Krzysztof Maćkowski - Zew.pdf

(1393 KB) Pobierz
1
Zmrok, porywisty wiatr. Kłujący śnieg sypał coraz intensywniej, przykrywając i tak
już ledwie widoczną ścieżkę pomiędzy skutymi lodem bagnami w  lesie. Wycie
wilków dopełniałoby obrazu.
Dęciaki z 
Harder Than You Think.
Jej długie, hebanowe włosy rozwiewał
wiatr, do twarzy przyklejały się płatki śniegu. Była w zwiewnej czerwonej sukience,
jakby w  lepszy świat chciała wejść w  pełnym, przynależnym jej urodzie blasku,
a nie chyłkiem, ze strachem przed deportacją, jak reszta czarnych.
Zaraz powabnie kołysząc biodrami, przejdzie po wybiegu, bezczelnie taksując
wzrokiem pożądliwie wpatrzonych w nią mężczyzn. Ale to nie Mediolan, tylko błota
Polesia, zielona granica na Bugu - za nią rozciągał się cały ten syf, który raz na
zawsze chciała zostawić za sobą.
Rozglądała się, przestała już chyba wierzyć, że przewodnik po nią wróci.
Biegłem za nim kilka kilometrów, jednak nie udało mi się go dopaść. Był szybki,
znał teren, widać nie po raz pierwszy przeprowadzał nielegalnych. Zresztą stara
prawda: ten, który ucieka, zawsze ma przewagę.
Podszedłem powoli, nie chciałem jej wystraszyć. Odwróciła się w moją stronę,
kiedy byłem na wyciągnięcie ręki. Zapamiętałem jej oczy wpatrzone w wymierzony
w nią pistolet.
Nie bała się.
***
- Śmierć jest czymś nieuniknionym - powiedziała już potem.
- Czasem tylko nadchodzi zbyt wcześnie. Masz jeszcze na nią czas.
Patrzyła na mnie z ciekawością albo tak mi się tylko wydawało. Zdążyłem już
zapomnieć ten typ kobiecego spojrzenia.
- Po co ci był ten pistolet?
No tak.
- Pistolet. Po co? - powtórzyła.
- Dlaczego czerwona sukienka?
Złożyła dłonie, wymierzyła w moją stronę, trzymając mnie na muszce.
- Ty pierwszy - powiedziała.
- Wyglądałaś na niebezpieczną kobietę.
Zaczęła się śmiać. Ja też, choć w  tym, co powiedziałem, było sporo racji.
Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy.
- Twoja kolej. Sukienka?
Wzruszyła ramionami. Było w tym coś uwodzicielskiego, nawet na pewno. Choć
po czasie wcale tak mi się nie wydawało.
- Nikt mi nie powiedział, że będzie śnieg. Poza tym nie była czerwona.
- Nie?
Podała jakiś kolor. Nie wiedziałem, że w  ogóle taki istnieje. Nie byłbym
w  stanie powtórzyć brzmienia tego słowa, nawet gdybym perfekt znał angielski,
w którym próbowałem się z  nią dogadać. W  przeciwieństwie do mnie świetnie go
opanowała. Mówiła z pięknym akcentem, jakby wychowała się w Anglii.
- Nie rozróżniasz kolorów? - spytała, widząc moją zdziwioną minę.
- Nie, dlaczego? - odpowiedziałem. - Podstawowe, jak każdy facet - dodałem
tytułem wytłumaczenia.
Na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Przekrzywiła głowę, patrząc na mnie
z ciekawością.
- Czyli nie rozróżniasz - stwierdziła.
- Mylisz się.
- Nie rozróżniasz... - zaczęła droczyć się ze mną jak małe dziecko.
- A właśnie, że tak!
- A nie!
Chwyciłem ją za nadgarstki i  przyciągnąłem. Nasze usta znalazły się
niebezpiecznie blisko siebie.
***
Tak naprawdę nie było żadnej czerwonej sukienki. Dziewczyna miała na sobie
długą, puchową kurtkę w  tym kolorze, którego być może w  ogóle nie ma, spodnie
i sweter. A pistolet w nią skierowany był moją wyciągniętą dłonią.
Woleliśmy jednak, czy może bardziej ja wolałem, trzymać się tej wyobrażonej
wersji, niewymuszającej trudnych pytań i bardziej pasującej do sytuacji, w której się
znaleźliśmy.
Prawda nie zawsze pomaga w życiu, czasami lepiej ją od siebie odsunąć. Choć,
niestety, zwykle wraca.
I wali w łeb obuchem.
***
Wtedy, w  lesie, dziewczyna nie bała się, bo wiedziała, że ją uratowałem.
Przynajmniej na daną chwilę.
Dziewięć na dziesięć - tyle stawiałem, że nie zniknie, kiedy pobiegłem za
przewodnikiem. Mogła uciec, gdyby miała docelowy adres kogoś, kto by jej pomógł.
Tylko czym by się tam dostała? Autobusy już nie jeździły, zresztą u nas czarny
z definicji był nielegalny. Zawsze ktoś poczułby się w obowiązku powiadomić nas
o fakcie. Z tego samego powodu autostop też nie wchodził w rachubę, zwłaszcza że
podwożący mógłby zażądać zapłaty - w naturze.
Mogła jeszcze wrócić do swojego „chłopaka", ale ten zniknął gdzieś
w bagnistym lesie i raczej nie zamierzał się odnaleźć.
- Gdzie reszta czarnych? - zapytałem.
- Czarnych?
- Imigrantów. Nielegalnych.
Spojrzała pytająco.
- Nielegalnie przekroczyłaś granicę. Na czarno. - Zachciało mi się tłumaczyć. -
Rozumiesz?
Przytaknęła.
Tam gdzie staliśmy, nie było żadnych innych śladów, musiał zasypać je śnieg.
Pozostali czarni pewnie doszli już do miejsca, gdzie stał umówiony wozak. Siedzieli
w busie i czekali na nią, by potem pojechać w stronę Warszawy i dalej - Berlina czy
Paryża. Do kogoś z rodziny, wioski czy klanu, tam gdzie była praca, za którą mieli
wyżywić siebie i tych, którzy złożyli się na ich wyjazd.
- Gdzie są? - powtórzyłem.
- Nikogo innego nie było.
- Powiedz mi prawdę.
- Nie kłamię.
Tego dnia żaden z  informatorów nie dał nam znać o  przerzucie nielegalnych,
a prognozy meteorologiczne zapowiadały załamanie pogody.
Patrol na zielonej tylko odfajkowaliśmy, nawet dosłownie: staliśmy nad skutym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin