Marek Rymuszko - Sprawa osobista.pdf

(628 KB) Pobierz
Marek Rymuszko
Sprawa osobista
2
Część I
HALNY UCICHŁ PRZED ŚWITEM
Orkiestra po raz któryś z kolei tej nocy grała „Ramaya". Trzeba było dużej
sztuki, żeby na sylwestra do „Watry" ściągnąć właśnie tę trupę, tylko pozornie
rozrywkową, w rzeczywistości zaś dramatyczną, co z każdą godziną stawało się
coraz bardziej oczywiste. Facet, tłukący w bębny, miał oblicze krasnoludka po
dużej wódce i z trudem utrzymywał rytm, wyznaczany improwizacją zaplutego
saksofonu. Pianista, tępo wpatrzony w pierwszy z brzegu stolik, przy którym
kiwała się sennie rozłożysta blondyna, przebierał palcami po klawiaturze w
sposób niekoniecznie zgodny z linią melodyczną forsowaną przez basy. Te
ostatnie obsługiwał najwyraźniej skołowany grubas. Jeśli chodzi o wokalistkę, to
zamilkła definitywnie w okolicach północy; jej chrypnący z minuty na minutę
głos już znacznie wcześniej sygnalizował owo szczęśliwe w istocie rzeczy
wydarzenie. Zresztą, na żałosne widowisko mało kto już zwracał uwagę.
Godzina pierwsza w nocy to nie jest pora na muzyczne kontemplacje, zwłaszcza
tu, w samym centrum górskiej metropolii. Na parkiecie buzował tłum:
podniecony, przytupujący, idiotycznie rozweselony. Tych ludzi nie zmógł
nawet, wiejący od kilku dni halny. Spadł na Zakopane drugiego dnia świąt i
odtąd dął nieprzerwanie, zamieniając resztki Śniegu w kałuże wody; malując na
szaro pokryte białym puchem granic oraz nękając kurort niską, niespotykaną jak
na tę porę roku temperaturą. Bezmyślny tłum, przewalający się od początku
grudnia po Krupówkach, wyraźnie oklapł. Nic pomagały porozpinane kożuchy i
powyciągane z walizek, niczym na urągowisko, parasole. Halny trzymał się
doliny, jakby na przekór temu niedzielnemu towarzystwu, które przez cały rok w
różnych krańcach kraju przymierzało narty z myślą o świętach w górach, a
potem okrągła noc jechało na stojąco spóźnionymi pociągami, by koniec
końców wpaść prosto w deszczy mgłę i ciepły, odzywający się kłuciem w sercu,
wiatr.
Od początku nie miałem ochoty na całą tę imprezę, ale w święta jak zwykle
zameldowali się pod Gubałówką Maciek z Danką, którzy już w czasie studiów
lansowali model rozrywki w stylu akademickiego klubu „Ubaw" i
3
konsekwentnie hołdowali mu do dziś, znakomicie godząc to z karierą naukową.
Tym razem przywieźli ze sobą koleżankę z wydziału, która, jak nic omieszkali
podkreślić, robi doktorat ze zobowiązań; o ile dobrze zrozumiałem, pisała pracę
na lemat umowy rachunku bankowego w ujęciu kodeksu cywilnego. Ela okazała
się dziewczyną nadzwyczaj miłą i w taki oto sposób musiało się siać to, co się
stało: na sylwestra wylądowaliśmy we czwórkę w lokalu, gdzie na parkiecie
panował nieustanny ścisk, niczym przed bramą pobliskiego składu z węglem.
Szczęściem nasz stolik stał pod samym oknem i stwarzał szanse bezpiecznego
przetrwania szalejącego tumultu; jeśli nic liczyć kilku obowiązkowych tańców,
których nie udało mi się, niestety, uniknąć. Piszę: niestety, gdyż tańczę
wyjątkowo podle i tego bezspornego faktu nie mogła przekreślić dyskretne
milczenie Eli — doktorantki, mającej ambicję wniesienia nowych przemyśleń do
złożonej problematyki umowy rachunku bankowego w ujęciu kodeksu
cywilnego i judykatury.
Grupa instrumentalno—wokalna „Stasiek i Jasiek" skończyła się właśnie
znęcać nad „La Palomą".
Jej leader uzgadniał kolejny repertuar z facetem o zasępionej twarzy, który
wyciągnął z kieszeni pięćsetkę. Gdzieś pośrodku sali z hukiem pękł balon,
wywołując salwę aprobującego śmiechu. Przy barze mecenas Zakapturny z żoną
spijali koniaki. Bawili się, zdaje się, znakomicie. Na mój widok mecenas skinął
dostojnie wielką, siwą głową. Podobnie, jak ja, nie zdradzał tej nocy ochoty do
profesjonalnej konwersacji, prywatnie zaś nie mieliśmy sobie nic do
powiedzenia.
W oczekiwaniu na muzykę Ela poprawiała włosy. Właśnie wtedy
zauważyłem z niepokojem, że przepycha się w naszym kierunku pan Tosiek.
Pruł przez tłum, przecinając go na pół, niczym śruba słynnego lodołamacza
„Czeluskina". Pan Tosiek do niedawna pracował jako woźny w prokuraturze. Od
paru miesięcy parzenic herbaty i utrzymywanie porządku w tym szacownym
urzędzie zdradził na rzecz gospodarki wieszakami w szatni „Watry", gdzie najął
się za wysokokwalifikowanego szatniarza. Miało to ten dobry skutek, że w razie
potrzeby pozwalało zarezerwować stolik nawet w ostatniej chwili, co aa lokalnej
giełdzie towarzyskiej niewątpliwie się liczyło.
Pan Tosiek dotarł wreszcie do nas. Miał nie doprasowany kołnierzyk od
koszuli i był wyraźnie podniecony. Najpierw złożył pełen szacunku ukłon
Elżbiecie, a następnie poufnie się ku mnie pochylił.
— Panie prokuratorze — sapnął — jest telefon do pana.
Niestety, pan Tosiek, o czym zapomniałem powiedzieć, ma głos dudniący
4
niczym karabin maszynowy, który wymaga dokładnego zbadania przez
rusznikarza. Poufny ton u pana Tośka ma ten skutek, iż bynajmniej nie
wpływając na ściszenie pana Tośkowego barytonu, wzbogaca go o brzmienie, w
którym czai się sensacja.
Kątem oka dostrzegłem, że dyskretne przekazanie wiadomości przez pana
Tośka odniosło łatwo widoczny skutek wszyscy wokół gapili się na nas, a jedna
z par odsunęła na bezpieczna odległość. Zespół zaczai znowu grać, tym razem
coś, czego nie byłem w stanic zidentyfikować.
— Panie Tośku — powiedziałem z wyrzutem — tyle razy już panu
mówiłem, żeby się pan wreszcie przestawił i na gruncie towarzyskim nie straszył
ludzi służbowymi tytułami. Gdzie ten telefon?
Pan Tosiek zasapał urażony.
— U pana kierownika na zapleczu, panie pro... — tu urwał, napotykając mój
zimny wzrok. Ruszył ponownie do przodu, torując przejście miedzy tańczącymi
parami. Obserwowałem jego zręczne ruchy i doszedłem do wniosku, że tak
właśnie musi wyglądać akcja goryli prezydenta, który nie może się dopchać do
mównicy obleganej przez rozentuzjazmowanych wyborców.
Na zapleczu nie było nikogo. Podjąłem odłożoną słuchawkę.
— Prokurator Borowy przy telefonie. Co jest? Po tamtej stronie usłyszałem
odgłos, który mógł ewentualnie uchodzić za zakłopotane chrząknięcie.
— Obywatelu prokuratorze, mówi dyżurny komendy miasta, porucznik
Kłos. Przepraszam, że przeszkadzam, ale jest pan potrzebny. Mamy trupa.
Usiadłem przy stoliku z serwetą we wściekle kolorowe pasy. Taki deseń
mógł wymyśleć jedynie ktoś, kto był chory psychicznie.
— Słuchajcie, poruczniku — powiedziałem możliwie najuprzejmiej po
pierwsze przyjmijcie życzenia do siego roku. Po drugie chciałem was
poinformować, że ja nie mam dziś dyżuru przy telefonie, wiec zupełnie nie
rozumiem, dlaczego dzwonicie z tym do mnie.
W słuchawce zapanowała cisza. Wreszcie dyżurny odezwał się ponownie.
— Panie prokuratorze... — zaczął i w jego głosie teraz już wyraźnie
wyczuwałem zakłopotanie, wraz z którym we mnie zaczęła narastać złość. —
Chodzi o to, że tam jest trudne dojście... myśmy się porozumiewali telefonicznie
z prokuratorem rejonowym i postanowiono... to jest, chciałem powiedzieć,
otrzymaliśmy polecenie, żeby pana odszukać, więc...
Zagryzłem wargi. No, oczywiście. Cholera, że też ciągle nie mogą się do
tego przyzwyczaić. Moja romantyczna wizja prokuratora—szeryfa, jaką
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin