Niedzielny czlowiek A5.doc

(2424 KB) Pobierz
Niedzielny człowiek




Gavin Robertson

Niedzielny człowiek

 

 

Przełożyła: Agnieszka Jacewicz

Tytuł oryginalny: The Sunday man

Rok pierwszego wydania: 1999

Rok pierwszego wydania polskiego: 2000

 

 

Zamach bombowy na uniwersytecie w Atlancie. Pod gruzami ginie kilkudziesięciu uczestników konferencji naukowej. Peter Wilson cudem uchodzi z życiem. Ale to dopiero początek walki naukowca o życie własne i tysięcy ludzi...

 

 

Spis treści:

1.              3

Poniedziałek Atlanta, Stany Zjednoczone              3

2.              53

Wtorek              53

3.              142

Środa              142

4.              251

Czwartek Londyn, Anglia              251

5.              331

Piątek              331

6.              425

Sobota Kano, Nigeria              425


1.

Poniedziałek
Atlanta, Stany Zjednoczone

Kiedy w Atlancie jest dzień, który można uznać za pogodny, dwadzieścia najwyższych pięter hotelu Plaża Peachtree góruje ponad mglistym, brunatnym smogiem, przesłaniającym pięćdziesiąt niższych pięter.

Na najwyższej kondygnacji mieści się restauracja. Właśnie tam siedział Peter Wilson. Przez szklaną ścianę przyglądał się miastu. Oparł się wygodnie, wsunął palce obu dłoni we włosy, splatając je z tyłu głowy, i przeniósł wzrok na blat stolika, przy którym siedział.

Spojrzał na zegarek. Spóźniała się już ponad półtorej godziny, mogła się więc pojawić w każdej chwili. Uśmiechnął się do siebie. Uznał, że to świetna pora na kolejnego drinka.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się kelner z telefonem bezprzewodowym na tacy.

- Przepraszam, czy pan doktor Wilson?

Peter skinął głową.

- Telefon do pana. Niestety, połączenie nie jest najlepsze.

Peter wziął słuchawkę i zanim przyłożył ją do ucha, usłyszał trzaski i huczenie.

- Halo - powiedział. - Czy to ty, Jaygo?

- Oczywiście, że ja, do cholery. Słyszysz mnie dobrze?

- Nie. Chryste, Jaygo! Gdzie jesteś? Głośno tam jak w kuchni chińskiej restauracji.

- Bardzo zabawne. Jestem w cholernym helikopterze, a oni nie chcą trochę przyciszyć tego złomu, nawet na czas rozmowy. Plotą coś o spadaniu.

Uśmiechnął się szeroko. Nic się nie zmieniła.

- Peter, kochanie, chciałam ci tylko powiedzieć - ciągnęła - że trochę się spóźniam, ale powinnam być z tobą za jakieś pięć, dziesięć minut. Spójrz przez okno w stronę słońca, a zobaczysz mnie na dziewiątej albo gdzieś w pobliżu.

Peter odwrócił się do okna i popatrzył w kierunku zachodzącej kuli słonecznej. Mniej więcej w odległości kilometra dostrzegł pulsujące światło helikoptera.

- Tu Hotel, widzę cię, Wiolonczelo Jeden. Masz wolną drogę.

- W porządku. Posłuchaj, marzę o tym, żeby się z tobą zobaczyć. Zamów mi jakiegoś fajnego drinka. Zimnego, z mnóstwem lodu, ale bez parasolki.

- Oczywiście. Mam wyjść na dach, żeby się z tobą spotkać?

- Nie. W żadnym wypadku. Bóg wie, co ta maszyna zrobiła z moją fryzurą. Chcę mieć dobre wejście, sam wiesz.

Znowu się uśmiechnął.

- I jeszcze jedno - dodała. - Który pokój zajmujesz? Mam ze sobą wiolonczelę i będzie jej potrzebna chwila odpoczynku po gorączce, jaka tu panuje.

- Sześć tysięcy dziewięćdziesiąt cztery.

- Ledwie cię słyszę przez te trzaski. Zobaczymy się za pięć minut. Góra za dziesięć. Kocham cię do szaleństwa. - Głos i szum w słuchawce umilkły.

- Dobrze by było - powiedział sam do siebie i oddał słuchawkę kelnerowi, który dyskretnie czekał nieopodal.

- Dziękuję - Peter uważnie przyglądał się plakietce kelnera. - Torin?

- Tak, proszę pana.

- Będzie mi potrzebna twoja pomoc. Jokasta Manhattan będzie tutaj mniej więcej za pięć minut. Tak, ta Jokasta Manhattan. Chciałbym, żebyś zadzwonił na dół do salonu i kazał im przysłać fryzjera z odpowiednim ekwipunkiem na dach. Tam ma pomóc pani Manhattan. Jej helikopter niedługo wyląduje. Wyślij także kilku bagażowych, aby zanieśli jej cenną wiolonczelę i jakiś milion walizek do pokoju sześć tysięcy dziewięćdziesiąt cztery. Potem wróć tutaj ze świetnym creme de menthefrappee. Dobrze?

- Fryzjera na dach, proszę pana?

Peter wskazał kciukiem nadlatujący helikopter.

- To ona, Torin. Nie lubi czekać, możesz mi wierzyć.

- Oczywiście, proszę pana. To dla nas wielki zaszczyt.

Gdy kelner odszedł, Peter zamyślił się. Spotkanie Jaygo wysiadającej z hałaśliwego i dusznego helikoptera? To zaszczyt. Do tego potrzebna była odwaga.

Obok niego, na stoliku, leżał otwarty neseser. Na wierzchu pliku papierów znajdowały się trzy kopie referatu, który miał przedstawić na konferencji we wtorek rano. Problemy w opracowywaniu danych napotykane przy długoterminowym prognozowaniu migracji szarańczy. O Boże, pomyślał, co za nudny tytuł. Prawie taki sam jak Przechowywanie kukurydzy a szkodniki oraz Liczba szkodników w silosach magazynujących suszony groch.

Uśmiechnął się. Przypomniał sobie, jak wraz z przyjacielem ze studiów, Davidem, przypinali wszystkie nudne referaty do tablicy ogłoszeniowej.

- Pete - mawiał wtedy David - jeśli kiedyś przyłapiesz mnie na pisaniu czegoś naprawdę nudnego, przywołaj mnie do porządku, dobrze? Na pewno to zrozumiem.

Teraz, dziesięć lat później, Peter miał wygłosić referat, który dawniej od razu trafiłby na tablicę.

Po prostu ma zły tytuł, pomyślał, powinienem wymyślić inny, na przykład: Ktoś pochrzanił mi dane i nie mam pojęcia dlaczego. Może tym ożywiłby trochę słuchaczy. A może nie. Bob Anderson powiedziałby pewnie, że bałagan w danych nie jest interesujący, dopóki nie pozna się jego przyczyny. Wystarczy powiedzieć jak i kto, a inni cię wysłuchają. W przeciwnym razie pozostaje jedynie dobry pomysł, który zupełnie nie wyszedł w praktyce.

Może właśnie tak się stało. Początek był dobry, ale potem wszystko poszło źle. Nie, nie mógł myśleć tak negatywnie. Wiedział, że referat ma swoją wartość. Ktoś dostał się do bazy danych, zanim Peter zdążył je zrelacjonować. Niweczenie rezultatów pracy innych ludzi miało tyle lat, ile nauka, ale zwykle można było określić motywy takiego postępowania. Zazdrość, fanatyzm religijny albo zwyczajna niechęć. Tylko że dane, nad którymi pracował Peter, nie mogły wywołać żadnej z tych emocji, co więc stało za aktem sabotażu? Czy ktoś inny zainteresował się jego pomysłem i chciał opóźnić pracę Petera, aby samemu opublikować coś wcześniej?

Peter uważał, że pierwotne założenia były poprawne. Chodziło o przewidywanie wędrówek szarańczy dzięki specjalnym mikronadajnikom, które pozwalały śledzić migracje chmar za pośrednictwem satelity. Czuł się podekscytowany, kiedy otrzymał pierwsze obrazy z satelity. Czyste linie biegnące w ściśle określonych kierunkach. Takiej dokładności nikomu nie udało się dotąd osiągnąć. Potem jednak dane zaczęły tracić przejrzystość. Linie się zamazały i przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Czyżby dobry pomysł się nie sprawdził?

Peter szczerze w to wątpił. Wielokrotnie przeglądał wyniki i dokładnie widział, w którym miejscu schemat zaczął się psuć. Nic tego nie zapowiadało. Nie pojawił się żaden błąd, który mógłby się przyczynić do zmiany biegu linii. To musiał być ktoś, a nie coś. Inni także prowadzili pomiary za pomocą satelity i wszystko działało bez zarzutu, dlaczego więc on miał problemy? Gnu, goryle. W ten sposób dało się śledzić nawet lwy. Mój Boże, w Serengeti, gdzie się nie ruszyć, wszędzie widać jakieś zwierzę ze sterczącą z głowy antenką. Owszem, Peter zdawał sobie sprawę, że przeważnie badano duże zwierzęta, instalując im indywidualne przekaźniki. On zaś studiował życie małych owadów, które tylko posypywano substancją umożliwiającą namierzanie. Ale zasada działania była taka sama. Przynajmniej tak mu się wydawało. Miało się dopiero okazać, czy zdoła do tego przekonać uczestników konferencji. Wiedział jednak, że naukowcy uwielbiali kiwać głowami z politowaniem, gdy jakiś nowy pomysł upadał.

Mógł im pokazać tylko serię tabel i wykresów, które stopniowo stawały się coraz gorsze i mniej dokładne. Żadna konkurencja dla żółwia wychodzącego na plażę na Kajmanach z nadajnikiem radiowym przyklejonym do skorupy.

Upił łyk drinka. To drugi czy trzeci?

Problem z naukowcami był taki, że nie potrafili odróżnić obiecujących i interesujących danych od nudnych i bez znaczenia.

Spojrzał w stronę helikoptera, który właśnie zbliżał się do dachu hotelu. W odległości mniej więcej stu metrów nagle zatrzymał się i zawisł w powietrzu. Och, opóźnienie, pomyślał Peter. To się jej na pewno nie spodoba.

Obok pliku papierów w teczce leżało małe pudełko. Miał nie pamiętać o jej urodzinach, ale nigdy mu się to nie udawało. Otworzył małą srebrną karteczkę.

Jaygo, dziewczynie, która kocha gwiazdy. Wszystkiego dobrego życzy Peter.

Uśmiechnął się kpiąco i wsunął prezent do górnej przegródki teczki, tak by nie było go widać. Może powinien zrezygnować. Chyba tak.

Co można podarować milionerce? I to wielokrotnej. Grała na wiolonczeli i utorowała sobie drogę do międzynarodowej sławy. Koncerty dla młodych talentów i pierwsze nagrody dały początek temu, co z czasem przerodziło się w potężną machinę muzyczną. Dzięki niej wiolonczela stała się popularna na całym świecie. Nikt nigdy nie grał na tym instrumencie tak jak ona. Inni byli może bliżsi klasycznemu ideałowi, ale nikt nie miał jej energii ani stylu. Międzynarodowe imprezy charytatywne, występy dla prezydentów, bale w Hollywood - Jokasta Manhattan brała udział we wszystkich. Jej płyty trafiały na szczyt każdej listy przebojów. Mówiono, że w ciągu pięciu lat zarobiła więcej pieniędzy niż Callas i Caruso razem wzięci. Z równą wytrwałością pracowała nad swoim wizerunkiem. Jej płomiennorude włosy i oczy w kolorze głębokiej zieleni błyszczały w witrynach sklepów muzycznych na całym świecie. Kwartet Belle Epoque zyskał międzynarodową sławę. Nawet bardziej powściągliwi koledzy opowiadający się za repertuarem klasycznym przyznawali, że miała niezwykły talent. Zazdrośni twierdzili, iż trafiła na sam szczyt dzięki żyłce do interesów i pragnieniu zdobycia sławy. Ludzie, którzy nie znali się na muzyce, przypisywali jej sukces urodzie. Może tak właśnie było. Szczery uśmiech jaśniał z plakatów na ścianach domów należących do ludzi, którzy nigdy nie słuchali wiolonczeli, dopóki na scenie muzycznej nie pojawiła się Jokasta Manhattan. Pewien krytyk muzyczny z New York Timesa napisał trafnie: Wielbiciele wiolonczeli dzielą czas na okres przed Jokasta Manhattan i teraz.

Jej życiu prywatnemu poświęcano w gazetach tyle samo miejsca co jej muzyce i urodzie. Była marzeniem dziennikarzy prowadzących kolumny towarzyskie. To nic, że większość licznych opisywanych romansów istniała tylko w wyobraźni autorów plotek. Przecież Jokasta sama oznajmiła: Nigdy nikogo nie podam do sądu. Drukujcie, co chcecie. Dotrzymała słowa. Przysporzyło jej to wielu wrogów, gdzieś po drodze straciła najlepszych przyjaciół, ale, jak powiedziała kiedyś Peterowi: Co z tego? Na dobre przyjęcie zawsze przychodzi więcej osób niż z niego wychodzi. Tak już jest.

Oczywiście odmowa pozwania kogokolwiek tylko wzmogła zainteresowanie jej życiem. Jaka naprawdę była Jokasta? Jak widzieli ją ci, którzy ją znali?

Kiedyś zlekceważyła serię fotografii, które przedstawiały ją nago, jako zwykły fotomontaż, mówiąc: Wiedzą, że ujdzie im to na sucho, bo nie podam ich do sądu. W rezultacie zdjęcia (oraz imię Jokasty Manhattan) trafiły do pism, które zazwyczaj nie zamieszczały żadnych nowinek ze świata muzyki.

Często przytaczano słowa ludzi, którzy znali Jokastę, jeszcze zanim zyskała sławę, a robiono to bez ich zgody. Gdy pewna szczególnie oburzająca seria takich cytatów przypisywanych Peterowi ukazała się w Sunday Times, poczuł się zobowiązany zadzwonić do Jokasty i zapewnić, iż przytoczonych słów nigdy nie wypowiedział.

- Nie bądź śmieszny, kochanie - odparła wówczas. - Oboje wiemy, jaka jest prawda. A skoro tamte słowa nie są prawdziwe, oczywiste jest, że nie ty tak powiedziałeś. Wkrótce wszystko przycichnie. Znam tych ludzi.

Miała rację. Dziennikarzy w końcu znudził ten temat i zajęli się czymś innym. Świeższe historie lepiej się sprzedawały. Po co było stale przeczesywać ten sam kawałek gruntu, skoro pojawiało się coraz więcej nowych terenów do zbadania. To nic, że nowe historyjki były tak samo dalekie od prawdy.

Hotelowy bar szybko się zaludniał. Spodziewano się Jokasty Manhattan. Do miasta przyjechał cyrk i nikt nie chciał przegapić szansy na miejsce tuż przy arenie. Peter miał świadomość, że ludzie się mu przyglądają. Kim był mężczyzna, do którego zadzwoniła? Czy przypadkiem nie widzieliśmy gdzieś jego zdjęcia? To partner zawodowy? Dawny kochanek? Czy to nie on zrobił to? Powiedział tamto?

Zakłopotany wpatrywał się w szklankę. To nic, myślał, przestaną mi się przyglądać, kiedy tylko pojawi się Jokasta. Wielokrotnie już tak było.

Przez salę przeszła fala spontanicznych oklasków. Jakaś kamera pojawiła się znikąd i błysnęła światłem. Jokasta Manhattan miała swoje wejście.

Wszystkie oczy zwróciły się ku niej, kiedy szła przez tłum. Machała do ludzi, jakby znała ich przez całe życie. Na chwilę przystanęła przy jakimś stoliku i zamieniła kilka słów z siedzącymi przy nim osobami. W końcu dotarła do stolika Petera.

- Witaj, kochany. Pocałuj mnie. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, iż tak niespodziewanie postanowiłam się z tobą zobaczyć.

- Cześć, Jaygo - odparł. - O co ci chodzi tym razem?

- Jesteś nieoceniony – powiedziała siadając naprzeciw niego. - Po prostu doszły do mnie wieści, że też tu przyjechałeś więc jestem. To wszystko.

- Skąd wiedziałaś że jestem w Atlancie?

- Rozmawiałam z twoją narzeczoną.

- Z Aurelią? Do cholery, mam nadzieję, że tego nie zrobiłaś.

- Żartuję. Nic się nie martw. Choć może powinnam z nią pogadać. Trochę ją podenerwować. Po prostu zadzwoniłam na twój wydział i powiedziano mi, że będziesz tutaj na jakiejś wielkiej konferencji, więc pomyślałam, że mogłabym wpaść w drodze do Dallas.

- Z Nowego Jorku do Dallas przez Atlantę? Trochę zboczyłaś z drogi.

- Może, ale musiałam się z tobą zobaczyć i porozmawiać o pewnej sprawie.

- Mówiłem, że nie przyjechałaś bezinteresownie.

- O tym później. Teraz poudawajmy przez chwilę przyjaciół i napijmy się czegoś. Gdzie mój drink? Przecież prosiłam, żebyś coś mi zamówił.

Peter dał znak w kierunku baru i do stolika podszedł ten sam kelner z napełnioną zielonym płynem wysoką szklanką na srebrnej tacy.

- Pani Jokasto - powiedział, ostrożnie stawiając drinka przed sławną wiolonczelistką. - Czy to wszystko?

- Raczej nie. Przecież zbliża się weekend, co, Torin?

Zdumiony kelner spojrzał na nią, nic nie rozumiejąc.

- Słucham?

- Na razie to wszystko, Torin. Dam ci znać, jeśli będę jeszcze czegoś potrzebowała.

Gdy kelner się oddalił, Peter spojrzał na towarzyszkę.

- Dobra jesteś. Nawet nie zauważyłem, kiedy spojrzałaś na jego identyfikator.

- Zwróciłam na niego uwagę, gdy tutaj szłam. Na tym polega część mojej pracy.

- No to za co wypijemy? - Peter podniósł szklankę. - Za dwudziestego pierwszego sierpnia? Dzień, gdy Lew spotyka Koziorożca?

- Pamiętałeś. Zastanawiałam się, czy nie zapomnisz.

Uśmiechnął się, patrząc na nią znad szklanki.

- Wszystkiego najlepszego, Jaygo. Ile lat kończysz? Dwadzieścia pięć?

- A niech cię diabli, Peter. Przecież wiesz, że to rok wielkiej trójki i zera. Ja wznoszę toast na twoją cześć.

Upiła mały łyczek drinka i odstawiła szklankę na stolik.

- Jak myślisz, czy to francuskie, czy kalifornijskie?

- Francuskie - odpowiedział bez wahania. - Nie sądzę, aby śmieli ci podać kalifornijskie. Poza tym tutaj chyba tego nie robią.

- Zwariowany drink. Ale żadne urodziny nie byłyby prawdziwe bez jednego, nie sądzisz?

- Widzę, że ty też sporo pamiętasz.

- Kiedyś uważaliśmy, że to taki elegancki koktajl. - Uśmiechnęła się sama do siebie. - To były dobre dwa lata. Najlepsze.

- Obiekty widziane we wstecznym lusterku... - zaczął.

- .. .wydają się bliższe niż w rzeczywistości - dokończyła za niego. - Śpiewał to Meatloaf. Wciąż jeszcze czasem gram tę melodię - przyznała. - Wiesz, że kiedyś próbowałam nawet zaaranżować ją na wiolonczelę.

Roześmiał się.

- Nawet słynna Jokasta nie ma nieograniczonych możliwości.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin