John Moore
Niedobry Królewicz Karolek
Przełożyła Dominika Schimscheiner
Tytuł oryginalny: Bad Prince Charlie
Wydanie oryginalne 2006
Rok pierwszego wydania polskiego: 2007
Są rycerze, zamki i królewna. Ale coś tu nie gra.
Bo są też spiskowcy, którzy chcą posadzić na tronie króla tyrana, a potem zarobić na jego obaleniu. Problem w tym, że przyszły tyran ma serce miękkie jak gołąbek.
Ale najbardziej na zamieszaniu wywołanym przez buntowników skorzysta markiz de Zadek. Bo choć każdemu coś mówiło jego nazwisko, siedział zapomniany w zamkowym lochu.
Czytających „Karolka” nikt nie zapomni. Będziemy o swoim istnieniu skutecznie przypominać chichotaniem - z każdą stroną coraz głośniejszym.
W świecie Johna Moore'a, który uczył nas już odwagi w „Heroizmie dla początkujących” witamy nie tylko wielbicieli fantasy, ale też wielbicieli świata, który - choć odbity w krzywym zwierciadle - wciąż jest piękny.
Zawiera humor - dawkować codziennie!
Noc była ciemna - nie burzliwa, absolutnie - ale bardzo ciemna, czyli idealna dla duchów. Mówiąc ściślej, była to noc idealna, żeby je zobaczyć. Ektoplazma zjaw jarzy się bladą poświatą, więc im czarniejsza noc, tym łatwiej je dostrzec. Teoretycznie duchy powinny być widoczne także za dnia, w zupełnie ciemnym pomieszczeniu, jednak z niewiadomych przyczyn tak się nie dzieje. W każdym razie, późna, ciemna i nieburzliwa noc jest doskonała dla kogoś, kto chce spotkać ducha, a jeszcze lepsza, jeśli ktoś chce go zobaczyć i ominąć z daleka. Co sądzą o tym duchy, nie wiadomo. Sam zamek był raczej nowy jak na tego typu gmachy - jego budowę ukończono zaledwie pokolenie wcześniej - mimo to miał tradycyjną, kwadratową bryłę i graniaste wieże. Większość stawianych w tamtych czasach zamków charakteryzowała się wieżami okrągłymi, dzięki czemu zwiększało się pole rażenia strzelców, oraz zaokrąglonymi murami, mniej podatnymi na zawalenie się w wyniku podkopu. Jednakże zamek dalski stał na skalistym wzniesieniu, w którym nie dałoby się wydrążyć tunelu, a kwadratowe pomieszczenia są praktyczniejsze w życiu codziennym. Łatwiej ustawić w nich meble.
Nie posiadał mostu zwodzonego, gdyż nie otaczała go fosa. Ani w zamku dalskim, ani w rozciągającym się wokół mieście, ani na polach uprawnych leżących u stóp wzgórza, nie było nadmiaru wody.
Brak tych obronnych udogodnień nie robił jednak różnicy strażnikom patrolującym blanki. A zamek miał blanki wszędzie. Nie było ku temu żadnej szczególnej przyczyny. Po prostu podobały się architektowi. W czasach, gdy stawiano budowlę, blanki były ostatnim krzykiem mody w architekturze zamkowej. Ciągnęły się wzdłuż wewnętrznych i zewnętrznych murów, umocnień, dachów, wież i cytadeli. Było więc co patrolować.
- Musisz zaczekać, aż naprawdę się ściemni - powiedział jeden z wartowników do Hortensja. - Właśnie wtedy go widać. Inaczej przejdziesz obok i nawet go nie zauważysz. Wystarczy blask księżyca, a znika. - Zęby mówiącego zaszczekały nieco, ale przyczyną tego mógł być chłód. Wiał przenikliwy wiatr, a w nocy temperatura opadała bardzo szybko.
Hortensjo popatrzył w górę. Na horyzoncie widniało kilka gwiazd, lecz niebo nad ich głowami zasnuwały ciężkie, nieprzeniknione chmury. Księżyc miał wzejść dopiero za kilka godzin.
- To król - stwierdził inny strażnik.
- Duch króla - poprawił go pierwszy.
- Nie czepiaj się słówek, Turic. Wiem, o czym mówię.
- Skąd wiesz, że to król, Rod? - zapytał Hortensjo.
- Bo wyglądał jak król.
- Więc musiałeś widzieć jego twarz? Strażnicy wymienili spojrzenia.
- No, nie do końca - przyznał Turic. - Ale wyglądał jak król.
- To znaczy jak?
- Miał w ręce butelkę taniego zajzajera.
- Aha - rzekł Hortensjo. To rzeczywiście wskazywało raczej na króla. Jednakże Hortensjo był rycerzem i czuł, że jako przełożony żołnierzy powinien wykazać się większą trzeźwością umysłu. - Ale nie ma co wyciągać pochopnych wniosków. Król zmarł w tym tygodniu, pojawia się duch, więc naturalne, że nasuwają się pewne...
- To był „Kosiarz Księżycowy” - przerwał mu Rod. - Widzieliśmy etykietkę.
- Faktycznie, jego ulubiona marka - przyznał Hortensjo.
- No, rozpoznałbym go wszędzie. Niezbyt przezroczysty, żółtawy i strasznie śmierdział.
- Duch?
- Bimber.
- A, w takim razie to musiał być Kosiarz. Niektóre partie są właśnie takie. Wina słabej kontroli jakości. No, chłopcy - Hortensjo klepnął strażników po plecach - jako że jestem dziś najwyższym rangą strażnikiem na służbie, do mnie należy sprawdzenie tego zjawiska. Jeśli król, niech spoczywa w pokoju, wysłał tu swojego ducha, domyślam się, że ma nam coś ważnego do powiedzenia.
- Święta racja - rzekł Rod.
- Zgadzam się - zawtórował Turic. - Jesteś do tego najodpowiedniejszym człowiekiem, Hortensjo. Oczywiście będziemy zaraz za tobą. I racja, to pewnie król, a nie jakiś piekielny demon, który przybrał postać króla, żeby zwabić cię w pułapkę.
- Co? - zdziwił się dowódca.
- No, bo to niewykluczone - stwierdził Rod. - Trzeba odwagi, żeby stanąć twarzą w twarz z taką zjawą. Pamiętasz ten nawiedzony dom w posiadłości Zaciszna Przystań? Tego utopionego chłopca, jego widmo i żałosne łkania dochodzące z szopy na łódki? No, to z tych, co weszli tam chłopakowi pociechę przynieść, żaden żywy nie wyszedł już. Poszarpane ich szczątki za dnia odnaleziono i w skrzynkach małych pochowano.
- Chłopakowi pociechę przynieść? - powtórzył Hortensjo. - Żywy nie wyszedł już? Dlaczego przestawiasz słowa?
- Historie o duchach brzmią lepiej w archaicznym języku.
- On ma rację - wtrącił Turic. - Nie z tym przestawianiem słów, tylko z widziadłami. To diabelskie, zdradliwe istoty. Nie mówiąc już o zjawach ukochanych osób, które zwodzą nieostrożnych ludzi. Wiadomo, że tak się dzieje. Marynarze skaczą za burtę zwabieni przez mamidła dziewic, matki podążają za duchami swoich dzieci do grobów... A rankiem ich bezgłowe lub pozbawione krwi ciała są znajdywane z twarzami wykrzywionymi w grymasie straszliwego przerażenia, niemym świadectwie okropnych...
- Tak, tak, już dobrze! - przerwał mu Hortensjo. - Nie musisz kończyć.
- Tam! - krzyknął Rod.
Ujrzeli niewyraźną, białą poświatę, drgającą jak odbity w kałuży blask księżyca. Pojawiła się na drugim końcu murów i płynąc statecznie, powoli zniknęła za ścianą kilka sekund po tym, jak ją dostrzegli.
- Zupełnie jak wczoraj - zauważył Turic. - Poszedł do schodów prowadzących na południową wieżę. Idziesz za nim?
- Oczywiście - odparł Hortensjo. - Przecież mówiłem, że stawię czoła zjawie, prawda?
- To czemu stoisz?
- No, nie mówiłem, że zabiorę się do tego tak od razu. Dobry żołnierz robi najpierw rekonesans. Zbiera informacje. Rozpatruje się w sytuacji. Zanim podejmę jakieś działania, powinienem poobserwować go kilka nocy, żeby sprawdzić, czy nie uda mi się ustalić jakiegoś schematu jego zachowania.
- Tam jest - wskazał ręką Turic. - To właśnie schemat jego zachowania.
- Znowu idzie na wieżę.
- No dobrze. - Hortensjo uniósł latarnię, by oświetlić sobie drogę i po cichu ruszył w stronę schodów na wieżę. Jak w każdej wieży, schody były bardzo wąskie, tak że jednocześnie mieściła się na nich tylko jedna osoba. Biegły spiralnie po murach, wznosząc się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dawało to obrońcom więcej miejsca na pracę mieczem, jednocześnie ograniczając swobodę ruchów napastnikom. Świeca w latarni rzucała blask na ciemne kamienne bloki. Stopnie nad głową rycerza ginęły w mroku.
- Lepiej nie szarżować - wyszeptał. - Po ciemku łatwo potknąć się i spaść na dół. Przy tej wysokości czekałaby nas niechybna śmierć. Możliwe, że właśnie tego chce zjawa, zwabiając nas tutaj. Ale latarnia nas oślepi i jej nie zobaczymy. Więc plan jest taki: pójdę pierwszy, oświetlając drogę. Wy będziecie szli tuż za mną, w moim cieniu. W ten sposób wasze oczy będą osłonięte przed bezpośrednim blaskiem, a jak dotrzemy na górę, zdołacie dostrzec marę. Jeśli ją tam zastaniemy, dobędziecie mieczy i spróbujecie ją osaczyć. Gotowi?
Obejrzał się przez ramię, zmarszczył brwi i pomaszerował z powrotem.
- Mówiliście, że będziecie szli zaraz za mną!
- No, „zaraz za tobą” to raczej nieprecyzyjne określenie - oświadczył Turic.
- Właśnie - poparł go Rod. - No, bo kto wie, ile to jest dokładnie „zaraz za”? Uważam, że można iść zaraz za kimś i nadal znajdować się w pewnej odległości od niego.
- Nie inaczej.
- Milczeć! - warknął Hortensjo. - Miecze do rąk i naprzód. Wedrzemy się na schody szturmem. Ja poprowadzę. Wy pobiegniecie za mną, zaraz za mną, co oznacza, że jak dotrę na szczyt bez was, dołączycie do tego piekielnego demona. Zrozumiano?
Uniósł latarnię, żeby sprawdzić, czy kiwają głowami na potwierdzenie. Odpowiedział im oszczędnym skinieniem, odwrócił się i przytrzymał latarnię blisko siebie.
- Idziemy - powiedział, kiedy uznał, że ich wzrok przyzwyczaił się już do ciemności i ruszył żwawo w stronę wieży. Przy schodach zwolnił, ale tylko na moment, aby upewnić się, że słyszy za plecami kroki strażników. Potem wbiegł na górę tak szybko, jak tylko odważył się to zrobić w takich ciemnościach. Na ostatnim zakręcie przyspieszył i trzymając miecz przed sobą, wyskoczył na platformę dachu. Nic go nie zaatakowało. Odsunął się szybko, schodząc z drogi dwóm strażnikom, którzy dobiegli na górę, także osłaniając się mieczami. Hortensjo zaciemnił latarnię i cała trójka rozejrzała się w poszukiwaniu widma.
Nietrudno było je zauważyć. Pośrodku płaskiego dachu spoczywał kłąb białej, świetlistej mgły. Zbliżywszy się, mężczyźni mogli rozróżnić niewyraźny kształt leżącej na boku sylwetki, która tuliła do piersi butelkę. Włosy i broda postaci były przepocone i potargane, a z kącika ust ciekła jej strużka ektoplazmatycznej śliny. Miała zamknięte oczy. Strażnicy stali cicho, nasłuchując. Ponad szum wiatru wybijało się charakterystyczne pijackie pochrapywanie.
- O, tak - stwierdził Turic z obrzydzeniem. - Nie ma wątpliwości. To król.
* * *
Dawno temu, daleko stąd, na szerokim pasie lądu pomiędzy morzem a górami rozciągały się tereny dwudziestu (mniej więcej) królestw. Były to baśniowe królestwa, zaczarowane krainy, gdzie prawa natury dało się naginać za pomocą magii. Dla mieszkańców nie miało to jednak wielkiego znaczenia. Magia w Dwudziestu Królestwach przypominała dzisiejszą kardiochirurgię. Wymagała wysokich kwalifikacji zdobywanych przez lata nauki i praktyki, rzadko dawała satysfakcjonujące rezultaty i mało kogo było stać na usługi oferowane przez fachowców z tej dziedziny. Nawet ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, korzystali z nich niechętnie i tylko w ostateczności.
Jeżeli jednak wszystko przebiegało zgodnie z planem, mogła przynieść spektakularne efekty.
Jednakże tego dnia, na szlaku łączącym Nemezję z Dalią nie działo się nic magicznego. Nad ocienioną górami drogą zwieszały się ulistnione gałęzie, z których miarowo kapały krople wody pozostałej po zimnym, porannym deszczu. Pomimo późnej wiosny, na przełęczy nadal panował chłód; szczyty po obu stronach pokrywał jeszcze śnieg. Z nozdrzy koni, ciągnących dwukółkę, wydobywały się obłoczki pary, podobnie jak z ust dwóch młodych kobiet jadących w powoziku. Ta, która kierowała zaprzęgiem, miała rude włosy, zielone oczy i była wyjątkowo piękna, choć pełne usta nadawały jej twarzy nieco kapryśny wyraz. Dłonie owej damy skrywały rękawiczki z jagnięcej skórki, a wspaniałą figurę oblekało ciemne futro. Jej towarzyszka, nie mniej czarująca dziewczyna o blond włosach i błękitnych oczach, trzymała ręce pod wełnianym płaszczem. Obie tryskały młodzieńczą energią i pewnością siebie. Były wesołe, ale też pilnie obserwowały otoczenie, gdyż zbliżały się do wąskiej kładki, znanej jako ulubione miejsce zbójców.
I rzeczywiście, zanim jeszcze dotarły do przeprawy, usłyszały szum rzeki Pandan, a potem dobiegające spomiędzy drzew głosy. Zaraz za zakrętem ujrzały mostek, karetę i czterech ludzi. Kareta stała tuż przy kładce - pierwsza para koni zdążyła nawet na nią wejść. Powóz otaczali mężczyźni z obnażonymi mieczami. Ich przywódca wydawał się pogrążony w rozmowie z kimś siedzącym w środku.
Dziewczyna o rudych włosach zatrzymała dwukółkę.
- Dick Galant Terrapin, notoryczny rozbójnik - wymruczała pod nosem.
Oczy jej towarzyszki rozszerzyły się ze zdumienia.
- Naprawdę jest galantem? - wyszeptała.
- Nie liczyłabym na to, Rozalindo. Mężczyźni nadają sobie bardzo dziwaczne przezwiska. Wielki Jakub jest zwykle bardzo niski, a Krótki Jasiek to zawsze olbrzym. Jeśli zaś na kogoś wołają Herman Kudłacz, z pewnością jest on...
- Łysy - dokończyła Rozalinda. - Zawracamy?
- Ani myślę. I tak już nas zauważyli, a nie zdołamy im uciec. Zobaczmy, jakie „myto” będą chcieli od nas wyłudzić.
Dick Terrapin grał rolę rogatkowego od niemal sześciu lat, co jest niezwykle długim okresem jak na tak ryzykowną grę. Nie wiadomo, skąd pochodził, ale gdzieś tam po drodze odebrał solidną edukację, czego nigdy nie omieszkał podkreślić. Rzeczywiście, miał kilka cech arystokraty - był chciwy, pazerny i wolał zgarniać pieniądze niż je zarabiać. Niemniej jednak postępował według swoistego kodeksu honorowego, który nie pozwalał mu pozostawiać swych ofiar bez grosza przy duszy. Pasażer karety pogodził się już z koniecznością oddania sakiewki. Ale ponieważ jechał do Dalii po raz pierwszy, to w kwestii obliczania swej straty musiał polegać na słowie Dicka.
- Wytłumacz mi to jeszcze raz - powiedział do Terrapina. - Kwartnik stanowi jedną czwartą pensa. To rozumiem. A potem są pensy, dwupensówki, trzypensówki i... czteropensówki.
- Nie - odparł rozbójnik. - Cztery pensy to ćwierciak.
- Ćwierciak.
- Tak. I nikt nie mówi trzypensówka. To się nazywa dydek.
- A dwanaście pensów to...
- Szelak. A dwadzieścia szelaków to kupler.
- To nie ma sensu. Czemu nie dwanaście, albo dwadzieścia cztery? To byłoby bardziej logiczne.
- Tak po prostu jest. Są też pretensy, o wartości jednego kuplera i jednego szelaka.
- Czyli pretens to dwadzieścia jeden szelaków?
- Dokładnie.
- Nie dwadzieścia cztery? - Pasażer nie chciał porzucić swojej teorii symetrii monetarnej.
- Nie. Na szelaka mówi się też szpila. A więc jeśli ktoś zażąda od ciebie szpili i dychy to zapłacisz mu...
- Jednego szelaka i dziesięć pensów - dopowiedział pasażer.
- Nie, jednego szelaka i sześć pensów.
- Dość - jęknęła ofiara napadu. - Wystarczy! Zaczyna mnie od tego boleć głowa. Weź te pieniądze. Zostaw mi tylko na dzisiejszą kolację i nocleg w Dalii.
- Trzy szpile powinny ci starczyć - powiedział Terrapin, zwracając mu kilka monet. - Nie pozwól sobie policzyć więcej jak pięć. Niektórzy oberżyści to zwykli złodzieje.
- Ty pewnie wiesz o tym najlepiej - podsumował pasażer kwaśno, po czym zatrzasnął drzwiczki. Woźnica strzelił lejcami i powóz przejechał przez most, znikając wkrótce w gęstym lesie po drugiej stronie rzeki.
Banda zbójców natychmiast skoncentrowała się na dwukółce. Dwóch zbirów zablokowało most, a trzeci ustawił się po lewej stronie powoziku. Terrapin zdjął kapelusz i skłonił się nisko rudej piękności.
- Czy mam honor z lady Katarzyną Durace?
- Jeśli ktoś ma tu honor, to ja - odparła Katarzyna. - Obawiam się jednak, że pańska twarz nie jest mi znajoma. Spotkaliśmy się już?
- ...
entlik