. Nie to, kto go dokonał.
Jack uderzył pięścią w stół. Huk odbił się echem od marmurowych ścian.
- Nie możesz tego zrobić!
Dutton odwrócił się do niego. Na twarzy naukowca na chwilę zagościł uśmiech drapieżnika.
- Dlaczego nie? Co, doniesiesz na mnie? Ja byłem kandydatem do Nobla. Ty dostałeś się na uczelnię dzięki pomocy rządu, a teraz wylatujesz za popełnienie plagiatu.
Ruszył schodami w dół. W przejściu między ławami zatrzymał się i wymierzył palec w twarz Jacka.
- Twoje słowo przeciwko mojemu, chłopcze. Jak myślisz, komu uwierzą?
Jack gwałtownie zerwał się z krzesła, które runęło na podłogę.
Dutton szedł w stronę wyjścia.
- Masz głowę na karku. Na pewno sobie poradzisz.
- To był mój pomysł! Mój lek! Mój cud!
Dutton roześmiał się i pokręcił głową. Kasztanowe włosy omiotły mu kark.
- Ciebie już nie ma, Jack.
Miał ochotę pobiec za nim. Jednak kiedy ruszył przez podest, poczuł na sobie przenikliwy wzrok postaci z obrazów olejnych na marmurowych ścianach. Dutton miał rację. Nikt mu nie uwierzy. To był świat Duttona, nie jego.
...
entlik