Peter Schmidt
Zasada światła i ciemności
Przełożył: Wawrzyniec Sawicki
Tytuł oryginału: Das Prinzip von Hell und Dunkell
Wydanie oryginalne 1986
Wydanie polskie 1990
Akcja powieści dzieje się w post-apokaliptycznym świecie zniszczonym przez dwie katastrofy - wojnę nuklearną pomiędzy Wschodem i Zachodem oraz tajemniczą epidemię. Główny bohater to doktor Wargas - jeden z nielicznych ocalałych, żyjący w opustoszałym mieście gdzieś na wąskim pasie terenu pomiędzy Francją i Niemcami wolnym od zniszczeń wojennych. Wargas, który przeżył także drugą katastrofę dzięki wrodzonej odporności na zabójcze bakterie, żywi się, ubiera i znajduje schronienia dzięki pozostawionym w mieście zapasom. Musi się jednak również ukrywać. Okazuje się, że poza miastem są osiedla „nowych” ludzi. Tuż przed wojną grupa naukowców skupiona w instytucie naukowym w Lyonie opracowała skuteczne metody klonowania i manipulacji genetycznych. Stworzyli dzięki temu małą społeczność, której członkowie prawie całkowicie pozbawieni są złych popędów i negatywnych cech charakteru. Jednak w obawie przed „skażeniem” przeszłością - wiedza o niej jest ograniczana do minimum. Wargas jest częścią tej złej przeszłości, dlatego on i inni nieliczni ocaleni są obiektem polowań specjalnych grup „nowych” zwanych puryfikatorami. Oczywiście, Wargas będzie miał szansę przyjrzeć się tej odmiennej społeczności z bliska...
Doktor spojrzał w górę, na wejście do szybu, dłubiąc przy tym wykałaczką w zębach. Był to jeden z przedmiotów, które oni nazywali „reliktami”. Obecnie trudno było je jeszcze w ogóle gdzieś znaleźć. Jak w przypadku większości przedmiotów codziennego użytku, należało spędzić dużo czasu na ich poszukiwaniu w splądrowanych sklepach.
Ciepłe, południowe słońce wzniosło się ponad szczyt dachu i świeciło mu teraz prosto w twarz. Uciekłem im, pomyślał z zadowoleniem; wokół nie było widać ani śladu jego prześladowców. Doktor przyjrzał się szczeblom drabiny. Czasami ta gra sprawiała mu nawet przyjemność. Ty stary lisie, znowu udało ci się urwać. Ci „półsyntetyczni”, jak ich nazywał żartobliwie, nie mają nawet w połowie tyle oleju w głowie, co my, „relikty przeszłości”.
Góra szybu prowadziła na mały betonowy mostek z zardzewiałymi poręczami, skorodowanymi jak wszystko, co zostało wykonane z żelaza i stali i przez długi okres nie było malowane farbą konserwującą. Mostek łączył szare ściany jednego z wyżej położonych bloków mieszkalnych. Koniec widoczny był z ulicy i nie prowadziła z niego na dół żadna droga, której by nie znał. Doktor odkryłby na mostku albo przy wejściu do szybu każdego prześladowcę najpóźniej w chwili, kiedy by usiłował dostać się do wnętrza. Wtedy i tak pozostawało wystarczająco dużo czasu, aby zniknąć w jednej z bocznych uliczek, na których pełno było porozbijanych sklepów i splądrowanych domów towarowych; labirynt, gdzie nikt nie miał szans go znaleźć. Nigdy...
Mimo to, aby być zupełnie pewnym, odczekał jeszcze chwilę. Poza tym przesadzał; ich inteligencja nie była większa od wcześniejszych pokoleń, a raczej przeciwnie. Kontrolowali ruiny miasta w trzyosobowych grupach, wracając czasami nieoczekiwanie do miejsc, w których już byli, biorąc w obroty kogoś z takich jak on.
Wargas usiadł na pojemniku na śmieci stojącym pod ścianą domu i przyglądał się odbiciu swojej krępej sylwetki o krótkich nogach w rozbitej szybie sklepowej wystawy. Kiedyś była to jaskrawię oświetlona fasada jednego z supermarketów; teraz ze szczelin w ścianach wyrastały kępki żółtej trawy, a między pustymi oknami gwizdał wiatr.
Łysa czaszka doktora lśniła od potu. Wytropili go rano w ruinach Uniwersytetu, gdzie właśnie miał zamiar zabrać się do przeglądu kaset z naukowej wideoteki, a potem ścigali w górę i w dół, jak to już często bywało. Stracił przy tym na wadze przynajmniej dwa kilogramy. Nie tylko ze strachu, ale dlatego, że oni byli bardzo uparci i wytrzymali, wytrenowani do granic możliwości, aczkolwiek w swoich zwyczajnych szarych garniturach, nieco staromodnych kapeluszach albo niebieskich czapkach z daszkiem wcale nie wyglądali na wysportowanych, a raczej na starzejących się agentów z przeszłości. Rzecz w tym, że władze wprowadziły do akcji pościgowej w zamkniętych dzielnicach ekipy doświadczonych i przebiegłych starych lisów.
Przez dziurę w suficie do wnętrza sklepu wpadły promienie słońca, które przebiły się przez chmury i na moment go oślepiły. Zniknął z oczu obraz ścian domów po przeciwległej stronie ulicy. Był to długi ciąg szarych bloków mieszkalnych, wybudowanych jak wiele innych domów w tej przemysłowej metropolii tuż po drugiej wojnie światowej: jednostajne ściany, zabrudzone patyną spalin, z równie jednostajnymi oknami, w których wisiały jeszcze pojedyncze, wystrzępione firanki. Te okna były jak martwe oczy - puste spojrzenia ze smutkiem wspominające przeszłość.
Myśli Wargasa powróciły do odbijającej się w wystawowej szybie sylwetki przysadzistego mężczyzny siedzącego na kuble od śmieci, który pojawił się w chwili, kiedy znowu zaświeciło słońce. Pomimo, że miał pięćdziesiąt trzy lata i coraz bardziej widoczny brzuch, czuł, że ciągle jeszcze dorównuje im fizycznie, nie potrzebował nawet jeszcze okularów. Od kiedy zmuszony był przed nimi uciekać, stracił dużo ze swej nadwagi i dopóki nie skończyły mu się po raz kolejny srebrotlenowe baterie (nowe mógł jeszcze znaleźć w magazynach niektórych sklepów), czuł się nawet lepiej niż za dawnych czasów, zanim na skutek jakiejś odmiany meningokoków cały świat nie zeszedł na psy. Wtedy, przed wielu laty (nie zajmował się jeszcze w owym czasie swoją ulubioną dziedziną, neurochirurgią), miał dobrze prosperującą prywatną praktykę. W codziennych kontaktach z pacjentami zauważał coraz wyraźniej, jak mało można osiągnąć sztuką lekarską, jeśli nie zastosuje się silniejszych środków przeciwbólowych od tych, jakie miał do dyspozycji wystawiając recepty.
Wargas dotknął małego srebrnego wyłącznika wrażliwości umieszczonego w kości czaszki powyżej prawego ucha. Był to sztyft o grubości niecałych ośmiu milimetrów, który wystawał na tyle, że można było bez problemów umieszczony w nim kontakt przekręcić palcami. „Niezauważalny gołym okiem” - takie hasło widniało dawniej na plakatach reklamowych (czasami spotykał je jeszcze wiszące na słupach ogłoszeniowych). Była to prawda pod warunkiem, że miało się wystarczającą ilość włosów na głowie.
Gdy znalazł odpowiednią baterię, nawet on, należący do starego pokolenia, potrafił wytrzymać przez dłuższy czas; była to bardziej kwestia pogodzenia się z losem aniżeli nieprzyjemnych odczuć, przede wszystkim fetoru. Od dłuższego bowiem czasu dodawano do żywności chemiczne neutralizatory. Nowy, stworzony przez WEDA człowiek, odczuwał atmosferyczne dokuczliwości jako rzecz normalną; doktor Wargas sądził, że w najgorszym przypadku taki egzemplarz zdobyłby się tylko na głupawy uśmiech. Oczywiście, jeżeli prawdą było to, co udało mu się o Nowych usłyszeć. Nie wiedzieli nic o przeszłości, a w każdym razie niewiele. Utrzymywali ją przed nimi skrzętnie w tajemnicy.
Dla Wargasa sztyft był koniecznością; nigdy nie mógłby się przyzwyczaić do tego smrodu, nawet za sto lat; był o tym całkowicie przekonany. Opuściłby ruiny i powędrowałby na wieś, gdzie zbudowano nowe osiedla-ogrody, które oni nazywali „kwietnymi miastami”, aby z ciała kogoś ze starego pokolenia wyjąć aparat metodą operacyjną.
Już w roku osiemnastym aparacik ten był tylko ulgą dla lepiej zarabiających; tak zwany szary naród nie mógł sobie pozwolić na wyłącznik wrażliwości, chyba że ktoś z tej warstwy społecznej mógłby na wiele lat zrezygnować z przedmiotów codziennego użytku, nie mówiąc już o luksusowych. Co prawda, na krótko przed wybuchem trzeciej wojny światowej, niektóre firmy zaczęły wypożyczać na dłuższy czas te aparaty, ale za horrendalnymi opłatami, ma się rozumieć. W użytkowaniu wyłączników wrażliwości zasmakowali nawet komuniści; mimo początkowego sceptycyzmu także i oni poświęcili sporą część swych cennych dewiz na zakup nowej technologii, albowiem było to wyjście, i jak się wydawało, jedyna droga na dodatek, którą można było wyjść z kłopotów spowodowanych błędami planowania. Nie ryzykowano przy tym uzależnienia społeczeństwa od trankwilizerów czy rozjaśniających umysłów narkotyków, jak to się stało w wielkich miastach Zachodu. Początkowo były kłopoty z cienkim srebrnym drutem, który przechodził od kości słuchowej do kierującego emocjami systemu limbicznego, a stamtąd dalej, do wyższych ośrodków kory mózgowej. Problem stanowiło częste pękanie drutu przy gwałtowniejszych ruchach głowy.
Jednakże za czasów drugiego pokolenia kłopoty te zniknęły całkowicie, pomijając kwestię źródła energii, z którą tego rodzaju urządzenia zawsze będą związane. Aparaty te nie wywoływały również żadnej apatii czy uczucia zmęczenia, tak jak to było w przypadku wcześniejszych modeli. Kłopoty usunięto z dużą brawurą już dawno; podobny los spotkał w końcu samych wynalazców wraz z ich rewolucyjnymi odkryciami przeciwdziałającymi nieprzyjemnym konsekwencjom rozwoju cywilizacji.
Ty stary cyniku, pomyślał, nie powinieneś robić sobie kpin z błędów przeszłości. Było to jego brzydkie przyzwyczajenie i jedyna rozrywka w czasie długich, samotnych wieczorów spędzanych w opuszczonych domach olbrzymiego miasta ruin; znał już na pamięć wszystkie filmy z wideotek, a poza tym prawie nigdzie nie można było znaleźć nadających się do użytku 12-voltowych baterii. Meningokokus-P: ta odmiana gatunku bakterii wyhodowana w kwasie dezoksyrybonukleinowym posiadała niegdyś nieocenioną wartość dla strategów wojny bakteriologicznej, bowiem jako efekty syntezy pneumokoków i meningokoków mogła przenosić jednocześnie zapalenie opon mózgowych i płuc (była to tak zwana hiperinfekcja). Meningokokus-P, jak go nazywał prawie z czułością Wargas, pozostawił przy życiu tylko niewielu szczególnie odpornych osobników, tak więc wobec tego nowego gatunku wręcz nie wypadało być sarkastycznym.
Bez wątpienia, w Lyonie przezwyciężono w końcu kłopoty z błędnie sformułowaną fazą A, z jej dwudziestoma trzema typami klonów i wyprodukowano zupełnie udaną istotę ludzką, pełną harmonii, spokojną, inteligentną, kreatywną, a przede wszystkim jednostkowo zróżnicowaną. Tamtym z Lyonu udało się, dzięki drobnym zmianom w materiale genetycznym, wyhodować typy ludzkie, które w swej różnorodności były podobne do dawnych, jednakże bez ich wad i słabości. Każdy wychowawca, nauczyciel czy psycholog, polityk lub działacz ruchów pokojowych skazany byłby na niepowodzenie, gdyby chciał, poprzez wychowanie lub reedukację, społeczne normy czy apele, stworzyć choćby w połowie tak doskonale funkcjonującą istotę, jak te, istniejące współcześnie. Dopiero dzięki kilku naprawdę prostym zmianom dotyczącym powiązań ośrodków charakterologicznych z chirurgią genetyczną (za które WEDA w Lyonie otrzymała jeszcze w roku 2003, jako pierwsza firma w historii medycyny, nagrodę Nobla w dziedzinie biologii), udało się urzeczywistnić stare marzenia o ewolucji.
Wargas nie wątpił ani przez chwilę, że była to jedyna droga, nowa faza rozwoju, która posłużyła się środkami techniki i nowoczesnej medycyny, aby zrealizować to, czego nie można było osiągnąć poprzez wolę, rozum, uświadomienie czy apele do ludzkiego rozsądku.
Potrzebował sporo czasu, by zrozumieć w jak nietypowy sposób przebiegała w rzeczywistości ta ewolucja. Wachter i Melanchton (przede wszystkim Melanchton) z dużą satysfakcją obalali jego teorię, sprzeczając się z nim w dawnym klubie dyskusyjnym szpitala. Teraz obaj już nie żyli; jednego posłało do grobu szybko rozwijające się zapalenie płuc, drugi stał się ofiarą zapalenia opon mózgowych. Niełatwo było to zresztą zrozumieć, a na pierwszy rzut oka, w przypadku Starych, metoda ta wyglądała doprawdy wątpliwie, o ile nawet nie podejrzanie. Czyżby, pokonawszy wszystkie biologiczne i duchowe, pośrednie stopnie rozwoju, poprzez egzystencję zwierzęcą, moralność i religię (godne pożałowania protezy, sądząc po tym, do czego doprowadziły), epokę Oświecenia i nowożytnego ateizmu, a także okresu istnienia opartych na prawie liberalnych organizmów państwowych, natura miałaby się w końcu nagle posłużyć sztuką lekarską i techniką medyczną? Najprawdopodobniej poprzednia epoka została zniszczona na skutek własnych słabości i błędów. Dotarłszy do swego ostatniego celu musiała zakończyć się niepowodzeniem, jak wszystkie poprzednie etapy rozwoju cywilizacji, albowiem od początku była tylko okresem przejściowym, a także dlatego, że stary system wartości przestał już obowiązywać. Po zakończeniu tych wszystkich faz, wydarzyła się rzecz niepojęta i rozpoczął okres, rozwoju, jaki nigdy by nie nastąpił przy zastosowaniu dawnych środków mutacji i selekcji. Realizowano go na ruinach traktowanej z pogardą przeszłości; tworzyły one jednak fundament nowej ewolucji. Wargas bardzo interesował się historyczno-filozoficznymi kulisami tego rozwoju; niestety, nie miał nikogo, poza wyimaginowanym słuchaczem swoich monologów, kogo mógłby przekonać o ich ważności. Wydawało się, że nagle zrozumiał i pojął ten pozornie pełen chaosu i przypadkowości ciąg wydarzeń. Już sam ten fakt dowodził, że warto było przeżyć. Przypuszczał, że WEDA w Lyonie, jej „jajogłowi” szefowie, których nigdy albo tylko rzadko widywał, wiedzieli o tym równie dobrze co on. Wierzył w to i zakładał, że tak jest w rzeczywistości.
Jeszcze przed dwoma laty stwierdzono, że ich cywilizacja żyje w zwaśnionym, pełnym sprzeczności i chaosu świecie. Teraz, jak można było sądzić, znalazła się ona na najlepszej drodze do odrzucenia wszelkich błędów przeszłości.
Minął zwisające czarne ramiona oślepłej reklamy świetlnej i szedł dalej w cieniu rzucanym przez pełne dziur markizy opuszczone nad sklepowymi wystawami. Niektóre istniały już tylko jako długie pasma materiału, jak gdyby ktoś próbował dokładnie oddzielić od siebie ich żółć, czerwień i biel wpadające tuż przed nim do rynsztoka.
Szyby ocalały tylko w niewielu wystawach. Jak wszędzie, we wnętrzach sklepów panował bałagan - porozrywane kartony, rozsypane towary: puszki z farbami, tanie zabaw ki, artykuły toaletowe i kwarcowe zegarki w kolorowych plastykowych kopertach.
Przed nim, na chodniku, stał dziecięcy, trójkołowy wózek. Jego widok przypomniał mu, że powinien położyć kilka kwiatów na nędznym grobie Very Melanchton, znajdującym się na jednym z podwórców za magazynami. Oczywiście sztucznych kwiatów, które szybko rozwieje wiatr, jak to uczynił z poprzednimi bukietami.
Magazyny znajdowały się obok dworca kolejowego. Wargas postanowił, że przenocuje także w tamtej okolicy. Ciągle zmieniał miejsce noclegu, bowiem powrót do poprzedniego mieszkania był zbyt ryzykowny. Zawsze mogli odkryć jakieś jego ślady, wystarczyło aby się tylko dokładniej przyglądnęli - świeżo otwarta puszka po konserwach, jeszcze wilgotne papierowe filtry do kawy, zsiadłe mleko, rozbebeszone legowisko, ogień, bańki po oleju, jeszcze ciepły piec (nie było już prądu ani gazu do gotowania). Na wpół wypalony papieros mógł go równie łatwo zdradzić, co naftowa lampa, której knot sprawiał wrażenie nowego. Czasem powracał tylko do swoich kryjówek w kopalni. Jedynie z trudem można było dostać się na głębokość kilkuset metrów; windy poruszały się przy pomocy ręcznych korb. Kto chciał, mógł zejść po sznurowych drabinkach. W zimie utrzymywała się tam stała, dodatnia temperatura, która, zależnie od głębokości, pozwalała rezygnować z ogrzewania. Była tam również wystarczająca ilość lamp i ciągle jeszcze naładowanych akumulatorów, napędzających silniki małych, elektrycznych samochodów, poruszających się po szynach. Przy ich pomocy mógł przemierzać chodnikami całe poziomy i wychodzić na światło dzienne nowymi szybami w nieznanych mu jeszcze miejscach. Mimo, iż było to niebezpieczne, założył w kilku domach małe i duże magazyny, w których składował rzeczy potrzebne do codziennego użytku - świece, zapałki, agrafki, a także żywność, aby nie musiał jej szukać, kiedy nagle poczuje głód. Wiele z tych zapasów, zbyt długo magazynowanych, i tak już się zepsuło. Czekolada pokryła się białawym nalotem i czuć ją było stęchlizną. Puszki z konserwami wybrzuszyły się albo zardzewiały; najbardziej jednak odczuwał brak świeżego chleba. Niekiedy tylko znajdował suchary, pochodzące z wojskowych zapasów puszki z razowcem i od czasu do czasu paczki z chrupkim pieczywem, które z niewiadomych powodów zachowało świeżość, być może dlatego, że zostało dodatkowo przyprażone przez słońce padające przez szczeliny rozpadających się dachów.
Po odwiedzeniu grobu Very postanowił spędzić tę noc w pobliżu jednego ze swoich większych magazynów. Był on wystarczająco oddalony od dworca, który Nowi przeszukiwali zawsze na początku. Za każdym razem rozpoczynali akcję w centrum, by potem rozejść się po różnych dzielnicach.
Wargas zatrzymał się na chwilę; przypomniał sobie stronicę książki, którą wyrwał ze starej powieści w uniwersyteckiej bibliotece. Wyjął złożoną kartkę i spojrzał na nią, przysłaniając oczy dłonią, bowiem słońce świeciło teraz mocniej niż za dawnych czasów. Nie mógł się przyzwyczaić do tego nowego, jaskrawego światła.
„Postęp jest być może zauważany przez historyków; nie mogą go zaś odczuwać ludzie rzeczywiście uwikłani w tym rzekomym ruchu do przodu. Młodzi rodzą się w nowych warunkach, starzy zaś przyjmują je w ciągu kilku miesięcy lub lat do swojej świadomości. Postęp nie jest więc odczuwany jako taki”. Tak, teraz było już jednak inaczej. Wargas wypuścił kartkę z ręki, przestała go już interesować. To, co przeczytał, mogło odpowiadać warunkom minionych lat, dzisiaj obowiązywały nowe prawa. Nawet Nowi uważali się za dzieło postępu. Nie trzeba im było nawet tego wmawiać, oni nie potrzebowali żadnej ideologii, przynajmniej w tym sensie, jaki obowiązywał w przeszłości, przed ich narodzeniem.
Przed nim, pośrodku, małego placyku na skrzyżowaniu ulic, na wysokość dwóch pięter wystawał krzywo z ziemi stalowy dźwigar. Zardzewiały, pozbawiony wszelkich ozdób, równo odcięty i tak ustawiony, że każdy, kto wychodził z dworca, musiał go zauważyć. Zdawało się, że miał on potwierdzać zrozumienie znaczenia sztuki przez ojców miasta. Kupa złomu czy też mistrzowskie dzieło nowoczesnej rzeźby?
Nieopodal dźwigara znajdował się Urząd Zatrudnienia. Aby mógł podołać swym obowiązkom, w ostatnich latach przed wybuchem wojny, w czasie, gdy zaczął się zaostrzać kryzys gospodarczy, dobudowano dwa nowe skrzydła. Doktor Wargas przypominał sobie jeszcze dokładnie, jakiej krytyce poddano owo stalowe „dzieło”, które uważano za wyraz ekstrawaganckiego gustu awangardowego rzeźbiarza, prawdopodobnie doskonale wiedzącego o głupocie tak zwanych „znawców sztuki”... Teraz stalowe „coś” nie odróżniało się niczym od zardzewiałych konstrukcji rozpadających się okolicznych domów. Były to szare budynki o jednostajnych, postrzelanych fasadach, z biurami i sklepami na parterze, których wyposażenie i towary zostały wyniesione już w pierwszych chudych miesiącach po zakończeniu wojny przez mrówczo pracowitą armię szabrowników. Nie powrócili oni już nigdy, pozostawiając miasto swemu losowi, rdzy i pokrywającemu wszystko pyłowi, pomijając oczywiście „czyścicieli”, których zadaniem było polowanie na niego i innych, którzy przeżyli wojenny kataklizm. Nadal wędrowali w swoich staromodnych ubraniach wąwozami ulic; niewyraźne postaci z zamierzchłej przeszłości. Prawie wszystkie bramy pozbawione były drzwi, na półpiętrach brakowało poręczy, a szyby wind ziały pustką. Ułatwiało to robotę ścigającym.
Jeśli idzie o modę, to nowy porządek był zaskakująco konserwatywny, chwilami nawet sterylny. Ani śladu kolorowych syntetycznych tkanin, nowoczesnych mebli. Instrukcja WEDA (właściwie nie była to żadna instrukcja w ścisłym sensie tego słowa, a rodzaj zalecenia) stwierdzała, że należy korzystać z zapasów ubrań wyprodukowanych w fabrykach tekstylnych w okresie przedwojennym do czasu uruchomienia w pełni zautomatyzowanych zakładów w północnej strefie przemysłowej. Była to strefa całkowicie zrobotyzowana, w której wszystko poruszało się z demoniczną precyzją, sprawdzane przez roboty kontrolujące, które z kolei kontrolowane były przez inne roboty. Wargas był przekonany, że ta linia miała swój koniec, i że siedziała tam przy monitorze jakaś istota ludzka, kontrolująca najwyższego robota kontrolnego. Ale jakby nie było, zrealizowano w ten sposób stare marksistowskie żądanie uwolnienia ludzi od mechanicznej pracy w takim stopniu, aby mogli się oni poświęcić swoim głównym potrzebom, obojętne czym one były - twórczością, ideami czy wykorzystaniem sił twórczych.
W pierwszym roku po wojnie, purificateurs, czy też „czyściciele” jak początkowo byli nazywani przez WEDA w Lyonie, strzelali z ciężkiej broni (dopóki ktoś nie wpadł na pomysł rozpowszechnienia bajki o „wymianie dusz”) do wszystkich, którzy poruszali się na terenie strefy zamkniętej i nie reagowali na apel, aby udać się do centrum laboratoryjnego na terenie nowych osiedli-ogrodów w celu oceny i sklasyfikowania swoich skłonności dziedzicznych. Stąd wzięły się ruiny domów, postrzelane fasady i zapadające sufity. Biologiczna wojna pozostawiła miasta w stanie nienaruszonym, niszcząc jedynie zamieszkujące je istoty żywe: ludzi i zwierzęta. Nawet stada szczurów były, przy okresie inkubacji trwającym tylko kilka dni czy nawet godzin, łatwym przeciwnikiem dla meningkoka-P.
Wkrótce jednak „czyściciele” WEDA zaczęli robić mniej hałasu i zamiast uszkadzać dachy i fasady domów pancerfaustami i granatnikami - ich huk słychać było nawet w zielonych dolinach po drugiej stronie Ruhry - przeczesywali teraz obszar miasta w poszukiwaniu ludzi, z nieomal pokojowo wyglądającą bronią, nazywaną przez nich „wymiennikiem dusz”. Zdaniem Wargasa był to po prostu bloker fal mózgowych. Poza tym był przekonany, że w tej starej stolicy Ruhry pozostało już tylko najwyżej, jeśli w ogóle, troje lub czworo ludzi, którzy przeżyli wojnę, bowiem od czterech miesięcy nie spotkał w mieście żadnego z nich. Ostatnią była zwariowana stara panna. Siedziała wysoko w oknie pustego domu towarowego; kiedy dostrzegła go na ulicy, jedną nogą obejmowała krzyż pozbawionego szyb okna, a drugą kiwała na zewnątrz, poprawiając sobie jednocześnie ręką opadające na kark kosmyki żółtawych jak słoma włosów.
Natychmiast zorientował się, że nie należała do Nowych. A potem - właśnie pomachała mu ręką jak starzejąca się prostytutka, która nie wykonała tego dnia swego planu, wykrzywiając przy tym twarz w uśmiechu (miał to być uwodzicielski grymas) - krzyknęła coś do niego, czego nie zrozumiał z powodu odległości. Nagle zza jej pleców pojawiło się czworo, pięcioro ramion w szarych rękawach i wciągnęło ją błyskawicznie do wnętrza... Zobaczył tylko znikające za parapetem okna nogi.
Znalazł ją później w jednej z bocznych klatek schodowych, które służyły podczas pożaru jako drogi ucieczki. Kiedy odwrócił jej głowę i spojrzał w postarzałą twarz przypomniał sobie, że była jedną z jego dawnych pacjentek z oddziału neurochirurgii szpitala, w którym pracował. Dla „czyścicieli” była zupełnie bezwartościowym materiałem; nie musieli się nią zajmować, by wydobyć informacje mogące powiedzieć coś o powodach jej szaleństwa i epilepsji. Było przecież tylu innych, posiadających substancje dziedziczne w najlepszym gatunku, jaki kiedykolwiek istniał. Bez przerwy je udoskonalano i zmieniano, przenoszono i znowu wysubtelniano.
Przypomniał sobie, że ta stara panna cierpiała na szczególną odmianę epilepsji, połączonej z innymi zakłóceniami świadomości (przypadek nieuleczalny). Zalecił wtedy, aby złagodzić symptomy choroby, przecięcie Corpus Callosum, dzielącego korę mózgową na dwie półkule, co w końcu spowodowało jedynie rozdzielenie świadomości zewnętrznej od wewnętrznej. W którymś momencie jej intuicyjna, oparta na uczuciach, świadomość ostatecznie zwyciężyła nad logiką i wysłała ją tam, gdzie być może było jej miejsce - mianowicie do diabła. Od tego czasu ta kobieta żyła tylko pragnieniami i kierowała się swymi popędami. Wargas doszedł do wniosku, że z tego rodzaju komplikacją (był to rzeczywiście nietypowy przypadek), można było sobie poradzić przy pomocy wyłącznika wrażliwości. Ciekawe, co by się wtedy stało?
Oni natomiast zabili ją blokerem fal mózgowych; był to metalowy hełm o grubości prawie dwóch centymetrów, wyładowany elektroniką, który nakładano delikwentowi na głowę. Gwarantował łagodną śmierć, bo przecież Nowi nie byli barbarzyńcami. Wargas znał to urządzenie z ich dzienników. Aby spopularyzować bloker pokazywano go często na ekranie telewizyjnym sugerując, że jest to najlepsze rozwiązanie w przypadku, gdyby któryś z Nowych odkrył, iż jego geny są błędnie skonstruowane (co się od czasu do czasu zdarzało). Błąd w konstrukcji genetycznej powodował bowiem zachowanie szkodzące zarówno społeczeństwu, jak i choremu. Rzekomo miał to być tak zwany wymiennik dusz, który skierowywał ducha zmarłego do centralnego laboratorium WEDA w Lyonie lub też jednego z banków w którymś z pozostałych ośrodków centralnych.
Było to twierdzenie, które z pewnością można było zaliczyć do królestwa bajek. Doktor Wargas nie potrafił sobie wyobrazić, że postęp, nawet w tak rozwiniętym stadium, mógł się posunąć tak daleko. Obszar dzielący fizjologię i świadomość pozostawał jego zdaniem nadal niezbadany. Była to granica poznania, tajemnica, której natura nie da sobie wydrzeć. Z tego też powodu jej rozwiązanie nigdy nie będzie do dyspozycji tych, którzy chcieliby go użyć do swoich celów; należało je umieścić na liście niemożliwych do spełnienia marzeń.
Kilka dni wcześniej spotkał nie mniej dziwnego mężczyznę. Wydawać by się mogło, że szczątki dawnego świata; zakazana strefa znajdująca się na obrzeżach Nowego Porządku, była zaludniona teraz już tylko takimi przedziwnymi typami. Doktor spotkał go między stojakami w sklepie z męskimi ubraniami na północno-zachodnim krańcu miasta. Nagle stanęli naprzeciwko siebie, oko w oko. Był to mężczyzna z dokładnie ogoloną głową i szczeciną na brodzie (prawdopodobnie znalazł w którymś z zakładów fryzjerskich maszynkę do strzyżenia i zgolił włosy aby pozbyć się wszy). Spoglądali na siebie zaskoczeni i w tym samym momencie stwierdzili, że nie są puryfikatorami. Tamten miał na sobie kolorową, wzorzystą koszulę, jakie były dawniej modne w Stanach.
- Hallo - powiedział mężczyzna z wyraźnym akcentem amerykańskim.
Mógł mieć około czterdziestu lat. Jego broda była szczupła i wysunięta do przodu, a oczy zaczerwienione; prawdopodobnie miał zapalenie spojówek spowodowane zbyt jaskrawym światłem słonecznym.
- Przeżył pan tę katastrofę? - zapytał trochę bez sensu. Wargas tylko skinął głową.
Mimo, iż nie mieli żadnego powodu, aby się nawzajem pozabijać lub sobie nie wierzyć, Wargas zezował na przemian w kierunku ręki tamtego, schowanej w kieszeni marynarki i przewieszonej przez jego ramię lnianej torby, obawiając się, że może być w niej ukryta jakaś broń.
- Byłem w odwiedzinach u swoich niemieckich krewnych, kiedy to się wydarzyło...
Wargas skinął głową po raz drugi.
- W Stanach zapewne byłbym już teraz promieniotwórczym pyłem - mężczyzna wskazał na drugą stronę Renu i uśmiechnął się lekko - albo radioaktywnie skażonym monstrum. Tutaj udało mi się przeżyć atak tego wirusa.
- To były bakterie - poprawił go Wargas.
- Ta podróż okazała się moim ratunkiem - Amerykanin w zadumie podrapał się po brodzie. - Pan chyba nie mieszka w okolicach Renu? Musielibyśmy się już kiedyś spotkać.
- Szukam w tej okolicy tylko czegoś do ubrania - potwierdził jego przypuszczenia doktor. - W centrum wszystko zostało już splądrowane.
Mężczyzna wskazał na widoczny za szybą budynek z brązowej cegły, z biegnącymi na zewnątrz gankami i doskonale zachowanymi poręczami.
- Czyściciele rzadko tutaj przychodzą. Ja mieszkam w fabryce po drugiej stronie. To zupełnie pewne miejsce. Ta budowla jest - jak wy to mówicie w waszym języku - podobna do szwajcarskiego sera. Chciałem powiedzieć, że jest pełna dziur. Pełno tam miejsc nadających się do ukrycia, korytarzy, którymi można uciec, kiedy przychodzą. Może by mnie pan kiedyś odwiedził?
Zamilkł i spoglądał na niego z wyczekiwaniem.
- To całkiem możliwe - skinął głową Wargas. - O ile znowu znajdę się w tej okolicy.
We dwójkę było zawsze bardziej niebezpiecznie. Dwie osoby robią po prostu więcej hałasu, poruszają się w przeciwnych kierunkach i pozostawiają więcej śladów. Dwoje ludzi rozmawia o wielu sprawach, a ich głosy rozbrzmiewają echem w opustoszałych ulicach.
- Te zimowe wieczory są strasznie długie. Moglibyśmy zagrać partyjkę szachów.
- Przyjdę - kiwnął głową Wargas. - Któregoś dnia w grudniu.
Tamten również skinął głową, wziął z lady równo ułożony stos ubrań, włożył do leżącego obok worka i przewiesił go przez ramię.
- A więc do zobaczenia - powiedział i zniknął za tylnymi drzwiami.
Wargas widział, jak tamten ostrożnie wyglądał z okna na prawo i lewo, z głową wysuniętą do przodu jak węszące zwierzę, przeszedł na drugą stronę ulicy, raz jeszcze z przyzwyczajenia oglądając się, jakby w obawie, że może nadjechać jakiś pojazd...
Śmierć tamtej kobiety potwierdziła, że powinien być ostrożny. Cały obszar starego miasta uznano za strefę zakazaną, oczywiście ze względu na niebezpieczeństwo epidemii. Prawdziwym powodem było jednak coś zupełnie innego, oni po prostu bali się przeszłości. Nie chcieli dopuścić, aby Nowi dowiedzieli się z gazet, książek czy filmów, jak rzeczywiście wyglądała. Wierzyli w potęgę genów, ale podejrzewali, iż uwodzicielska siła słów potrafi dokonać cudów. Można było sobie przecież wyobrazić, że któreś z ich dzieci-kwiatów wpadnie na pomysł, aby dowiedzieć się, jak to jest z tą przyjemnością wynikającą z różnic płciowych, mającą dla nich na zawsze pozostać tajemnicą. Albo czegoś o przemocy, wyuzdaniu czy żądzach rozkoszy dawnych pokoleń, ich cynizmie, kłamstwach i samooszukiwaniu, niedościgłych ideałach, wygodnictwie i zachłanności, podejrzliwości - krótko mówiąc, o ich szaleństwach, które były tak rozpowszechnione, że uważano je za rzeczy normalne.
Doktor spojrzał w niebo; zaczęło się ściemniać. Potrzebował jeszcze kilku plastykowych kwiatów. Nocne wędrówki z latarką w ręce po klatkach schodowych domów opustoszałego miasta, przemierzanie korytarzy pełnych otwartych drzwi do mieszkań, za którymi mogli ukrywać się „czyściciele” w swoich staromodnych kapeluszach lub czapkach z daszkiem, szarpały tylko jego nerwy. Uspokajał się, kiedy przykręcił albo nastawił na zero wyłącznik wrażliwości, jednakże czyniło go to także ślepym na piękno, jakie napotykał na swej drodze. Perfekcja techniczna tych urządzeń nie poszła jeszcze tak daleko, aby mogły one odfiltrowywać negatywne uczucia czy emocje, pozostawiając tylko pozytywne. Istniały jedynie dwie możliwości: człowiek pozbawiał się wszelkich doznań albo też obniżał ich intensywność. Jednakże wtedy świat tracił cały swój czar, zarówno jeśli idzie o postrzeganie zmysłowe jak i myśli czy wspomnienia. W takich przypadkach był tylko w stanie ocenić cel lub sens swego działania. Pozostawał jedynie rozsądek, zimna, beznamiętna myśl, postrzeganie w sensie fotograficznym, pozbawione powabu zapachy, dźwięki, niebędące już uporządkowanym szeregiem tonów. Nawet ból zatracał swoje negatywne zabarwienie uczuciowe, stając się czystym wrażeniem typu nacisk, ostrość, kontakt. Zimno na przykład było odczuciem „zimnym”, ale człowiek je postrzegający nie czuł i nie cierpiał na skutek chłodu czy mrozu. Tego rodzaju stan czynił człowieka nader lekkomyślnym, zwiększała się bowiem jego chęć ryzyka. Świadomość nie była oszukiwana, a nawet wręcz przeciwnie, ponieważ brakowało emocji - marzeń, lęków, nadziei, smutku czy zazdrości. Człowiek znajdował się w stanie owej jasnej, czystej świadomości będącej celem wielu religii.
Z pełną rezygnacją doktor Wargas przypomniał sobie, że Vera Melanchton posiadała aż nadto dużą dawkę tych uczuć. Mimo udręk miłości do niej, jakie męczyły go jeszcze czasami, było lepiej, że się do tego przyznawał. Nie zmieniało to faktu, że jej śmierć bardzo go dotknęła. Szczególnie wielkim żalem poruszył go fakt, że zostali rozdzieleni w tak makabryczny sposób, z winy drobnej odmienności w siłach obronnych organizmów, prostej różnicy w konstrukcji łańcuchów DNA, którą można było dostrzec jedynie pod elektronicznym mikroskopem. Być może te jej widoczne słabości były przyczyną, dla której tak jak i on będąc lekarzem, zainteresowała się biologią komórkową i już w roku czwartym pojechała do Lyonu, aby zdobyć informacje o prognozach przyszłościowych i jako jedna z pierwszych oddać się do dyspozycji dla badań genetycznych. Nie dlatego, że miała zamiar się zmienić, co niestety nie było możliwe, ale aby dotrzeć do rozwiązania tajemnicy jej „złych” skłonności, humorów, gwałtowności, wybuchów zazdrości i małostkowości. Jej ojciec, doktor Melanchton dokładnie skrytykował w szpitalnym klubie dyskusyjnym tę jej idee fixe, nazywając ją „pseudonaukowym spleenem”; zazwyczaj nie pozostawiał na niej suchej nitki. Traktował córkę jako nieco bardziej uzdolnioną siostrę operacyjną, która potrafiła podawać mu instrumenty tylko dlatego tak zręcznie, ponieważ znała jego sposób pracy i przyzwyczajenia od dzieciństwa.
Melanchton był chudym i wysokim jak tyka blondynem o bladej twarzy, który w młodym wieku miał już tak pomarszczoną skórę jak sześćdziesięciolatek. Jego zewnętrzny wygląd przypominał raczej wychudzonego matematyka niż lekarza. Trudno było powiedzieć, aby wąska twarz Melanchtona wzbudzała zaufanie, a pełen zaciętości grymas wokół ust też raczej nie wywoływał u pacjentów wiary, tak potrzebnej do pozytywnego zakończenia procesu leczenia. Nikt nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób on i jego równie blada żona spłodzili tak wrażliwą, małą istotkę o ciemno zabarwionej skórze. Takie to już bywają igraszki genów, pomyślał wzdychając Wargas. Cóż to była za ruchliwa dziewczynka! Wszystko robiła z olbrzymim zaangażowaniem; bez przerwy wydawało się, że lada moment straci panowanie nad sobą, kiedy ktoś próbował jej się sprzeciwić. Nie znosiła półśrodków, zarówno w przypadku rzeczy dobrych jak i złych, zaś każde, nawet najmniejsze niepowodzenie oznaczało dla niej katastrofę. Doktor Wargas miał wrażenie, że jej główną cechą była niemożność zachowania spokoju i brak opanowania.
Wszedł w bramę domu, przed którym leżało tyle gruzu, że musiał go obejść kilkoma dużymi krokami, potrącając przy tym blaszany pojemnik. Jego pokrywa z łoskotem uderzyła w ścianę budynku. Hałas, pomyślał z gniewem. Wszędzie tylko huk i łoskot, każdy zaś głośniejszy szmer oznaczał niebezpieczeństwo.
Spojrzał szybko w górę, a potem zwrócił oczy w stronę drzwi, wiszące na jednym tylko zawiasie. Popchnął je - skrzydło bramy uderzyło o wewnętrzną ścianę sieni i powróciło natychmiast na swoje miejsce z suchym, piskliwym zgrzytem.
Wargas jeszcze raz kopnął drzwi, przytrzymując je tym razem stopą, i spojrzał w ciemność sieni. Przypomniał sobie, że na pierwszym piętrze znajduje się magazyn pełen importowanych z Azji sztucznych kwiatów z tkaniny, o wiele lepszych od plastykowych, jakaś zapomniana dostawa. Było to pomieszczenie pełne, towarów w kartonowych pudłach z japońskimi napisami, których nikt jeszcze nie odkrył albo uznał za bezwartościowe.
W ciemnościach podszedł ostrożnie do następnych drzwi, za każdym krokiem z wahaniem dotykając ściany. Drzwi były tylko lekko przymknięte.
Poprzez wielkie okno umieszczone na czołowej ścianie budynku wpadała do środka rzeka światła, rozjaśniają...
entlik